Rozdział 24
Znów podskoczyła mi adrenalina.
- Zwijamy stąd. - powiedział poważnie Vi. - Szybko!
- Ale jak?! - warknął Rey. - Zablokowali wyjście!
- Musimy się stąd wydostać jakoś inaczej. Może gdy pobiegniemy w głąb jaskini dotrzemy na zewnątrz. - powiedziałam poważnie, chodź moje wnętrze chciało płakać i wyskoczyć mi z klatki piersiowej. Unosiła się ona bardzo szybko. Po twarzy Vi widziałam przez chwilę się wahał. W końcu przytaknął głową i w pośpiechu ruszyliśmy przed siebie.
Biegłam jako pierwsza. To ja kierowałam tą ucieczką. Na moich barkach spoczywała wolność bądź nasze życie.
Raz za razem musieliśmy się kulić bądź kłaść się na ziemię i czołgać się przez jaskinię. W takich warunkach to na pewno szybko nas by nie dogonili. Pod moją odważną i twardą miną skrywała się mała, kilkuletnia dziewczynka, bojąca się wszystkiego i wszystkich dookoła. Nie przestawałam jednak wierzyć, że nasz plan się uda.
Po twarzy ciekły mi krople potu, które co chwila spadały, uderzały o skałę i rozlatywały się na wszystkie strony. Bałam się. Piekielnie się bałam.
- Uda się! Jestem Norą! A skoro nią jestem to na pewno dam radę! - to akurat wymsknęło mi się z ust. Mój głos wraz z wypowiedzianymi słowami rozniósł się po całej grocie. Cudnie. Teraz to i nasi wrogowie wiedzieli gdzie jesteśmy oraz co najgorsze: wiedzieli kim jestem! Cholera! Powinnam panować nad swoimi słowami i myślami!
Moje nogi powoli zaczynały się uginać pod moim ciężarem. Jednak nie mogłam sobie pozwolić na przerwę.
Zobaczyłam światło. Promyki słońca. Tym samym w moim sercu pojawiły się promyki nadziei. Już chciałam krzyknąć lecz w ostatniej chwili się powstrzymałam od tego czynu. Nie mogłam po raz kolejny zdradzać naszego położenia. Moje serce nadal waliło jak jakiś młot. Chciałabym aby to wszystko się skończyło! Nie miałam już siły! I na te ciągłe ucieczki czy też na nowe fakty dotyczące mnie, czy też mojego życia. Jednocześnie nie marzyłam o powrocie do domu i szkoły. Jedynie żal mi było mojego taty i Mariki, którzy pewnie martwią się jak cholera. Byłam okropna. Jak mogłam im coś takiego zrobić? Jeszcze do tego w czas przedświąteczny! Zwłaszcza mojemu kochającemu ojcu. Wierzyłam, że udałoby mi się wrócić na święta. Od czasu pobicia siniaki na moim brzuchu ciągle dawały o sobie znać, wtedy gdy były przyciskane lub jak się kuliłam. Drugi problem stanowiła moja ręka. Co prawda nie bolała już tak mocno jak kiedyś, lecz nadal. Zawsze problemy z nimi zdarzały się w najgorszych sytuacjach.
- Uwaga. - szepnęłam padając na ziemię i sycząc jednocześnie. Właśnie w takich momentach te głupie fioletowe plamy były przeszkodą. Starałam się szybko czołgać po zimnej skale. Z mojej twarzy nie spływał już tylko pot, lecz w dodatku łzy. Ściskałam mocno oczy, by nie były przeszklone, zaciskałam zęby.
W końcu dotarliśmy do wyjścia z komnaty.
- Tędy! - zawołał Rey lecz po chwili wszyscy zastygliśmy. Stał przed nami nie kto inny jak Lorens Costel - ojciec Mariki. Uśmiechnął się przebiegle i podszedł bliżej. Gdy wykonał pierwszy krok kilku innych mocarzy nas złapało i unieruchomiło. Na nic zdało się szarpanie.
- Oooo! Starzy znajomi! - powiedział mężczyzna zwracając się do moich towarzyszy. Dlaczego? Czy oni znali się już wcześniej? Popatrzyłam na brata pytającymi oczami, lecz nie napotkałam jego wzroku. Czyli chciał coś ukryć. Moje niebieskie tęczówki powędrowały w takim razie w stronę drugiego chłopaka ale sytuacja się powtórzyła.
- Aha. No to miło. - powiedziałam bez chwili zawahania, czym zwróciłam na siebie uwagę wszystkich, znajdujących się w tamtym miejscu.
- Na prawdę myśleliście, że jesteśmy tak głupi? Że zostawimy wam pole do ucieczki? Znam te lasy jak własną kieszeń, więc nawet nie myślcie sobie, iż macie jakieś szanse na kryjówkę. Lepiej chodźcie z nami. My się wami zajmiemy tak, jak trzeba. - powiedział. Myślałam, że mogę mu zaufać. Gdy przychodziłam do Mariki wydawał się miły, uprzejmy i troskliwy. To była tylko przykrywka. Nie miałam najmniejszej ochoty mówić do niego ,,Wujku". Kiedyś takie było właśnie jego przezwisko. W zasadzie nawet więcej spędzałam czasu z nim niż z własnym ojcem. To on pocieszał mnie gdy tata wyjeżdżał. To on nauczył mnie wielu fascynujących rzeczy. Wiedziałam. Już w ośrodku poznałam jego prawdziwe oblicze.
- Czego znowu chcesz?! - warknął Vitalio takim głosem, który był mi dotychczas nieznany.
- A jak myślisz? A tak na marginesie. Pochwaliłeś się już swoją kreską naszej Lir? Hym? - odpowiedział zaczepnie Lorens. O czym on mówił? Chodziło o coś narysowanego? A... może o bliznę? W moim życiu znajdowały się same tajemnice i kłamstwa. - Nie? Ojoj! Nie martw się! Jeszcze zobaczy! Już niedługo. - przy ostatnim słowie spojrzał na mnie. Jego przerażający wzrok paraliżował mi oczy.
- Zabieramy ich. - powiedział ostro do innych mężczyzn. Oni tylko przytaknęli głowami i po chwili poczułam ból mojego ramienia. Jeden z gorylów tak mocny nim szarpnął, aż moje nogi się ugięły, a z ust wydobyło się jeden głośny syk.
Hej hej!
Oto obiecany rozdział ♥
Miłego dni! (lub nocy ♥)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro