Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 18 - Zatracone wartości (część 1)

Na polecenie Franka jasnowłosa uwolniła tajemnicę 10 lipca. Zmysły zalała czerń, pełna wrogości i smutku. 

Negus obudził się w domu rodzinnym w swoim pokoju. Była to jedna z tych ponurych lipcowych niedziel, lecz przypominała bardziej końcówkę jesieni niż środek lata. Zerwał się do pionu niesiony fascynacją. Wyjrzał przez okno na ogród zabarwiony listopadowymi zwiastunami nadchodzącej zimy. Miał wrażenie, jakby był w obcym domu. Jego łóżko stało w rogu, tak jak wcześniej, biurko pod oknem. Szafa tkwiła samotnie gdzieś po przeciwległej stronie. Układ mebli pozostawał bez zmian, ale ich wygląd się zmienił. Drewno rozpadało się od samego patrzenia, przeżarte przez korniki. Ściany przypominały wielką plantację grzybów. Dywan fermę bakterii wszelakiego rodzaju. Przejście po nim bez obrzęku stopy graniczyło z cudem.

Dom ze wspaniałego nowatorskiego designu przekształcił się w kompletną ruderę. Franek mieszkał w pustostanie. W głębi duszy marzył o normalności, stabilizacji i życiu na poziomie, jednak prawdy nie mógł oszukać. Zdołał się z nią pogodzić. Przyzwyczaił się do ciężkich warunków, zimnej wody i zapachu przywołującego na myśl wnętrze śmietnika. 

Zamyślony wsłuchał się w dźwięki tej ruiny nazwanej domem. Krople deszczu dudniły o popękane szyby. Chłodne powietrze przedzierało się przez szczeliny, wyjąc złowrogo. Miał wrażenie, że przez posiadłość przelatują dusze zmarłych. Tak jakby fundamenty postawiono na szamańskim cmentarzu. 

Wyjrzał za okno, na podwórze. Wyblakłe liście wirowały na wietrze niczym baletnice. Deszcz tańczył w parze ze śniegiem. Na zewnątrz było dżdżyście. Niewątpliwie zbliżała się zima. 

W głowie nastolatka ta fraza istniała jednocześnie jako fakt i mit. Miał świadomość, że niedługo śnieg przykryje okolicę. Z drugiej jednak strony pojmował absurdalność własnych myśli. Przecież wspomnienie dotyczyło 10 lipca. Ta kolizja skłoniła go do refleksji... jednak przerwał ją, bo zainteresował się przedmiotem znajdującym się na biurku. 

Chwycił paczkę zapałek. Wysunął tekturową szufladkę, doliczając się dwóch cienkich patyczków. Zaabsorbował się nimi do tego stopnia, że nie zauważył jak jego pokój wraca do poprzedniego designu. 

Chętny rozwikłać zagadkę pochodzenia zapałek, zszedł do kuchni. Cisza przeszywana stuknięciami zegara rozchodziła się po pokojach niczym syrena oznaczająca rozpoczęcie wojny. Była dla niego zaledwie cieniem chowającym się w rytmie jego kroków. Nikłym dudnieniem, zbyt wątłym, aby wybudzić go z transu poranka. Rzucił zapałki na stół. Ospałym ruchem zbliżył się do lodówki. Chwycił za rączkę, zaglądając do środka.    

***

Zabijasz, patroszysz i jesz, aż w pewnym momencie zostajesz zjedzony. Franek przedłużył ciągłość tego schematu, wyjmując szynkę, ser i jakieś warzywo. Dalej wyrwał chleb z otchłani szafki pod blatem. Niezdarnie posmarował jedną kromkę masłem i włożył swoje dzieło do ust. Konsumując śniadanie, przemyślał dręczący go od rana dylemat. 

Czy dzień wcześniej był upał, czy może jesienny ziąb i szarość? Przyroda wskazywała na zbliżającą się zimę, kalendarz i termometr na lipcowy skwar. I komu miał uwierzyć? Żadna z opcji nie była wykluczona, a jednak jakoś bardziej wierzył w końcówkę jesieni. Przyjął, że właśnie taka jest prawidłowa odpowiedź i taką zaakceptował, przez co letni poranek zamienił się w październikowy mrok. Wraz z nim mieszkanie przyjęło formę ruiny.

Z trudem przełknął materię. Posiłek zalał wodą z kranu, aż skupisko martwego mięsa i fermentującego nabiału wylądowało na dnie żołądka. Wtedy spojrzał na zegar ścienny. Zbliżała się godzina dwunasta i pojawiła się kolejna rozterka. 

Franek dostrzegał dwa rozwinięcia najbliższej przyszłości. Mógł pośpieszyć się i pobiec do kościoła, aby zdążyć na sumę. Lub zachować resztki godności i na spokojnie zawitać w progach świątyni koło osiemnastej. Wskazówka sekundowa nie dawała mu spokoju. Wierciła się, przeskakując z miejsca na miejsce. Wariowała nieustannie, aż podjął decyzję. 

Ruszył na złamanie karku przez korytarz, z myślą wbiegnięcia po spróchniałych schodach do pokoju. Jego plan (pogratulować) był nadzwyczaj inteligentny. Należy wspomnieć tutaj o kilku detalach. Dom był pustostanem bez pozwolenia na zamieszkanie. Przy najmniejszym dmuchnięciu mógł się zawalić, a inteligent próbował wbiec na piętro sprintem. W istocie żałosne. Oczywiście debil obtarł sobie skórę na łydce i upadł z jękiem na dywan, bo stopnie nie wytrzymały naporu jego głupoty. Zemdlał, nurkując twarzą w obleśnym dywanie. 

Mijały godziny. Pustka w domu nie ustępowała. Deszcz szybko przyłączył się do tego spektaklu ciszy. Krople zwolniły w locie, zatrzymując się nad ziemią. Pioruny zamknięte w czasie rozświetlały mroki pól ciągłym strumieniem. Zwierzęta w ślad za naturą przyjęły formy posągów. Przemoknięte gawrony z rozdziawionymi dziobami wpatrywały się w dal. Sarny i lisy niczym wypchane figurki stały niewzruszenie. 

Czas ruszył dopiero, gdy Franek poderwał się z bólem głowy. Na twarzy miał odciśnięty wzór dywanu. Na ręce odmalowany fragment parkietu. Obudziwszy się, podjął kolejną próbę wejścia na piętro. Udało się. Wszedł do swojego pokoju. Podszedł do okna, ale zanim wyjrzał, jego wzrok przykuła paczka zapałek na blacie biurka. Czyżby déjà vu, a może kpina jego własnej pamięci? 

Chwycił za puste pudełeczko, brudząc sobie palce jakąś lotną substancją. Rozsmarował specyfik po opuszkach i przyłożył do nosa. Wyczuł intensywną woń ropy. 

Zbliżała się godzina osiemnasta. Zegarek w telefonie utwierdził go w przekonaniu, że przespał na dywanie sześć godzin. Teraz już nie miał wyjścia, jak tylko ubrać się w odświętne ciuchy. Zarzucił na siebie garnitur, długi płaszcz i lakierowane buty. Dopiął ostatni guzik marynarki, nastroszył kołnierz deszczowca, zacisnął dokładnie sznurowadła i trzymając kurczowo parasol, wyszedł na ziąb. Nie zrobił nawet trzech kroków, jak przywitał go silny wiatr, sunąc po skórze do samych lędźwi. 

Minął podwórko z gasnącą witalnością. Skulone krzewy trzymały się blisko siebie, chcąc ogrzać się swoimi czuprynami. Łysiejące korony drzew przygotowane na nadejście mrozów pozrzucały wszystkie ozdoby. Nagie pola uprawne przywdziały czarny płaszcz wygłodniałego ptactwa. 

Przechodził obok zwiastunów zimy, w istocie zauroczony sennością świata. Zachwyt nie trwał jednak długo, bo zbliżał się do kaplicy. Ona była teraz głównym punktem zainteresowania bohatera. Przyciągnęła całkowicie jego uwagę. Świątynia nie przypominała tej, którą zapamiętał. Przeobraziła się w mroczny zniekształcony punkt. W zaciemniony obraz umarłej nadziei i marzeń. Im bardziej się zbliżał, tym prawda stawała się czytelniejsza. 

Przerażony wszedł na plac kościelny, dostrzegając grupę klęczących kobiet, parę samochodów i mnóstwo zniczy. Deszcz zacinał z każdej strony – mimo to zdołał przyjrzeć się konstrukcji. 

Zwęglone ściany, popękane szyby, zapadnięty do wnętrza strop. Te zmiany mogły świadczyć tylko o jednym. Doszło do pożaru. Zginęły setki ludzi. Franek miał wrażenie, jakby słyszał jęki umarłych. Głośne, okropne wycie konających. 

Stał owładnięty detalami tragedii, kiedy przypomniał sobie pewną scenę. Zobaczył oczami duszy Klotusa trzymającego kanister. Klotus zabił tych wszystkich ludzi. Podpalił świątynię. To było dla niego jak najbardziej klarowne. Nie potrafił jednak zrozumieć, dlaczego. W jakim celu dopuścił się tak bestialskiej zbrodni? Do tego chorego monologu myśli dołączyły się dobrze znane Frankowi uczucia. Negatywne wspomnienia, które nie dawały mu spokoju. Na koniec przypomniał sobie słowa Estonidy. „Twoi rodzice umarli" I wszystko stało się jasne. 

On zabił moich rodziców. 

Żądza odebrania Klotusowi życia wzięła górę nad wszystkimi emocjami. Franek upadł jednocześnie załamany i gotowy do ataku. Jego szalony wzrok spoglądał na świątynię, zacierając w jego duszy wszelkie oznaki człowieczeństwa. Nastolatek pozbawił się moralności, wolności i miłości, aby zyskać siłę do walki. Robił to tak długo, aż zakamarki jego świadomości wypełnił mrok, wieczny i nieprzenikniony. Wtedy ktoś przerwał transformację, uderzając go w tył głowy. Zwalony z nóg stracił przytomność. 

Ocknął się na dywanie, przyklejony do niego twarzą niczym guma balonowa. Poderwał się, odczuwając łupanie w krzyżu. Wymacał guza z tyłu głowy. Upadek zdecydowanie nie podziałał na jego korzyść. Zaświeciło mu się kilka żarówek. Mocno kręciło mu się w głowie, a mimo to zobaczył przed sobą małe kartonowe pudełeczko. Nie wiedząc czemu, wziął je do ręki i kontynuował wcześniej przerwaną misję. Ubrał się elegancko, włożył zapałki do wewnętrznej kieszeni marynarki i pognał w stronę kościoła. 

Przemierzył tę samą trasę. Minął nagie pola, czarne ptactwo oraz drzewa przygotowane do zimowego letargu. Zdyszany dobiegł do kaplicy. Gdy tylko przekroczył bramę placu przed świątynią, usłyszał jak kapłan udziela błogosławieństwa. Zdążył w samą porę. Część ludzi wracała już do swoich samochodów, dlatego przystanął na boku. Zupełnie bez powodu wyciągnął niewinne pudełko zapałek. Przyjął sobie za punkt honoru odpalić jedną z nich podczas szalejącej burzy. Wyciągnął opakowanie, otworzył je i wziął do ręki zapałkę. Spróbował ją odpalić, ale krzesiwo było mokre i przetarte. Poza tym wiatr nie ułatwiał mu zadania. Ciągle przywiewał nowe krople wody. Bohater podjął się kilku prób, aż jakimś cudem zapłonął ogień. Odpalił pieprzoną zapałkę w środku szalejącego cyklonu. Dokonał niemożliwego. 

Osiągnąwszy zamierzony cel, rzucił zwycięską pochodnię w odmęty wściekłej przyrody. I wtedy zdarzył się fenomen. Czas zaprzestał swej pracy. Drewienko mimo to nie uległo. Nie zatrzymało się, sunąc między opasłymi kroplami deszczu. Zapałeczka odbijała się od łez matki natury, wirując w kółko. Tak leciała, powoli skacząc po kropelkach, aż dotarła do studzienki kanalizacyjnej. Tam wydała swój owoc. 

Zegary ponownie ruszyły i rozrósł się ognisty potwór, wijąc się niczym wąż w stronę kościoła. Drewno z każdej strony ogarnęły płomienie. Czerwony kur pożerał konstrukcję, utwierdzając chłopaka w przekonaniu, że jest mordercą. Bestią pozbawioną skrupułów i emocji.

Mógł jeszcze uratować sytuację. Zobaczył obok siebie wiadro pełne wody. Wziął je do ręki i pognał do zaryglowanego, głównego wejścia świątyni. Z zewnątrz chłopak usłyszał jęki płonących mężczyzn i kobiet. Ich wołanie o pomoc. Musiał dostać się jak najszybciej do środka. Zaczął więc uderzać butem w ciężkie wrota. Trząsł nimi, ale na nic to się zdało. Były zamknięte na amen. Ale on nie dał za wygraną. Nieustannie dokładał coraz więcej siły. W końcu zebrał w sobie dostateczną ilość mocy i wyrwał je z zawiasów. Nie miał czasu zastanawiać się, co zaszło. Może działała adrenalina, a może coś innego. Nie zaprzątał sobie tym głowy. On musiał uratować rodziców. Śmignął główną nawą pod sam ołtarz. Chwilę szukał rodziców, rozglądając się po poszkodowanych. Ludzie szamotali się w dziwacznych pozycjach, krzyczeli i przeklinali. To, co zobaczył było straszne. 

Wytropił rodziców. Wypatrzył Alicję i Jana gdzieś z przodu. Otoczeni pierścieniem ognia, kucali wtuleni w siebie. Nie mieli żadnej drogi ucieczki, poza tą, którą widział Franek. Ustawił wiadro pod kątem i chlusnął na nich zawartością, aby przemoknięte ubrania uchroniły ich przed płomieniami. Ale zadziało się coś odmiennego, bo w kuble znajdowała się łatwopalna ciecz. Franek polał rodziców benzyną. Alicja i Jan spłonęli na jego oczach.  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro