Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 6 - Nowe priorytety (część 4)

    W tym momencie Franek usłyszał w tle: 

– Scena druga: „katastrofa". – Głos klona Klotusa rozległ się z mocą we wnętrzu zniszczonego Pentagonu. Daniel obserwował dokładnie te same zjawiska, co Luke, z tą różnicą, że nosił inne ubrania. Zamiast wojskowych spodni miał szare jeansy od Levi'sa oraz marynarkę Zalando, pod którą nadal tkwiła kamizelka kuloodporna. Gdy opadły drobinki pyłu, zbliżył się do niego żołnierz i wymachując bronią pokazał wyjście. Daniel podźwignął się z trudem, ciągle słysząc dzwoniący w uszach niemy dźwięk pękającej podłogi i betonu uderzającego o płytki. Szedł powoli, wpatrując się w twarze nieżyjących mężczyzn i zachodził w głowę, jakim cudem udało mu się wyjść z tego cało. Już po chwili znaleźli się na zewnątrz i przebiegłszy kilkanaście metrów wsiedli do samolotu pionowego startu i lądowania Bell-Boeing V-22 Osprey czekającego na wyludnionej ulicy. We wnętrzu siedzieli dwaj generałowie. Wraz z poderwaniem się maszyny, ten z prawej spytał: 

– Jak temu zapobiec? 

– Tego, co nastąpiło, nie da się zatrzymać – z trudem przyznał naukowiec. 

Wieloletnie badania i praca całego sztabu ludzi potwierdziła najgorsze oczekiwania. Nie znaleziono w porę rozwiązania problemu. Ziemia pękała w szwach i już nic nie mogło tego procesu zatrzymać. Godziny testów i symulacji poszły na marne. Natura okazała się sprytniejsza. 

– Jak to, nie da się zatrzymać? Mówił pan, że zawsze istnieje jakieś rozwiązanie. – Generał wspominał optymistyczne prognozy naukowca. Daniel sam wierzył w swoje słowa do obecnej chwili, ale rzeczywistość w końcu zwyciężyła. Zapadający się na jego oczach do wielkiej rozpadliny budynek Pentagonu utwierdził go w gorzkiej prawdzie. 

– Właśnie tam zmierzamy, do naszego rozwiązania. – przyznał mężczyzna, ciągle widząc światełko w tunelu. 

– To nie rozwiązanie, to ucieczka – warknął oburzony generał. Na jego twarzy malowało się niezadowolenie.

– Tak... W obecnej sytuacji możliwość ucieczki jest cudem – powiedział Daniel i zapadła wymowna cisza. Wszyscy wpatrywali się w dół, jak sokoły poszukujące biegającej beztrosko racji żywnościowej. W ich sercach rodziły się strach, trwoga i niepewność, ale zaraz obok pojawiał się podziw, odrobina zachwytu i szacunek do Matki Natury. Przy obecnym rozwoju sprawy mogli podziwiać spektakl zaplanowany już od tysięcy lat. Przedstawienie zagłady ludzkości.

Powierzchnia trzęsła się jak dobrze przygotowana galaretka. Skorupa pękała, wchłaniając nagrobki i amfiteatr pamięci, nad którymi przelatywali. W mieście nie było lepiej. Domy zapadały się pod własnym ciężarem, ulice falowały niczym wstążka puszczona na wiatr. Daniel zauważył kątem oka, jak w oddali boisko Washington-Lee High School wraz z całą konstrukcją nachodzą na siebie, ginąc w chmurze drobin.

V-22 powoli przyspieszał, aż śmigła przechyliły się maksymalnie w przód. Wtedy to naukowiec zobaczył, co dzieje się na terenie całego miasta. Domki jednorodzinne, siedziby wielkich korporacji i supermarkety chowały się w ciemnych rozpadlinach. Z wysokości trzech kilometrów mężczyzna dostrzegł potężne kratery rozpościerające się na przestrzeni całego Waszyngtonu. Jedna z największych ciągnęła się od Białego domu aż pod lotnisko Dullesa. Pięć minut później wrzawa trzęsienia ziemi ustała. 

– To koniec? – odezwał się generał z lewej. 

– Pierwszej fazy – potwierdził Daniel, wpatrując się w zniszczenia za oknem. 

– Pierwszej fazy? – zapytał drugi mundurowy, ogarniając jednym spojrzeniem sylwetkę naukowca.

– Trzęsienia to dopiero początek. Niedługo magma wybije spod litosfery. Skorupa zacznie wracać do pierwotnej formy. Czekają nas niewyobrażalne zmiany klimatu, różnice ciśnień, potężne tornada. Potwierdziliśmy tylko kilka anomalii, reszta pozostaje w kwestii naukowych spekulacji. – Na tle domysłów wywiązała się dłuższa rozmowa. 

Niebo przykryły chmury, a ziemię gorąca warstwa magmy. Niedługo potem zaczął intensywnie padać deszcz ze śniegiem. Przelatywali właśnie nad Indianapolis, a raczej nad tym, co z miasta zostało. Wszędzie rozsiane były czarne szczeliny buchające gorącą lawą, do których spływała woda wraz z błotem i fragmentami budynków. White River kończyła się teraz nie jako dorzecze Missouri, ale wodospad w centrum Indianapolis. Hektolitry wody przelewały się z sykiem, parując po zetknięciu z gorącą masą. Przyglądając się spustoszeniom krajobrazu oraz połowie stadionu Lucas Oil, jeden z generałów przyznał z żalem w głosie:

– Wychowałem się w tej okolicy – i umilkł, widząc potwora tworzącego się na horyzoncie. W oddali powstawało coś gorszego od trzęsień ziemi. Chmury zaczęły zawijać się w jednoznaczną spiralę. Obok nich kumulowała się druga, podobnej wielkości. Z tyłu mniejsze tornada już dawno odkurzały resztki miast i pokiereszowane pola uprawne. Zauważywszy zagrożenie, pilot poderwał samolot do góry. Włączył pełną moc silników kierując maszynę na burzową superkomórkę. Zanim wlecieli w chmury, Daniel zobaczył jak potężna trąba, poprzez mniejsze powstałe leje, podrywa gorącą lawę ponad ziemię. Kilka powstałych w ten sposób świetlistych tornad rozjaśniło rozpędzony zewnętrzny kocioł. Tylko przez chwilę obserwowali te ogniowe pokazy, bo deszcz i porywisty wiatr wychładzał rozgrzane do czerwoności skały.

Zewsząd otaczała ich ciemność przeplatana częstymi rozbłyskami piorunów. V-22, nieprzystosowany do takich warunków, zaczął się trząść i skrzypieć niczym stary samochód na koleinach. Wzbijali się tak w napięciu, aż pokazało się słońce. Dopiero na wysokości jedenastu kilometrów mogli odetchnąć z ulgą. Tam Daniel zobaczył gardło potwora, który powoli wprawiał w ruch obrotowy górne warstwy superkomórki burzowej. Nie potrafił wydać z siebie nawet najmniejszego tchnienia, bo widok przerósł jego najśmielsze oczekiwania. Tornado u szczytu pochłaniało swoją rozpiętością połowę burzowego frontu, a przy podstawie lej rozpościerał się nad całym Indianapolis. Przez szeroki przesmyk powierzchnię oświetliły promienie słońca. Naukowiec zaciekawiony przyjrzał się wnętrzu trąby. Ściany formowały się z deszczu, gradu, piorunów i skał powstałych poprzez rozdrobnienie i schłodzenie gorącej lawy. Całość tworzyła z żywiołów żywą rzeźbę. 

Przelatywali tak nad demonem burzowym kilka dobrych minut. Na przestrzeni górnej tarczy byli zaledwie drobnym punktem. Z ciągłym zachwytem i przerażeniem obserwowali to, co działo się pod nimi, aż minęli tornado. Byli pewni, że to koniec kolejnego etapu armagedonu. Niestety, superkomórka urosła. Pokonali dwunastokilometrową ścianę gigantycznego leja, który swoją rozpiętością ogarnął kilkanaście miast. Superturbina masakrowała podłoże, podrywając w powietrze ogromne płaty litosfery. Wokoło przesuwającego się z prędkością kilku tysięcy metrów na sekundę centrum wirowało dosłownie wszystko. Daniel szybko przekonał się, że czas niecodziennych zjawisk natury dopiero się rozpoczynał. W ich stronę pędziło wysokie, dwukilometrowe tsunami. Kataklizmy zderzyły się niczym mityczni bogowie. Woda porwana przez powietrze powędrowała spiralą w stronę Kosmosu, tworząc kilka szeroko rozpościerających się tęcz. Mężczyzna z namiętnością obserwował tworzące się na jego oczach cuda. 

Nagle temperatura spadła drastycznie poniżej zera. Drobiny morskiej wody unoszące się ponad ziemią natychmiast zamarzły. Uformowane fale momentalnie się skrystalizowały. Ogromna burza zamieniła się w perłowy, wewnętrznie wirujący komin. Przez chwilę błyszcząca tafla mieniła się w kolorach tęczy, aż energia tornada rozerwała przeźroczystą masę.

Tego nie opisywały żadne książki, nawet wyobraźnia. Daniel z trudem przyjmował ową potęgę. Jako uczony zawsze wiedział, z czym ma do czynienia. Czytał różne artykuły, dzieła innych naukowców, poszerzając zasób wiedzy. Potrafił nazwać lub skategoryzować nawet te niecodzienne zjawiska. Tym razem jednak nie zdołał określić tego, co widział. Był jak odkrywca, który zdobywa nowy, nieznany ląd. Miał niepowtarzalną okazję nadać imię potomkowi Matki Natury. Zastanawiał się przez chwilę, analizując wszystkie detale trąby, aż znalazł dla niego idealną nazwę. W duchu wybrał imię. Spiritum Contritionis (tchnienie zniszczenia). 

Te trzy największe anomalie pogodowe towarzyszyły im na sporym odcinku drogi. Po tym, co zobaczyli, nie dziwił ich już fakt dwukrotnego podniesienia się wszystkich szczytów Gór Skalistych, które mijali. Obserwowali w oddali wznoszące się na osiem kilometrów czubki Mount Elbert, czy też Mount Massive. Również Capitol, Maroon, Pyramid oraz Castle Peak miały podobne wysokości, tworząc na horyzoncie piękny łańcuch górski. Po drodze do Elko w Nevadzie przewinęli się obok wielu takich nowo powstałych szczytów. 

Szczęście im sprzyjało, gdyż w momencie włączenia się rezerwy paliwowej, zobaczyli miejsce docelowe, czyli parking przy Terminal Way. Wylądowali chwilę później. Na miejscu roiło się od wojska. Wszędzie stały terenowe Humvee, kilka helikopterów i drugi V-22 Osprey. Na lotnisku zaś skumulowały się samoloty pasażerskie, nieduże prywatne odrzutowce, limuzyny i samochody osobowe. Cały sztab ludzi przygotowywał się do wyjazdu w przypuszczalnie najbardziej bezpieczne miejsce na Ziemi. Daniel, idąc do bazy w górach, zobaczył kątem oka prezydenta USA i kilka znanych politycznych osobistości. W prowizorycznych namiotach wojskowych omawiano wiele spraw dotyczących aktualnej sytuacji. Próbowano bezskutecznie skontaktować się z większymi miastami, takimi jak Detroit, Chicago czy Kansas City, położonymi w głębi lądu.
Nagle ogłoszono ewakuację. Zawyły głośno syreny, na co mundurowi zaczęli odpalać silniki pojazdów i helikopterów. Dokładnie minutę później kilkaset samochodów przeróżnych producentów jechało jedyną sprawną drogą w kierunku Soldier Peak. 

Daniel wiedział, że to marna próba ocalenia ludzkiej rasy. Wypatrzył wokoło siebie niecałe dwa tysiące ludzi, z czego trzy czwarte przypadało na wojskowych. Poza tym znalazło się jeszcze parę sław ze sceny politycznej i garstka gwiazd filmowych. Reszta to byli żyjący mieszkańcy Elko. 

Minęło półtorej godziny, kiedy znaleźli się na miejscu. Ostatni odcinek drogi musieli pokonać pieszo, ale w końcu dotarli do wytyczonego azylu, gdzie przygotowywano już od kilku godzin miejsca noclegowe i punkty z wydawaną żywnością. Na wielkiej polanie ze szczytem Soldier Peak w tle stały rozstawione namioty i parę drewnianych domków. Właśnie w ich stronę poszedł główny bohater. Polecenie dostał od generała, co skłoniło go do bezzwłocznej reakcji. 

Drewniany domek, przed którym się zatrzymał, różnił się od pozostałych baraków zbudowanych na szybko przez wojsko. Przypominał chatkę leśniczego lub niewielką letnią rezydencję. Ściany składały się z obrobionych i pomalowanych bejcą pni przeplecionych ze sobą niczym palce. Dach pokrywały pocięte na grube plastry deski. Wspiął się po dwóch kamiennych stopniach do drzwi i wszedł do środka.

Tam Franek zobaczył wiele gospodarskich przedmiotów i przypraw, wywąchał też zapach gaszonego paleniska i pieczonego koźlego mięsa. Ważniejsze jednak w tej chwili było to, co dotarło do jego uszu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro