II. Więcej Kości
Dwie odziane w długie płaszcze postacie szły krętą ścieżką pomiędzy drzewami.
Mimo że Alicja podczas ucieczki, z wiadomych powodów, nie zastanawiała się nad tym, dokąd biegnie, potrafiła odnaleźć tą samą dróżkę na pole. Pole, na którym ktoś znalazł dowód mogący przydać się w postępowaniu przeciwko morderczyni dzieci. Mimo że sprawa była już zakończona, a sprawczyni skazana. Kolejną dziwną rzeczą było to, że telefon był anonimowy, a rozmówca w jakiś sposób zdobył numer prywatnego telefonu Alicji. Na dodatek kiedy ona i Andrzej dotarli na miejsce, nie odnotowali niczyjej obecności. Na zamarzniętym polu nie było ani mordercy, ani samego dzwoniącego.
Co to miało znaczyć?
Czy jej niedawno zdobyta sława miała z tym coś wspólnego? Może rozmówca był jakimś psychofanem komisarz Krzewiec i chciał ją spotkać, ale przestraszył się Andrzeja? Kto wie, co siedzi takim ludziom w głowach.
Dalej nie dawały jej spokoju obrazy rozprutych ciał małych dzieci i ich morderczyni. Upuszczającej rzeźnicki nóż kobiety, gdy w jej rękę wbiła się kula z pistoletu Alicji. Wściekłości i szaleństwa na spryskanej krwią twarzy. Przebiegłości w przekrwionych oczach, kiedy, przykuta do metalowego stołu w sali przesłuchań, dumnie mówiła o wodzeniu policji za nos.
Sprawa była bardzo głośna. Ku satysfakcji Alicji udało jej się zdobyć dowodzenie nad śledztwem i z pomocą zespołu je rozwiązać. Nie przeszkadzała jej nawet konieczność opuszczenia Wrocławia i kilkudniowy pobyt w niewielkim sudeckim uzdrowisku.
Udało jej się. I to pomimo niechęci ze strony niektórych funkcjonariuszy. Komisarz Krzewiec była dość znana w kręgach policji.
Ta, która miała romans z przełożonym. I nieślubne dziecko.
Szła ostrożnie, mokry mech był śliski. Z uwagą rozglądała się na boki, ściskając pistolet w zmarzniętych dłoniach. Jednak ten stan skupienia coraz bardziej od niej odpływał. W głowie rozszalała się gonitwa myśli.
– Dlaczego nosisz pistolet w kieszeni? – spytał niespodziewanie Doktor.
– Zostawiłam kaburę w hotelu.
Koledzy i koleżanki po fachu śmiali się, że Alicja jest jak kangur. Zamiast nosić ze sobą torebkę, jak inne kobiety, wszystko wkłada do kieszeni.
Na tę myśl uświadomiła sobie, że w prawej kieszeni, mimo znikomej wagi, ciąży zakrwawiony kieł.
Kiedy wychodzili z niebieskiej budki, nie mogła się powstrzymać, żeby nie rzucić okiem na porozrzucane przed drzwiami kości. Były poplamione sadzą i krwią. Świeżą krwią.
Alicja schyliła się i podniosła jedną z nich.
Nie potrafiła wytłumaczyć, dlaczego to zrobiła. Zabrała ząb na pamiątkę? Żeby przypominała jej o przyjacielu, ale i o jego śmierci?
Włożyła dłoń do drugiej kieszeni. Opuszkami palców wyczuła naszyjnik swojej córki. Był to kolorowy plastikowy motylek zawieszony na czarnym rzemyku w towarzystwie koralików. Zabawka z jakiejś gazetki dla dzieci. Ania zgubiła go podczas zabawy na dworze, a ona zapomniała jej go oddać. Ale nawet dobrze, że tak się stało. Dotykając tandetnej zabawki poczuła nieco otuchy. Wiedziała, że ma dla kogo żyć.
Dziewczynka, na czas trwania prowadzonego śledztwa, była pod opieką babci. Komisarz z ciężkim sercem zawiozła ją tam z samego rana. Kochała Anię tak, jak każda matka kocha swoje dziecko, ale czasami miała wrażenie, że stawia pracę wyżej od dobra własnej córki.
Wstydziła się tego. Ale co miała zrobić? Musiała pracować, żeby obie miały gdzie mieszkać i co jeść.
– Wciąż pusto... - Doktor zaczął pomrukiwać coś pod nosem. Alicja podejrzewała, że był zajęty tym swoim „śrubokrętem".
Według niego szansa, że kości z powrotem się połączą, była niewielka. Ale kto mógł wiedzieć, czy w lesie nie krąży więcej tych kreatur? Gdyby komisarz nie była ateistką, powiedziałaby, że tylko sam Bóg.
A co, jeśli dziwne wezwanie dotyczyło właśnie tych szkieletów? W takim wypadku anonimowy telefon byłby wołaniem o pomoc. Ruchome szkielety zwierząt raczej nie stanowiły przełomowych dowodów w sprawie seryjnej morderczyni dzieci.
Po tym, co wydarzyło się w ciągu ostatniej godziny, już prawie niczego nie była pewna.
Przez nieuwagę potknęła się o wystający korzeń, ale udało jej się zachować równowagę. Zaklęła pod nosem. Odegnała myśli i skupiła się na otoczeniu. A właściwie próbowała.
Doktor. Władca Czasu. Kosmita.
Naprawdę był kosmitą? Jak inaczej wytłumaczyć istnienie budki policyjnej, która mieściła zdecydowanie za duży pokój naszpikowany przedziwną technologią?
Dopiero teraz, kiedy się na nim skupiła, usłyszała, że cały czas coś mamrocze. Wyłapała tylko jedno słowo. "Pusto"
– Dlaczego ten twój wehikuł czasu wygląda jak budka policyjna z lat sześćdziesiątych? – zapytała nie zatrzymując się.
– Eee... Obwód kameleona jest zepsuty. I ciągle nie mam czasu go naprawić. No dalej...
Zmarszczyła brwi. Kiedy Doktor coś tłumaczył, jeszcze bardziej wszystko komplikował.
Po dziesięciu minutach marszu i nasłuchiwania, dostrzegła biegnący prostopadle do ścieżki rów, w którym kiedyś musiał płynąć strumyk. Po plecach przebiegły jej zimne dreszcze. Jakby ktoś oblał ją kubłem lodowatej wody.
– To tutaj. – Zatrzymała się i spojrzała na Doktora. – Chyba mniej więcej w tym miejscu usłyszałam, jak upadał.
Kosmita z poważną miną wysunął się do przodu. Przez chwilę patrzył na to, co leżało w rowie. Odwrócił się i pytająco uniósł jedną brew.
– Jesteś pewna?
Podeszła bliżej. Na moment zapomniała jak wymawia się samogłoski i spółgłoski. I to, że trzeba oddychać.
– Niemożliwe... – wydukała w końcu.
Tam, gdzie powinno być ciało nadkomisarza Czarneckiego, leżał ludzki szkielet. Sądząc po lekkiej zieleni pokrywającej kości już od kilku lat. Jeśli nie kilkunastu.
Oczywiście, że to niemożliwe. To nie mógł być Andrzej. Ktoś położył stary szkielet na nowiutkiej puchowej kurtce i założył na niego nadpaloną koszulę...
– Nic nie jest niemożliwe. Chwila, tam coś leży! – Doktor przeskoczył nad kośćmi na drugą stronę rowu, zahaczając przy tym czubkiem głowy o świerkowe gałęzie. Suche igły posypały się na szczątki.
Alicja ze ściśniętym gardłem zeszła na dół.
Widziała już wiele pozbawionych życia ciał, ale jeszcze nigdy żadne z nich nie należało do kogoś, kogo znała. Po pewnym czasie spędzonym na służbie w Wydziale Kryminalnym, można nauczyć się maskowania zimnym profesjonalizmem typowo ludzkich emocji. Czasem trzeba było traktować zwłoki przedmiotowo. Jakby były tylko dowodem zbrodni, czymś, z czego należy wyciągnąć dane, które przyczynią się do późniejszego ujęcia sprawcy. Tak, jak nakazują procedury.
Ale teraz, mimo że szkielet nijak przypominał przyjaciela, nie potrafiła o nim myśleć inaczej.
Przełknęła ślinę, i starając się nie patrzeć w puste oczodoły i wyszczerzone zęby kucnęła obok. Zawsze miała przy sobie parę białych jednorazowych rękawiczek, wyciągnęła je teraz z kieszeni płaszcza i założyła na dłonie.
Podniosła wzrok. Zgarbiony Doktor biegał pomiędzy drzewami uważając na gałęzie i obserwując ziemie. Oprócz nieodłącznego śrubokręta trzymał jakiś słoik i najwyraźniej szukał czegoś jeszcze.
Policjantka potrząsnęła głową, i złapała za krawędź męskiej kurtki.
A właściwie tego, co niej zostało. W niektórych miejscach, zwłaszcza na krawędziach, sztuczny materiał był nadpalony. Przez dziury w rękawach, z których wysypywał się puch, widać było suche kości rozłożonych na boki rąk.
Dotknęła spalonego miejsca. Jeśli był tu ogień, jakim cudem szkielet się nie spalił?
Sięgnęła do kieszeni kurtki i znalazła papierek po czekoladowym batonie. Zerknęła na termin przydatności.
– Zobacz! – Kosmita krzyknął jej do ucha, przez co prawie dostała zawału. – Słoik!
Oderwała wzrok od szkieletu.
– Ludzie wyrzucają pełno śmieci. – Wskazała na folię po sześciopaku piwa leżącą pod spróchniałym pieńkiem. – Co w tym niezwykłego?
– Spójrz na pokrywkę. – Doktor podał jej słoik. – Sprzedają tutaj coś takiego? Co to za kraj?
– Polska. Nie wiesz, w jakim języku mówisz? – Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
Wzruszył ramionami.
– TARDIS tłumaczy. Przeczytaj!
Alicja nie skomentowała tej wypowiedzi. Rzuciła wzrokiem na trzymany przedmiot. Na zakrętce z nadrukiem kiszonych ogórków ktoś nabazgrał coś czarnym mazakiem.
– „Ex hydria organicum industrial"? Co to ma znaczyć?
– Słoik na energię organiczną. Raczej nie chodzi o bio-paliwa.
– A o co?
– Nie wiem. Ale się dowiem. To na pewno nie pochodzi stąd. TARDIS nie rozpoznaje tego języka...
– Przecież to jest po łacinie.
Doktor podrapał się po głowie.
– Nie, to jakiś dziwny język. Jeśli ty mówisz po polsku, powinnaś widzieć polskie wyrazy. A nie łacinę. Chyba, że to wina TARDIS. Od rana jest jakaś niewyraźna.
Zamyślił się na sekundę.
– Ale co ważniejsze: to nie jest zwykłe szkło!
Władca Czasu wyciągnął dłoń w jej stronę, oddała mu słoik. Skierował na niego śrubokręt. Wtedy powierzchnia naczynia zaczęła mienić się żółtym światłem oraz, w mniejszym stopniu, innymi kolorami, przez co szkło przypominało nieco powierzchnię opalu.
– To jest zrobione ze stopu magnezu i jakichś dziwnych substancji, które nawet nie występują w tej galaktyce, tak samo jak język napisu z pokrywki. Bardzo możliwe, że nawet nie w tym wymiarze! Możliwe, że ten słoik jest zbyt niestabilny, żeby tutaj wytrzymać i niedługo wybuchnie!
Alicja przez chwilę wpatrywała się w cudowne kolory jak zahipnotyzowana. Potem Doktor wyłączył śrubokręt. Barwy zniknęły i słoik wylądował w kieszeni jego płaszcza. Najwyraźniej były większe w środku, tak jak tamten śmieszny statek kosmiczny.
– A co z nim? Czas zgonu i te sprawy? – Kosmita przykucnął obok niej i zaczął przyglądać się szczątkom.
Pokręciła powoli głową.
– Nie jestem antropologiem ani kryminalistykiem. Mogę tylko powiedzieć, że szkielet wygląda, jakby leżał tutaj co najmniej od pięciu lat. Za to kurtka jest prawie jak nowa. I spójrz na to. – Podała mu papierek. – Termin przydatności takiego batona wynosi około dziesięciu miesięcy. Ten tutaj minie dopiero za pięć. Ten papierek nie może tutaj leżeć tak długo, jak sugerowałby stan kości!
Doktor obejrzał śmieć z każdej strony. Polizał go, ale tego Alicja na szczęście nie widziała, bo wpatrywała się w kości. Kolejny raz użył śrubokręta.
– Co o tym myślisz, Doktorze? Sprawy dziwne i nienormalne to chyba twoja broszka? – mruknęła. – Bo wątpię, żeby ktoś tak po prostu, dla zabawy, położył stary szkielet na nowej kurtce.
W tym momencie do ich uszu dobiegł jakiś szelest. Równocześnie odwrócili się w prawo.
Z pomiędzy drzew wybiegła sarna. Zwykła sarna. W ostatniej sekundzie udało jej się ominąć Alicję i Doktora i pobiegła dalej.
Policjantka uświadomiła sobie, że serce znów jej przyspieszyło. Odetchnęła z ulgą.
– Już myślałam, że to następny kościotrup.
Przeniosła wzrok na Doktora, który wpatrywał się przymrużonymi oczami w głąb lasu, skąd wybiegła sarna. Nasłuchiwał.
Alicja też coś usłyszała. Ulga z prędkością pocisku ponownie zamieniła się w strach.
– Sarny boją się ludzi. Dlaczego ta biegła prosto na nas? – spytała cicho. Bez potrzeby, znała już odpowiedź. Towarzysz przełknął ślinę.
– Bo uciekała przed czymś straszniejszym.
Hałas narastał.
Tętent kopyt i suchy chrzęst.
– Biegnij!
Wyskoczyli z rowu i rzucili się sprintem w przeciwną stronę.
Alicja deptała po piętach Doktorowi i starała się nie wpaść znowu w panikę, żeby instynkt nie zepchnął rozumu na dalszy plan i nie przejął dowodzenia.
Szkielet odciął ich od TARDIS. Biegli w stronę pola.
– Nie zatrzymuj się! – wrzasnął Doktor.
– Nie mam zamiaru!
Nie wiedziała, czy miał jakiś plan. Miała za to pewność, na czym polega aktualny: na ucieczce.
Niestety po jakichś stu metrach crossowego biegu na niewielkie wniesienie byli już mocno zmęczeni. A hałas starych kości trących o siebie wciąż się zbliżał. Policjantka słyszała go tuż za swoimi stopami. Gdyby goniło ich żywe zwierze, czułaby jego gorący oddech.
Doktor najwyraźniej dalej nie miał pomysłu jak pozbyć się szkieletu. Pewnie miał nadzieje, że zdążą dobiec na pole, gdzie... no właśnie, gdzie co?
Alicja musiała zrobić coś sama, zanim skończy jak Andrzej.
Czując ogień w mięśniach ud i w płucach, skoczyła w bok, za pień drzewa.
Wyciągnęła pistolet.
Wszystko zwolniło.
Ze świadomością, że albo jej się uda, albo zginie, wycelowała w bestię. Tym razem w szkielet wielkości konia z wielkimi baranimi rogami.
– Alicja!
Pociągnęła za spust.
Poczuła odrzut broni. W uszy uderzył huk wystrzału, a po nim dotarło ciche chrupnięcie.
Pocisk trafił w kręgi szyjne.
Wszystkie stawy kościotrupa rozbłysły złotym światłem.
Z czymś, co przypominało fale wysyłane przez ekran starego telewizora, szkielet przemknął centymetr od niej i roztrzaskał się na pniu świerku. Kości upadły na mech.
Zaczęły drżeć.
Alicja doszła do wniosku, że to coś nie powinno istnieć.
– Nie stój tak! On się regeneruje! – Doktor, dysząc doskoczył do niej i pociągnął za jej rękaw. Kości zlepiały się z sobą. Wycelował śrubokrętem w czaszkę. Odleciała kilka metrów od reszty kości.
Pobiegli dalej.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro