Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział drugi

Moje wcześniejsze doznania w kontakcie z ludźmi były dość ubogie. Moim jedynym sprzymierzeńcem (jeśli można było go tak nazwać) pozostawał Kacper (choć wszyscy mówili na niego: Kapi). 

Miło było przywitać się z kimś z rana w szkole. Mieć kogoś, kto będzie chciał od ciebie pożyczyć piątaka. Osobę, która chętnie zrobi z tobą szkolny projekt — choćby wymagało to, abyś zwiększył swój wkład pracy.

Najbardziej urzekała mnie jednak (pozorna) bezproblemowość tej relacji. Na palcach u jednej ręki mógłbym zliczyć rzeczy, które mnie w nim denerwowały, a zazwyczaj właśnie brakło mi palców, gdy zaczynałem krytykować rzeczywistość.


Przytłaczało mnie ostre światło, gadatliwość i muzyka. Przytłaczali mnie ludzie. Imprezy. Ojciec. Komary. 

Wśród szarej codzienności i piątek przybijanych razem z Kapim — znajdywałem swój spokój. Choć zupełnie innego rodzaju niż ten, który odczuwałem (sam) na polanie, obserwując jaskółki.

Niesiony falą odkrywałem wiele rodzajów spokoju.

Lecz, mimo wszystko, to nie było to. Zbyt wiele rzeczy ukrywaliśmy przed sobą nawzajem. On udawał, że nigdy nie zabraknie mu dla mnie czasu. Ja zaś udawałem, że pragnę jego czasu. Tak krążyliśmy wokół siebie i to było w porządku.

Oczywiście Andżelika przybierała zupełnie odwrotną strategię. Pragnęła kontaktu ze wszystkim i z każdym. Nawet gdy przez jej głowę przewijały się schematy i stereotypy, zakładała ręce do tyłu i wyłamywała sobie palce, zawsze z (choćby drobnym) uśmiechem na ustach. Czasem przekrzywiała głowę, ale starała się wysłuchać każdego człowieka, który stawał jej na drodze. Stała, kręciła stopą i przygryzała wargi, ale zawsze, miałem wrażenie, słuchała, nawet pomimo swej gadatliwości.

Nigdy nie wiedziałem, co wtedy robić — gdy tak zakładała ręce. Przywykłem, że to inni mówią. Było tak od zawsze. Nawet w moim domu. 

Próbując zmusić mnie do mówienia, stale o coś wypytywała. Czasem nawet sugerowała coś w stylu: nie wyglądasz na kogoś, kto lubi poziomki, oczekując mojego komentarza. Nienawidziłem tego rodzaju ciszy: sugerującej oczekiwanie na MOJE słowa. 

Lubiłem porządkować własne odczucia, choć przez długi czas naprawdę ich nie rozumiałem. Byłem pusty (a czasem, gdy na nią patrzę, nadal wydaje mi się, że taki jestem, potem jednak przypominam sobie jej słowa i uśmiechy, które mnie wypełniły, wtedy znów jestem sobą). 

Myślę, że pierwszym przełomowym momentem w naszej relacji było spotkanie Andżeli z moją ciocią. Ten krok. Poważne wtargnięcie na mój teren. Pogwałcenie nie tylko mojego spokoju, ale też prywatności. Choć w istocie — nie było mi to szczególnie na rękę, jednocześnie intrygował mnie jej upór. 

Stało się. Moja najukochańsza krewna postanowiła zaprosić źródło mych wszelkich ostatnich zagwostek na ciasto. Musiało się to stać prędzej czy później. Co prawda Andzi mieszkała na drugim końcu osiedla, ale kiedy liczebność mieszkańców wynosi tysiąc pięćset, wcale nie tak trudno o przypadkowe spotkanie. 

Wbrew pozorom kompanka moich obserwacji ornitologicznych umiała zachować kulturę. Nalegała nawet na  pomoc przy zmywaniu naczyń. Ciocia jednak przekonywała, abym oprowadził koleżankę. Tak też piegowata znalazła się u progu drzwi „mojego pokoju” i od razu pojawiło się, oczywiście, mnóstwo pytań. Chciałem zarzucić jej brak wyczucia (moje skrępowanie było wyczuwalne na kilometr), lecz mi też było zdecydowanie czegoś brak, czyli tak zwanego: języka. 

— Co roku przywożę jakieś książki, ale ciocia nie widzi sensu w kupowaniu regału — utworzyłem odpowiedź na jedno z pytań, czując potrzebę objaśnienia bałaganu w postaci stosów książek.

— Nie mieszkasz tu — powiedziała, a ja nie mogłem rozstrzygnąć: czy powinienem to uznać za pytanie, czy raczej stwierdzenie? Kiwnąłem więc głową. — Jakie są tam ptaki? 

— Słucham?

— Tam, gdzie mieszkasz.

— Właściwie takie same jak tutaj. — Dosiadłem się obok Andżeliki krzyżującej ręce na kolanach. — Tam nie ma takich łąk ani plaż, więc nawet gorsze. Chyba że zajdę do ogrodu botanicznego albo zoologicznego za rogiem.

— To smutne miejsce? — Wzruszyłem ramionami. Miasto to miasto. Miałem sentyment do Wrocławia i to przyznaję. Jednak jaki to był rodzaj miasta? Jak się w nim czułem? Nie miałem bladego pojęcia. Posiadałem wręcz wrażenie, że mógłbym się wychować gdziekolwiek i niewiele by się zmieniło. Znalazłbym swojego Kacpra, tyle że może nazywałby się na przykład Witold czy Janek. Obserwowałbym ptaki, bo w Polsce zawsze w końcu gdzieś bym na nie trafił. A potem wpatrywał się w niebo i nieważne, czy szumiałaby nad nim morska bryza czy unosił się smog. Byłem głęboko osadzony w swojej rzeczywistości, a jednak na nią zobojętniały. 

Taka właśnie była — głęboka niczym staw pełen małych kijanek.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro