Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 13 - Film (część 3)

Pierwsze narzuciło się mężczyźnie wspomnienie z lat młodości. Jako nastolatek John zmierzał do starej biblioteki z dziełami już dawno zapomnianych geniuszów, z chęcią zgłębienia mądrości poznanego niedawno twórcy. Informację na temat ilustrowanego tomiku zasłyszał podczas obiadu. John nie wiedział, jaki ma ona związek ze szkoleniem przyszłych agentów, ale zapragnął poznać tajniki zawartej tam wiedzy. 

W centrum szkoleń zwyczajem było opracowywanie pułapek na każdym możliwym kroku. Nawet wchodząc do łazienki za potrzebą, uczeń zmuszony był rozpracować jakąś zagadkę, inaczej moczył gacie. Z tego też powodu John obserwował uważnie każdy centymetr ściany. Poszukiwał możliwych uchybień w jego strukturze lub częściowych skaz i faktycznie znalazł coś niepokojącego. Wypatrzył szarą kropkę, która praktycznie zlewała się z kremową barwą kafelków. Przeanalizował czujnik z bliska, stwierdzając, iż ma do czynienia z miotaczem ognia. Przekroczył go ostrożnie, nerwowo badając podłogę. Zauważył pęknięcie na jednej z płytek i zdębiał.

Agent chwycił się podstawowej deski ratunku, czyli garści groszy. Oczywiście nie chodziło o kupno czasu, ale sprawdzenie podłogi. Wyciągnąwszy garść miedziaków przeliczył w dłoni sześć monet. Zrobił niewielki zamach i rozrzucił drobne obok szczeliny. 

John nie rokował na mistrza celnych strzałów, dlatego z sześciu groszy tylko jeden zbliżył się do celu. Sugerując się poszlakami, wykonał kilka subtelnych kroków w kierunku drzwi. Mimo jego ostrożności włączył się alarm. Rzucone monety narobiły tyle hałasu, że uaktywnił się sensor dźwięku. 

Podłoga momentalnie rozsunęła się, odkrywając basen kwasu. W ostatniej chwili John złapał się progu. Czubki jego butów zamoczyły się w żrącej substancji. Nagle, jakby zagrożenia było mało, z przeciwległej ściany wysunęły się załadowane karabiny maszynowe. Ołów wypełnił powietrze, szatkując plecy i nogi bohatera. Adrenalina działała na najwyższych obrotach, dlatego zdołał utrzymać obolałe ciało. Któraś z kul niespodziewanie przeszyła mu lewą rękę. Zaraz kolejna wbiła się w prawy bark i chłopak rozluźnił mięśnie. John zginąłby, gdyby nie pomocna dłoń nieznajomej z wnętrza biblioteki. Dziewczyna silnym pociągnięciem wyrywała jego wiotkie ciało ze strefy zagrożenia. Ostatnie, co zapamiętał przed omdleniem, to twarz wybawicielki. Zobaczył młodziutką Emily. 

John nie miał wcześniej okazji spotkać pięknej ze względu na podział płciowy całej placówki. Jak się okazało, biblioteka była jedynym łącznikiem obu części ośrodka szkoleniowego. 

Ocknął się po dwóch minutach z opatrzonymi ranami. Głowa pękała od promieniującego bólu. Czuł jak wszystkie szare komórki eksplodują jedna po drugiej. Mógłby przysiąc, że ktoś podpieka mu mięśnie żelazkiem lub gorącą patelnią. Te kłamstwa prześladowały go do momentu, aż zobaczył Emily. 

Dziewczyna zaczęła: 

– Co ty tutaj robisz? – zagaiła, pozytywnie zaskoczona. John, zebrawszy myśli, odpowiedział pytaniem: 

– A ty? – Poderwał tułów do pionu, prostując ręce w łokciach. Aby tego dokonać napiął mięśnie, tylko pogłębiając ból. 

– Ćwiczę do końcowego testu – odparła śmiało. – Jesteśmy już prawie dorośli, a oni nadal nas izolują. Poza tym, chciałam zobaczyć jak wygląda wasza strona. 

– Ty jesteś tą niezwykłą Emily. 

John przypomniał sobie wykład, podczas którego ktoś włamał się do wewnętrznej sieci placówki. Student ściągnął dane osobowe wszystkich dziewczyn i stworzył internetowy ranking najseksowniejszej laski na roku. Emily wygrała bezapelacyjnie, pozostawiając konkurentki daleko w tyle. Była również ponadprzeciętnie uzdolniona. 

– Tak na mnie wołacie. Słyszałam ciekawsze określenia. Jedno mi się podobało, tylko jak to było? – Zastanawiała się przez chwilę. – Nieuchwytna żyleta. Jest takie drapieżne, porywcze, chyba dobrze oddaje moją osobowość. Kurczę, zagalopowałam się. Chłoptasiu, pytanie za sto punktów. Co ty tutaj robisz? Narobiłeś hałasu, więc się sprężaj. Idzie tutaj trzech opiekunów! – ogłosiła stanowczo, prowokując ciapowatego uczniaka do reakcji. 

– Szukam książki – powiedział, co dziewczyna skomentowała jednoznacznie: 

– Nudy... – przeciągnęła. – Słodziutki, czytanie książek nie pomoże ci nadrobić braków. 

– Sugerujesz, że nic nie umiem? 

– Nie, nie. Chodziło mi o to, że książki nie pomogą ci dobrze się rozwinąć. Kluczem jest praktyka. – Emily momentalnie przyłożyła palec do ust, sugerując brwiami, aby John zamilknął na wieki. 

W bibliotece pojawiło się trzech facetów. Na rzucone głośno polecenie mężczyźni rozeszli się w różnych kierunkach, przeszukując rzędy regałów z książkami. Badali detektorami otoczenie, zawężając krąg poszukiwań, aż zbiegli się w jednym punkcie. Wielokrotnie mijali Johna i jego nową znajomą, ale nie znaleźli ich. Gdy tylko wyszli, chłopak szepnął: 

– Co to było? Oni na nas patrzyli, a jednak nie widzieli. Jak to możliwe? 

– Praktyka, kolego, praktyka. – Wyciągnąwszy rękę dodała: – Emily. 

– John – powiedział i wspomnienie zalała czerń. 

Zastanawiał się, ile czasu minęło od chwili zamknięcia w ciemnej strefie. Kilka sekund, minuta, może parę minut lub godzin? Mógł się jedynie domyślać. Czerń zaczęła go przytłaczać. Opanowało go jakieś niestworzone przekonanie, że Don go okłamał. Wewnętrzny głos podpowiadał mu, że jego najwierniejszy druh, kompan każdej misji, gra na dwa fronty. Raptownie w te kłamstwa wkradł się skrawek przeszłości, który rozwiał wszelkie wątpliwości.    

***

Z polecenia szefa mafii, który figurował we wtajemniczonych kręgach jako główny organ rewolucyjny, agenci mieli wyłączyć systemy obronne placówek wojskowych na planecie Moki-Wes. Zrealizowali już najważniejsze postulaty. Pozostało im tylko zainfekować główne serwery specjalnie przygotowanym wirusem. Z przyczyn zacofania technologicznego Moki-Wes, zadanie było zwykłą igraszką. A przynajmniej tak uważał Don. 

– John, wiesz, że ta misja mnie obraża. Równie dobrze moglibyśmy wysłać wirusa zdalnie. Nie trzeba było się fatygować.

– Sygnał satelitarny nie przedrze się przez dwa kilometry betonu. Poza tym obiecaliśmy dopilnować wszystkiego osobiście. Tutaj chodzi o wolność całego państwa – wyjaśnił John, sprowadzając kolegę do parteru.

– To zlikwidujmy prezydenta i będzie po sprawie. 

– Zabić? Pogięło cię? Mamy podpisany sojusz z Moki-Wes. 

– Też mi coś. Gościu morduje ludzi i jakoś tego nie ukrywa. – Właśnie mijali strażnika, który na te słowa wzdrygnął się i zasalutował jednocześnie. Nawet nie odwrócił głowy, gdyż sylwetki obu agentów przyjęły postaci porwanych wcześniej oficerów najwyższego stopnia. 

– Pułkowniku. – John wysłał stanowcze spojrzenie przyjacielowi, jakby swoimi wyłupiastymi oczami i surowym wyrazem twarzy chciał wgnieść go w ziemię i zakneblować usta. Don jednak ciągnął dalej, wkładając we frustracje i gesty jeszcze więcej finezji. 

– Na takie akcje powinni wysyłać żółtodziobów. O, na przykład ten... no... – pstryknął kilka razy palcami – ... Henry. – John rozejrzał się po okolicy, która wyraźnie świeciła pustkami. Pozwolił sobie na chwilę swobody. 

– Co ty masz do tego chłopaka? 

– No, proszę cię. Wygląda jakby mu po twarzy walec przejechał. – Don był bardzo bezpośredni, ale fakty mówiły same za siebie. Henry rzeczywiście miał tarczowatą facjatę. Jego twarz była na tyle płaska, że dałoby się na niej usmażyć omlety, a nawet jajecznicę. 

– Co to ma wspólnego z jego umiejętnościami? – zapytał półgłosem John, nie ukrywając zażenowania. 

Powoli dochodzili do końca korytarza, gdzie przed wejściem do serwerowni czekał oddział wojskowych z karabinami M4. Don, widząc to, podniósł głos. 

– Co to za zbiegowisko? 

Wszyscy na widok dwóch pułkowników zasalutowali. 

– Sir. Otrzymaliśmy wyraźne polecenie wzmocnienia ochrony. – John spojrzał pytająco na zdezorientowanego kolegę. 

– Kto wydał rozkaz, kapitanie? 

Szeregowi rozeszli się na boki, tworząc możliwie jak najszersze przejście. Dowódca wyszedł przed szereg i salutując niecały metr przed pułkownikami ogłosił: 

– Sir. Informacje te zostały utajnione. 

Bohater zdawał się już tracić cierpliwość. Przekalkulował wszystkie możliwe opcje. Wymienił z Donem spojrzenie i wspomnienia nieprzytomnego pułkownika, któremu ukradli tożsamość. 

Wszystko stało się jasne. 

– Kapitanie! Odmaszerować. I sprzątnąć mi ten syf z trzeciego poziomu! – zawyrokował John, na co podoficer zasalutował i wydał rozkaz. 

Przez „syf" agent miał na myśli komplikacje związane z klonowaniem zwierząt. Nie było to oczywiście przypadkowe. Don przy pomocy specjalnego urządzenia wywołał mutację ssaków. Rozpylił inteligentnie zaprogramowaną mżawkę, która przedarła się wentylacją do laboratoriów, w których przeprowadzano testy na stworzeniach. 

Agenci zaszyli się w serwerowni. John przeskanował ściany i urządzenia (tak dla zasady), po czym powiedział: 

– Wgrywamy wirusa i spadamy. 

Don kiwnął głową, patrząc jak kolega wyrzuca nad głowę program komputerowy w postaci jaskrawo żółtej kulki. Każdy serwer w pomieszczeniu połączył się srebrno-żółtym kanałem z lewitującym jądrem, wymieniając różnokolorowe terabajty informacji. Dane przelatywały przez system dekodujący do momentu, aż któryś pakiet zablokował się na jednym z portów. Wtedy John przerwał całą procedurę i wyciągnąwszy folder wyświetlił jego zawartość. 

– Zapora antywirusowa. Niesamowite – wymamrotał sarkastycznie Don, darząc zacieki na ścianie większym zainteresowaniem. 

– Tylko nie to! – jęknął. – Język programów nie pasuje do ich poziomu abstrakcji. 

Obawy Johna były uzasadnione, ale drugi agent miał to głęboko w poważaniu. 

– Mhm... – mruknął, zajęty macaniem odznaczeń na mundurze. 

– Skup się. To nie są żarty. Te pliki to wsad do neutralizera. – John już od jakiegoś czasu mówił do siebie, bo Don był nieobecny. Gdy tylko agent to zauważył, wrzasnął: 

– Don, do jasnej cholery! 

Kolega jednak nie reagował. Podniósł tylko palec do ust, starając się uciszyć Johna. Ten wściekł się jeszcze bardziej. Nie dość, że kretyn olewał go przez cały czas, to jeszcze kazał mu się zamknąć. Chciał zamordować kolegę, jednak wyzbył się tego pragnienia, gdy usłyszał dochodzące z korytarza komendy wojskowe. Żołnierze organizowali się, aby wykurzyć dwóch włamywaczy. 

Zwykły antywirus okazał się zaawansowanym narzędziem do zwalczania szpiegów. Najgorsze przypuszczenia Johna potwierdzały się na jego oczach. Momentalnie na obszarze ścian eksplodowały cztery nadajniki, wysyłając falę elektromagnetyczną. Jednorazowe urządzenie zneutralizowało wszelką technologię wspomagającą agentów. Mężczyźni zostali pozbawieni kamuflażu oraz nowoczesnej broni wielozadaniowej. Jakby tego było mało, za drzwiami czekała na nich grupa uzbrojonych po zęby żołnierzy. 

Zdychające przy podłożu dane stały się ostatnim zgasłym źródłem światła. Nastała kompletna ciemność przeszywana dźwiękiem wyłamywanych drzwi. Dało się też słyszeć słowa: 

– A nie mówiłem? – John próbował wyładować frustrację na serwerze obok siebie. Wyłamał kopniakiem obudowę potężnej skrzynki, naruszając wewnętrzne podzespoły bazowe. 

Don w przedziwny sposób zachował spokój po tym całym chaosie. 

– Uff, zdążyłem – szepnął ucieszony, na co John eksplodował złością.

– Ty chyba nic nie rozumiesz! Jesteśmy spaleni! Teraz wystrzelają nas jak pieprzone kaczki. – John powstrzymał w sobie żądzę mordu. Chciał ukatrupić kolegę za jego głupotę, jednak opamiętał się i zapytał: – Co zdążyłeś? 

– Jak to co? Pokazałeś mi ten folder, więc skołowałem pomoc. – Nastąpiła chwila pauzy, po czym z czerni wyłonił się słup światła, ukazując Dona w pełnym rynsztunku. Prezentował oręż. – Proszę, dwadzieścia granatów, trzydzieści magazynków, dwie kamizelki kuloodporne. I najciekawsze na koniec. Dla ciebie skołowałem Steyr AUG 77 i dla siebie oczywiście MP5. Wiem, że uwielbiasz Steyra. A tak, zapomniałbym. Jeszcze coś na dobry początek. – Don poświecił latarką na machinę zagłady po swojej lewej stronie. Żółte promienie odkryły fragment działka przeciwpancernego na pociski HE z opóźnionym zapłonem. 

W czasie prezentacji Dona żołnierze nie próżnowali. Za wszelką cenę próbowali dostać się do serwerowni zamkniętej od wewnątrz. Chwilę zajęło im odkrycie, że pancernych drzwi nie można wyłamać kolbami karabinów. Gdy już to ustalili, przeszli do cięższej artylerii. Podłożyli ładunki wybuchowe i roznieśli wrota na strzępy. 

W tym czasie agenci zdążyli przygotować się do wymarszu. Ubrali kamizelki kuloodporne, wcisnęli magazynki do karabinów i na koniec przeładowali broń. 

– Portal jest na końcu korytarza – szepnął Don, wślizgując się za osłonę działa. – Jak za starych dobrych czasów – dodał, kierując potężną lufę haubicy w stronę korytarza. Nie czekając na zachętę wystrzelił załadowany pocisk odłamkowy. Mechanizm zapalnika wyzwolił reakcję i nastąpiła eksplozja, której siła wyłamała pozostałości metalowych drzwi i fragment ściany. Pierwsze cztery rzędy po trzech żołnierzy zginęły na miejscu. Reszta mężczyzn ogłuszona hukiem i zaślepiona sproszkowanym tynkiem opadła na ziemię. 

John oparł się o ścianę z półkolem po pocisku i wyrzucił granat. Następnie, wystawiając lufę swojego AUG-a, wystrzelił krótką serię. W tym czasie Don zebrał rozsypane magazynki oraz granaty. Założył ciężką torbę na bark. Podbiegł do przyjaciela i klepnął go w ramię. Wybiegli jednocześnie, przeskakując ponad rozerwanymi na strzępy ciałami poległych. Zasłona dymna ulotniła się za sprawą wentylacji, dlatego zwolnili. Dobiegli do lekkiego skrętu i tam zatrzymali się. 

John bez zastanowienia wychylił głowę za róg. Widząc fragment tłumika, wystający zza kolejnego skrętu, kiwnął na Dona. Ten odczytał jego lekki ruch ręką i podał mu odbezpieczony granat. Agent odczekał cztery sekundy, po czym rzucił go mocno w głąb korytarza. W momencie wybuchu John przeskoczył sprintem do przodu, stanął przy zgięciu i kilkoma seriami dobił poruszających się żołnierzy. Już tylko ostatnia prosta dzieliła ich od wyjścia, lecz pojawiła się nieoczekiwana przeszkoda. 

Znajomy świergot wzbijających się w powietrze talerzy zaniepokoił Dona. Podbiegł do kolegi, porwał go do tyłu i zwalił z nóg. Sam także upadł na podłogę, wciskając się między ciała martwych żołnierzy. Położył lufę swojej MP-piątki na barku jakiegoś mężczyzny i wcisnął oko w celownik. Nadlatujące miniaturowe spodki sunęły na tyle wysoko, że mógł dostrzec fragment dziobu każdego. Nabrał powietrza do płuc, wymierzył i strzelił. Pierwszy opadł na beton, wbijając się ostrą jak brzytwa krawędzią w tułów któregoś z martwych mężczyzn. Natychmiast wystrzelił kolejną serię kul, przestrzeliwując fragment drugiego i trzeciego. Mimo wypracowanych umiejętności Dona, oba spodki przedarły się przez grad pocisków. Don w ostatniej chwili poderwał się z ziemi unikając niechybnej śmierci. Nagle spodków pojawiło się tak wiele, że utworzyły przy suficie ciemną chmurę. 

Widząc to agent złapał za torbę. Następnie z całych sił pchnął Johna w stronę serwerowni, zmuszając go do ucieczki. Obaj w podskokach wrócili do punktu wyjścia. 

– Jasna cholera! Skąd oni wzięli Leputy!? – krzyknął Don, spazmatycznie łapiąc powietrze. Zrzucił z barku ciężką torbę i cisnął ją o ziemię w taki sposób, że John przez chwilę wahał się czy nie kontynuować sprintu. Gdyby któraś z zawleczek obluzowała się i wypadła, byłoby po nich. Odsunął się parę kroków, uważnie obserwując torbę. Po kilku sekundach uznał, że jest bezpiecznie, wtedy oznajmił: 

– Musimy się jakoś dostać do portalu. 

– Korytarzem nie przejdziemy. 

– A to cudo? Masz jeszcze jakiś pocisk? – Bohater pytał o działko.

– Niestety, nie byłem przygotowany na te cholerne Leputy – warknął Don zirytowany niekontrolowanym rozwojem wydarzeń. 

Mimo beznadziejnej sytuacji, John zabrał się za wymyślanie nowego planu ewakuacji. W skupieniu przeliczył zawartość torby. W środku znajdowało się dwadzieścia osiem magazynków i – siedemnaście granatów. 

Nagle z głębi korytarza zaczęły sypać się pociski. John wpadł na pewien pomysł. Prędko przedstawił szczegóły koledze. 

– Don, nie wiem czy to wypali, ale musimy spróbować. 

– Co masz na myśli? 

– Rozwalimy ścianę granatami. Jeśli dobrze myślę, to za nią jest jakiś magazyn. – John poklepał dłonią solidny kawałek betonu mówiąc: – W trakcie jak ja będę wysadzał ścianę, ty rzucaj granaty w głąb korytarza, aby zagłuszyć huk. Zrobię miejsce na pierwszy granat – Ogłosił zdecydowanie, po czym odbezpieczył swojego Steyra i wystrzelił sześćdziesiąt pocisków w beton. Gdy w murze pojawiła się mała dziura, John oczyścił ją z gorących głowic. Zaraz po tym odbezpieczył granat, włożył go do otworu i dając koledze sygnał oddalił się na bezpieczną odległość. Don, synchronizując zapalnik, także uciekł w głąb serwerowni. 

Pierwszy ładunek przedarł się kilkadziesiąt centymetrów w głąb mieszanki cementu i piasku. Przy drugim i trzecim dziura pogłębiła się. Ostatni, czwarty granat, przebił ścianę na wylot.

Stając po obu stronach skromnego tunelu John poświecił latarką w głąb pomieszczenia. W magazynie nie było żywej duszy, dlatego wspięli się po metalowych regałach, aż pod sam sufit.

– Archiwum? – spytał retorycznie John. 

Don poświecił głębiej, odkrywając fragment depresji w postaci opadającego poziomu szafek. Przedarli się przez nasyp z papieru i dotarli do drzwi prowadzących na korytarz. Jeden z agentów sprawdził zamek. 

– I jak? – spytał półgłosem John, trzymając broń w gotowości. 

– Zamknięte. Trzeba będzie wysadzać. 

Don poszperał w torbie podróżnej i wyciągnął dwa granaty ręczne. Już miał zdejmować zawleczki, kiedy drugi agent krzyknął: 

– Zaczekaj. 

John przemierzył smugą światła spojenia. Niektóre śruby były mocno pordzewiałe i obluzowane. Zaraz przerzucił się na pokrzywione bolce, stwierdzając, że drzwi nie są przytwierdzone do framugi, ale tylko prowizorycznie włożone. Kolejny etap misji stał się oczywisty. 

Obaj poderwali monstrualne wrota do góry, używając kolb karabinów jako prowizorycznych dźwigni. Wraz z opadnięciem bariery padły pierwsze strzały. Bohater zdjął jedną serią trzech żołnierzy, strzelając im w plecy. Don zdążył w tym czasie rzucić pożegnalny granat dla reszty oddziału penetrującego serwerownię. Następnie agenci pędem wybiegli na korytarz.

Po niedługim truchcie dotarli do ostatniego zakrętu na tym piętrze. John prędko wychylił głowę zza rogu. Drugi agent, kurczowo trzymając przy sobie torbę, osłaniał tyły w razie ataku. 

– Czysto – oznajmił John. Reakcją na jego słowa było dokładnie dwadzieścia pocisków zaadresowanych do zdziesiątkowanego oddziału. Don bezzwłocznie przeładował pusty magazynek i pchając zastygłego przyjaciela, rzucił się pędem do przodu. Przebiegli niecałe pięć metrów, jak z naprzeciwka zaczął sypać się grad ołowiu. Żołnierze i roboty wyszli z windy, rozchodząc się na całej szerokości korytarza. Zaczęli strzelać samonaprowadzającymi kulami i wybuchowymi pociskami. 

Don zdążył wskoczyć do składziku po prawej, jak ładunki eksplodowały. John nie miał tyle szczęścia. Pocisk urwał mu nogę, a kilka kul przeszyło klatkę piersiową. Z pomocną dłonią kolegi wczołgał się do względnie bezpiecznej strefy. Tam zaczął kaszleć i pluć krwią. Don, widząc stan swojego przyjaciela, postanowił działać. 

– Zaraz wrócę – warknął, odbezpieczając cztery granaty. Odczekał pięć sekund i rzucił po dwa w każdą stronę. Złapał torbę w dłoń i słysząc dźwięk wybuchu w tle, wyskoczył na betonową płytę. Rozpędził się na krótkim odcinku i cisnął swoją marynarkę w kierunku lecącego wybuchowego pocisku. Odskoczył do tyłu i gdy tylko ładunek rozerwał ściany oraz sufit, ruszył dalej. 

Zanim opadł kurz, agent odbezpieczył i rzucił przed siebie z całej siły dwa granaty. Praktycznie niezauważony przeleciał przez osłonę z pyłu. Rozpętał piekło po drugiej stronie, opróżniając załadowaną do pełna komorę karabinu maszynowego. Pusty magazynek oraz torba z brzękiem upadły na gruz. Wtedy Don wyciągnął nowy pojemnik i przewrotem wskoczył do jednego z laboratoriów. Tam wymierzył lufą w kilku nieszkodliwych pracowników i przeładował broń. Wziął głęboki oddech, po czym wrócił na korytarz. 

Nawet nie wyjrzał, tylko wyskoczył, dokańczając dzieła na pozostałych rozbitkach. Roboty ledwo co się poruszały. Mężczyźni zdezorientowani, ogłuszeni i nieco oślepieni rozbryzganą krwią, tułali się w okręgu kilku metrów, próbując odwlec nieuniknioną śmierć. Don uwolnił ich od ciężkiego brzemienia życia. Hałas i świsty ustały, ale jak się okazało, nie na długo. 

Po zaledwie pięciu sekundach ciszy w korytarzu rozbrzmiał dźwięk otwieranej windy. Szpieg bezzwłocznie poleciał sprintem i masą ciała powalił facetów w środku. Zanim wstał, przetrącił szczęki dwóch żołnierzy kolbą MP5 oraz obiema nogami głowy pozostałych. Gdy wszyscy stracili przytomność, zerwał się do pionu i przebił pięścią osłonę panelu kontrolnego. Jego cios naruszył wewnętrzne obwody, powodując zwarcie. W wyniku tego uaktywnił się portal ratunkowy. 

Widząc przejście do bezpiecznej strefy Don prędko wrócił po przyjaciela. Biegnąc, skrupulatnie obserwował truchła zabitych wcześniej mężczyzn. Nasłuchiwał uważnie czy któryś nie udaje tylko zgonu. Taki jegomość mógłby niepostrzeżenie strzelić i tym samym przerwać akcję ratunkową. Don nie mógł sobie pozwolić na taką pomyłkę. 

Według planu dobiegł do wykrwawiającego się Johna i oderwał go od podłogi. Wziął przyjaciela na barki i przeniósł do bezpiecznej strefy. Zanim teleportowali się do szpitala, John ogłosił: 

– Kiedyś wrócimy. – Te słowa wryły się w pamięć Dona niczym przysięga. Swoisty akt honoru, którego nie można złamać ani zapomnieć    

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro