Rozdział 14 - Połowa drogi (część 3)
Nie potrzeba wiele, aby przeskoczyć z jednego wymiaru do drugiego. A żeby użyć pradawnego zaklęcia, wymaga się czegoś więcej niż tylko szczerych chęci. Konieczna jest „ofiara".
Otaron i Franek teleportowali się do siedziby Kurenta. Gospodarz pozwolił sobie na odrobinę polotu. Zamienił swój nudny gabinecik na niebiańską komnatę. Gdy tylko goście usadowili się wygodnie na mięciutkich obłokach, łysol powiedział:
– Pod waszą nieobecność przejrzałem wszystkie dostępne zbiory i księgi w poszukiwaniu jakiejś wzmianki na temat artefaktu. Niewiele udało mi się ustalić. Ludzie piszą głównie o piekle, gdzie według legendy został wykuty. Kilka osób powołało się na Lue, ale wiemy, że Lue nie ma księgi, więc zostaje trzecia opcja. – Na dźwięk ostatniego słowa Otaron wzdrygnął się.
– Chyba nie masz na myśli Eveneris? Oczywiście, że masz na myśli Eveneris. Chyba cię pogięło. Nie ma mowy, człowieku. I ty mi to proponujesz?
– Eveneris... – Franek chciał powiedzieć kilka słów o portalu, ale Otaron przerwał mu:
– Młody... nie! Skończ. Nie ma o czym rozmawiać. – Czarnoskóry staruszek odszedł na bok.
– Franek, podejdź. – Kurent zachęcił go tłuściutkim palcem. Jego fałdki drgnęły, przywierając na chwilę do wklęśniętej chmury, na której siedział.
– Dajmy mu chwilę – oznajmił, dźwigając się do na wpół zgiętej pozycji.
– Ale ja byłem na Eveneris. – W tym momencie również Kurent zaczął zachowywać się dziwnie. Początkowo skrzywił usta, poniósł brwi i napiął delikatnie policzki. Później wydał z siebie nieco stłumiony odgłos.
– Słucham?
– Przeszedłem przez portal na Eveneris – powtórzył chłopak trochę głośniej.
– Dostałeś prawo do życzenia? – zapytał raptownie Kurent. – Musiałeś pozytywnie przejść serię prób. Jak tam jest?
– No właśnie, coś poszło nie tak – bąknął Franek, czując jak zżera go wewnętrzne poczucie winy.
– To nie mówimy o tym samym miejscu, kolego – podsumował gruby staruszek. – Jeśli zrobisz coś nie tak na Eveneris, twoja świadomość zostaje uwięziona w pułapce bez wyjścia. Najgorsze jest to, że kontrolę nad ciałem i umysłem przejmuje zepsuta podświadomość, a ty nic nie możesz z tym zrobić. Stajesz się więźniem podświadomości.
– Czyli to jednak prawda. Anastazja została uwięziona przez własną podświadomość – stwierdził chłopak bezradnie, rozkładając się na chmurce.
– Nie wiem, kim jest Anastazja, ale jeśli trafiła do więzienia podświadomości, to możesz o niej zapomnieć. Poczekaj, to wy byliście tam razem? Z tą Anastazją?
– Tak. Ja miałem aktywować portal takim czterocyfrowym kodem. W ostatniej chwili coś się zepsuło i po powrocie Anastazja już nie była sobą. Od tamtej pory próbuje mnie zabić.
Franek mówił to wszystko z wielką gulą w gardle. Słowa z trudem przechodziły mu przez usta. Anastazja zamieniła się w żądną krwi bestię przez dziecięcy błąd. Jak miał sobie wybaczyć coś takiego? Jak miał żyć ze świadomością, że zniszczył własną ukochaną?
– Franek, muszę przyznać, że masz cholerne szczęście. Na Eveneris zginęły miliony, a ty chcesz tam wrócić? Totalny obłęd. – oznajmił Kurent podnieconym głosem. Im więcej staruszek dowiadywał się o Negusie, tym ten więcej zyskiwał w jego oczach.
– Dla mnie to i tak bez znaczenia. Czy zginę z ręki Klotusa czy jakoś inaczej na Eveneris – stwierdził chłopak, totalnie załamany.
– Chyba źle się zrozumieliśmy. Śmierć to tylko rodzaj przejścia. Umierasz i odradzasz się gdzieś indziej. Po Eveneris nie masz żadnej perspektywy. Wieczna agonia w oczekiwaniu na ocalenie. Niektórzy mówią, że to gorsze od piekła, ale jak dla mnie przesadzają.
– Zatem jest sens ryzykować?
Kurent, widząc apatię nastolatka, postanowił nieco podbudować go na duchu. W końcu Franek stawał się w jego oczach żywą legendą.
– Nie sądziłem, że ktokolwiek może przeżyć Eveneris. A ty tego dokonałeś. Dlaczego więc miałoby się nie udać za drugim razem? Franek, jesteś kimś wyjątkowym – dodał na koniec, sprytnie przekształcając troski chłopaka w ciekawość.
– Co masz na myśli? – zapytał zainteresowany, jednak nie uzyskał odpowiedzi, bo Otaron przerwał ich rozmowę:
– Młody, to nieistotne. Najważniejsze w tej chwili jest zadanie. A żeby go nie zawalić, musisz się wyspać. Odstawię cię do domu.
Franek opierał się i narzekał, ale w końcu emocje opadły i złapała go senność. Gdy dotarło do niego, że rzeczywiście przyda mu się porządna drzemka, postanowił zadzwonić do Estonidy.
W kontaktach odnalazł numery alarmowe i kilka reklamowych. Pozostałe trzy należały do Kurenta, Otarona i jasnowłosej. Wymiana kontaktów odbywała się automatycznie, chłopak dowiedział się o tym, wybierając numer. Nie minęła chwila, kiedy usłyszał w myślach damski głos:
– Franek, co się z tobą dzieje? Dzwoniłam dwadzieścia razy. Wszystko w porządku?
Dziewczyna okazywała nastolatkowi mnóstwo troski. Co chwila wysyłała Frankowi proste elementy, takie jak delikatny dotyk czy pocałunek. Te emotki trafiały prosto do ośrodków emocji w umyśle chłopaka, przypominając realne czułości. Miał wrażenie, jakby Estonida muskała jego skórę dłonią lub obdarzała radosnym uśmiechem. Wydawało mu się, że jasnowłosa jest częścią jego ciała.
– Jestem cały. Przepraszam, jeszcze nie do końca wiem, jak to obsługiwać – tłumaczył się półgłosem, odbierając nadmiar sztucznych bodźców. Zmysły jęczały z radości.
– Dobrze, że jesteś cały. Już myślałam, że Klotus... – urwała końcówkę. – Gdzie jesteś? Udało ci się znaleźć artefakt?
– Tak, mam artefakt, ale jest problem. – Poczuł, że musi ją zobaczyć. – Nie będę ci tego tłumaczył przez telefon. Spotkajmy się pod bramą za pięć minut. Dobrze?
– Właśnie tutaj czekam.
– To będę za moment. – Gdy tylko Estonida się rozłączyła, Franek spojrzał na Otarona.
– Jesteś gotowy?
– Ej, młody, to ja tutaj na ciebie czekałem – oburzył się staruszek, zarzucając na siebie płaszcz.
Do antykwariatu Meczoty przenieśli się przy pomocy tajemniczych stalowych drzwi. Negus przyglądał im się, gdy pierwszy raz wszedł do sklepu Kurenta. Teraz już wiedział, że to zwykły portal.
Zaraz po teleportacji Franek wyszedł na zewnątrz i stamtąd prosto pod główną bramę. Otaron pozostał w tyle. Postanowił zabrać przed wyprawą kilka gadżetów, aby uspokoić sumienie.
Aleja dalej świeciła pustkami, co pozwoliło Frankowi wypatrzeć Estonidę już spod sklepu. Podbiegł do niej, skupiając wzrok na zatroskanej twarzy. Naprawdę martwiła się o niego.
– Przepraszam – powiedział, gdy tylko znalazł się w jej zasięgu. – Nie miałem pojęcia, że dzwoniłaś.
– Nic nie szkodzi, najważniejsze, że jesteś cały – szepnęła chłopakowi do ucha, obejmując go mocno. – Tak się cieszę. Nie byłam w stanie zatrzymać Klotusa. Gdy tylko mnie zobaczył domyślił się, że jesteś tutaj. Bałam się, że coś ci zrobił.
– Nic mi nie jest – odparł zmieszany.
Franek zaczął chłonąć wnętrze dziewczyny. Jeszcze przed chwilą był tylko zmęczony, a teraz rozpalony, zaniepokojony i jednocześnie szczęśliwy. Ta bateria emocji przerosła jego możliwości, dlatego odsunął się od Estonidy. Spróbował opanować tę wewnętrzną burzę, wracając do tematu srebrnika.
– Znaleźliśmy artefakt, ale nie ma do niego zaklęcia.
Wedle założeń huragan uczuć uspokoił się. Jasnowłosa, starając się zrozumieć słowa Franka, przyćmiła komunikację na poziomie emocjonalnym.
– Jakiego zaklęcia? – zapytała oszołomiona.
– Otaron mówił, że potrzebne będzie zaklęcie. Bez niego srebrnik jest bezwartościowy.
– Otaron? Srebrnik? – dopytywała się.
Franek już miał wyjaśniać, kiedy Meczota podbiegł do pięknej, chwycił dłoń i pocałował ją szarmancko, mówiąc:
– Szanowna księżniczko! – Estonida dygnęła w lekkim ukłonie.
– Księżniczko? A, no tak, twój ojciec, władca Gurenlaktyki Żywiołu Światła. To ja nie powinienem... z tobą... – Frankowi załamał się głos.
Nie znał dokładnego kodeksu postępowania z elitą kosmiczną, ale prostackie spoufalanie się z księżniczką całej Gurenlaktyki raczej nie należało do wyżyn kurtuazji. Franek był przeciętniakiem. Jakimś prostym gościem z Ziemi, a ona księżniczką. Zupełnie inna liga.
Estonida odczytała myśli chłopaka.
– Ale to nic nie znaczy – powiedziała natychmiast.
– Jak to nie? To zmienia wszystko, naszą... relację. Nawet nie wiem, czy mogę tak to nazwać. Znamy się zaledwie od dwóch dni. Dlaczego wydaje mi się, jakbym znał cię od zawsze?
– Tak działają nasze zmysły. Nie potrafię tego zmienić... tych uczuć.
W dwupoziomową wymianę zdań wtrącił się Meczota, oznajmiając:
– Hej, gołąbeczki, skończcie tę melodramatyczną scenkę. – Staruszek wskazał Franka. – Ten oto delikwent jest zmęczony i przyda mu się drzemka. I kolejna sprawa – Franek, chciałeś, żebym cię uczył technik tworzenia. Sen to idealny czas na praktykę. I przypominam, że w każdej chwili może nas dopaść Klotus, więc rozsądnie będzie zejść ze środka tej Cholernie! Wyludnionej! Alei! Jakieś pytania? Nie! Świetnie. To, jeśli księżniczka pozwoli, przywołam kapsułę.
Sprzedawca nie dał dojść obojgu do słowa. Przywołał tylko kapsułę i wprowadził odpowiednie współrzędne.
Nie minęła chwila, a już lądowali w podziemnym hangarze na jednym z dwudziestu trawiastych pól Ontentycznych. Cała hala podzielona była na dwie części po dziesięć kwadratów. Pośrodku ciągnął się szklano-betonowy korytarz, prowadzący do wyjścia.
Franek zaobserwował na pozostałych nieużywanych sektorach ludzi z kosiarkami, gdzie indziej zraszacze, tryskające wodą. Przy suficie dyndały duże lampy, świecące ostrym, białym światłem pozorowanym na dzienne.
Z trawnika skierowali się do holu, skąd wyszli na powierzchnię po schodach. Otaron pchnął drzwi, ujawniając wąski składzik, zapchany skrzynkami z piwem i wódką. Do sklepienia piętrzyły się wieżyczki z kartonowych pudełek oparte o stalowy regał z konserwami.
Przeszli przez zaplecze, wchodząc do przydrożnego amerykańskiego bufetu, położonego przy Roswell w stanie Nowy Meksyk. Przy barze siedziało pięciu umięśnionych facetów z tatuażami. Stoliki od strony okien wychodzących na ulicę świeciły pustkami.
Gdy tylko wychylili się zza zakrętu, barmanka przywitała gości serdecznym skinieniem. Zaraz też kiwnęła na jednego z osiłków. Mężczyzna bez słowa zaprowadził całą trójkę do starego pordzewiałego lincolna.
Termin „korozja" nabrał większego znaczenia, gdy zobaczyli samochód. Zarówno przednie, jak i tylne drzwi, przypominały jedną wielką jamę, przez którą dało się wejść do wnętrza bez potrzeby pociągania za klamkę. Bagażnik i maska wydawały dziwne odgłosy. Dach pozorowany był na obserwatorium gwiazd.
Istniało duże prawdopodobieństwo, że pasażerowie zginą przy próbie odpalenia tego monstrum. Mimo wspólnych obaw wsiedli potulnie do środka, przyglądając się bacznie kierowcy. Siedzenia buchnęły mieszanką kurzu i sierści, kiedy twardziel wydobył z siebie głos.
– Dokąd? – zacharczał, a zrobił to w taki sposób, że nie mieli pewności, kto się odezwał: silnik czy mężczyzna. Chwilę trwali w tej zgęstniałej niewiadomej.
Franek nie był skłonny do udzielania odpowiedzi, już wystarczającą traumę przeżył, rozsiadając się na tylnym fotelu. A nuż wkurzyłby faceta, mówiąc coś niestosowanego. Weź teraz wyprowadź takiego byczka z równowagi, to życie masz już pozamiatane. Nie dość, że gościu wyglądał, jakby zjadł antylopę, to jeszcze pracował w firmie do spraw teleportacji. W razie potrzeby wyciągnąłby twój tyłek nawet z Rowu Mariackiego, żeby zrobić z niego stół bilardowy swoją pięścią.
Z sytuacji podbramkowej wyprowadził ich Otaron, wypowiadając głośno losowy zestaw liczb. Franek nie potrzebował dużo czasu, aby się domyślić, że mowa o współrzędnych geograficznych.
Kierowca bąknął coś pod nosem, po czym odpalił silnik. Rozrusznik niczym Syzyf zaczął targać pordzewiałe tłoki to w górę, to w dół, aż nastąpił zapłon i cała kolubryna zadrżała. Zderzenie dwóch płyt tektonicznych zdaje się zwykłą igraszką w porównaniu do turbulencji wewnątrz tego pojazdu.
Franek, wgryzając się paznokciami w miękki fotel i zębami w podgłówek przed sobą, powoli ruszył dłonią w kierunku pasów. Postanowił je zapiąć dla bezpieczeństwa, bo przecież w razie ostrego zakrętu wypadłby przez otwór w drzwiach. Złapał klamerkę i pociągnął, lecz całość pokruszyła się niczym zeschnięty biszkopt. Widząc to, ponownie wbił się paznokciami w gąbkę siedzenia.
Ekstremalne warunki były zapowiedzią nieuchronnej prawdy. Ta ruina przywołująca na myśl nieudany model taczki na czterech kołach potrafiła teleportować się w przestrzeni, a co najdziwniejsze jeździć.
Pojazd zaskrzypiał, przetaczając się z wolna do przodu. Kierowca poprowadził maszynę na drogę i rozpędził ją do prędkości pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Następnie mocno pociągnął kierownicę do siebie i przestrzeń za oknem z wysuszonej, oświetlonej prerii zamieniła się na ogołocone, skąpane w mroku pola. Wtedy byczek zaparkował przy jednym z domów, sugerując bezgłośnie, aby pasażerowie opuścili jego gablotę.
Wyszedłszy na zewnątrz, stanęli pod najbliższą lampą i patrzyli jak lincoln odjeżdża w stronę nieoświetlonej części ulicy. Franek zdziwił się, gdy zobaczył, że teleportowali się pod dom jego babci. Było to jedno z ostatnich miejsc, o których pomyślałby w tej chwili. Przecież równie dobrze mógł się przespać nawet na kanapie w centrum handlowym lub na promie kosmicznym, zmierzającym w kierunku księżyca. Postanowił zapytać Otarona o powód wyboru miejsca, ale wtedy właśnie zobaczył na środku ulicy świecące źdźbło trawy. Mały płomyczek powędrował kamienną alejką do domu jego babci, zostawiając po sobie jasny ogonek. Chwilę później konstrukcja zajęła się od ognia. Żarzący się wąż rósł w siłę, pochłaniając potężnymi ustami drzewa, krzewy oraz domy sąsiadów.
Krąg ciepła sukcesywnie zamykał się. Ogień pochłonął drogę, przerabiając ją na pływającą breję. Buty Franka zapaliły się. Później ubrania zajęły się od ognia i poparzyło mu skórę. Szamotał się, próbując wyswobodzić z sideł płomieni. Ostatnie, co zobaczył przed śmiercią, to obraz umierających znajomych. Otaron i Estonida utonęli na jego oczach w błocie asfaltu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro