Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

3.

Była jedenasta, czyli zbyt wczesna godzina na wstanie z łóżka dla Barnesa. Nie mógł spać przez ćwierkot ptaków za oknem. Dlaczego ptaki cały czas kojarzyły mu się z Samem i jeszcze bardziej ich nienawidził? To zaczynało doprowadzać go do szału. Leżał więc zawinięty w kołdrę i oglądał sufit, słysząc mruczenie Wilsona za drzwiami.

Sam krzątał się po domu, chodził ze swojego pokoju do łazienki, a potem do kuchni, podśpiewując pod nosem. Jak on mógł mieć taki dobry humor w poniedziałkowy poranek, tym bardziej, że za kilka godzin będzie musiał iść do pracy? W dodatku wstał o piątej rano i wybrał się ze Stevem na poranne bieganie, wcześniej waląc do drzwi bruneta i pytając, czy nie chce iść z nimi. Bucky odpowiedział mu głośnym chrapaniem i odwróceniem się na drugi bok. Nie należał do rannych ptaszków i nie znosił, kiedy ktoś przerywał mu sen bez ważnego powodu.

Kiedy tak leżał, zaczął myśleć o wczorajszej propozycji Sama, dotyczącej przyjścia na jego spotkanie z weteranami wojennymi. W pierwszej chwili mężczyzna uznał to jako zniewagę i żart, ale dopiero potem zorientował się, że to nie wygłupy. Nie sądził, że Wilson robi coś jeszcze oprócz gołębiowania – jak to lubił nazywać. Myśląc tak, doszedł do wniosku, że zajrzy zobaczyć, co się tam dzieje, ale nie będzie mówił o tym Samowi. Miał zamiar zaszyć się gdzieś z tyłu, aby nie zwracać na siebie uwagi i posłuchać, co ma do powiedzenia jego kolega. 

O godzinie dwunastej Bucky z wielkim wysiłkiem wstał z łóżka. Ruszył do kuchni, gdzie zastał swojego współlokatora. 

— Zawsze tak długo śpisz? — spytał Sam.

— Tak. I więcej nie wal mi do drzwi nad ranem — odpowiedział brunet, sięgając po mleko do lodówki.

— Myślałem, że lubisz wstawać wcześnie jak Steve.

— Przestańcie porównywać mnie do niego. — Wziął łyka napoju i po chwili go wypluł. — Fuj! Dlaczego masz mleko sojowe?

— Jest lepsze niż normalne.

— Ble. Jest coś na śniadanie?

— Jest już po dwunastej, powinieneś się raczej domagać obiadu. Jak chcesz, to coś sobie zrób. Lodówka jest do twojej dyspozycji.

— Kiedy wychodzisz? — zapytał Bucky, wyjmując kilka składników do zrobienia kanapek.

— Za godzinę. To niedaleko stąd. Nadal nie chcesz iść?

— Raczej nie — skłamał.

— No dobrze, ale nie rozwal domu, kiedy będziesz sam — powiedział Wilson i wyszedł z pomieszczenia.

Godzina minęła szybko. Bucky zdążył zjeść, umyć się i ubrać. Sam szykował się do wyjścia, a Barnes spoglądał na niego z korytarza. Chciał wyjść za mężczyzną, aby móc go śledzić, chociaż wolał to nazwać "idę zobaczyć, jaka droga prowadzi do jego miejsca pracy, ale nie powiem mu o tym". Dlaczego nie mógł po prostu zabrać się z nim? Bo taki jest już Bucky, że nie chce się narzucać i nie chce przyjmować pomocy, poza tym Wilson nie będzie go nigdzie prowadzić, da sobie radę sam. 

Kiedy Sam wyszedł z domu, Bucky odczekał kilka minut i pognał za nim. Droga nie była długa, Wilson go nie zauważył, więc wszystko wyszło po myśli Barnesa. Niepostrzeżenie zaszył się w rogu sali pod oknem i czekał, aż przyjdzie jego kolega, wszyscy umilkną i rozpocznie się ten dramat. Brunet nie lubił ckliwych historii, tragicznych romansów i innych tego typu rzeczy. On nie rozpowiadał o swoim smutnym życiu, więc niech ktoś inny nie nęka go swoimi przeżyciami. Chociaż ta zasada się po części sprawdzała, wiedział, że od czasu do czasu posłuchać nie zaszkodzi, na przykład dzisiaj. 

Sam wszedł na salę i przywitał się ze wszystkimi. Barnes delikatnie się skulił, ale jego plan bycia niezauważonym runął już w pierwszej minucie, kiedy czarnoskóry wybałuszył oczy, widząc go. Posłał mu dziwny uśmieszek, który nie oznaczał nic dobrego, więc Bucky czekał na swoją klęskę. Chciał wyjść, ale uznał, że byłoby to dziwne i jeszcze więcej osób by się na niego spojrzało. 

— Poproszę, aby wszyscy z końca usiedli bliżej. Będziemy lepiej słyszeć — powiedział Sam.

Bucky rozejrzał się dookoła i okazało się, że on jako jedyny siedzi osamotniony na szarym końcu.

— Tak, o pana chodzi. — Kiwnął do niego głową.

Wszyscy odwrócili głowy, aby spojrzeć na Barnesa, który w tej chwili miał ochotę zacząć krzyczeć na Wilsona. Podniósł się najciszej, jak mógł, wziął krzesło i usiadł bliżej grupy.

— Skoro tak pan uciekł, może chciałby pan przedstawić swoją historię jako pierwszy? — zapytał.

Długowłosy wytrzeszczył na niego oczy, w których migotały iskierki strachu i żądzy mordu. Popatrzył na wszystkich wokół, którzy czekali na jego wypowiedź. Chrząknął, sprawdzając, czy zdoła wydobyć z siebie głos i mruknął cicho:

— Nie trzeba. Może ktoś inny chciałby pierwszy...

— Panie Barnes, proszę się nie krępować. Po to tu jesteśmy, aby sobie pomóc nawzajem.

— Nie czuję się na siłach.

— Dasz radę — zachęciła go urocza blondynka siedząca obok, która na policzku miała bliznę. 

— To długa historia — westchnął.

— Mamy czas — rzekł Wilson.

— Ech, no cóż...  Zaczęło się, kiedy byłem na misji... — rozpoczął. 

Bucky zaczął opowiadać swoją historię. Pomijając, że jest starszy niż rodzice albo dziadkowie zebranych, że wszystko wydarzyło się w czasie wojny i tym podobne rzeczy, wszyscy słuchali, jak to mężczyzna został porwany przez wrogów, którzy na nim eksperymentowali i wysyłali go do walki. Nie trwało to tak długo, jak mogło się mu wydawać, ale wystarczyło, aby wzruszyć pozostałych. Niektórzy mieli łzy w oczach, inni kiwali głowami, nie dowierzając zwierzęcemu zachowaniu porywaczy, a jednocześnie podziwiając wytrwałość żołnierza. O protezie ręki, kłopotach ze snem i innych efektach ubocznych także nie zapomniał.

Sam nie sądził i nie mógł uwierzyć, że Bucky mówi zgromadzonym o swojej życiowej tragedii. Słuchał uważnie, nie chciał niczego pominąć. Znał jego historię, ale niektóre szczegóły, choć delikatnie koloryzowane, naprawdę łapały go za serce.

Wilson, zawsze uśmiechnięty i gotowy do pracy, był wrażliwym mężczyzną. Nie mógł patrzeć bezczynnie na krzywdę innych, zawsze chciał pomagać. Teraz realizował swoje cele, chronił ludzi i nie zamieniłby tego na nic innego. Przyjmował wszystko, co dawało mu życie, z pokorą, nawet śmierć najlepszego przyjaciela, ponieważ wiedział, że nic nie dzieje się bez powodu. Wierzył w przeznaczenie. Gdyby wcześniej się poddał, nie poznałby Steve'a, nie mógłby walczyć w obronie świata, nie stałby teraz przed weteranami wojennymi, słuchając swojego kumpla, który starał się, aby nie zdradzić swojej prawdziwej tożsamości, a jednocześnie chciał przekazać wszystkim, jak najwięcej prawdy. Myślał, że poszedł za daleko, każąc mu to mówić, ale był dumny, że Bucky nie spanikował. Miał wielką nadzieję, że po tej wypowiedzi mu ulży.

— Dostałem drugą szansę od losu i, chociaż jest trudno, staram się nie załamywać — powiedział Barnes, kończąc swoją opowieść. — Musimy pamiętać, że nie każdy złoczyńca jest nim z wyboru. Niektórzy go nie mieli i trzeba dać im jeszcze jedną szansę.

Nastąpiła cisza. Bucky, czując, że każdy nadal wlepia w niego wzrok, spuścił głowę. Nawet Sam nie wiedział, co dokładnie powiedzieć, aby nie zepsuć takiej chwili.

— To było naprawdę wzruszające — powiedziała blondynka, klepiąc go po zdrowym ramieniu.

Brunet spiął się pod wpływem dotyku, ale posłał jej słaby uśmiech.

— James bardzo dobrze podsumował swoją historię. Wojna ma swoje własne zasady i wszystko się może zdarzyć. Nigdy nie wiemy, czy ten, który do nas strzela, nie był kiedyś naszym kolegą z drużyny — powiedział Sam.

Jedni przytaknęli, drudzy nie powiedzieli nic.

— Dziękujemy za to, że podzieliłeś się z nami swoimi przeżyciami.

Resztę spotkania minęło spokojnie. Ktoś powiedział o swoich lękach, chorobie, inni wymieniali się przemyśleniami. Padały pytania, rozwinęła się dyskusja, a wszystko zwieńczył komentarz Sama, który wprowadzał harmonię.

Wilson podziękował wszystkim, kończąc tym samym spotkanie i oznajmił, że następne odbędzie się tradycyjnie za tydzień. Wszyscy wyszli z sali, żegnając się. Bucky upewnił się, czy na pewno zostali sami, a następnie poderwał się z krzesła i szybkim krokiem ruszył w kierunku Sama. Złapał go za kołnierz koszuli i przygwoździł do ściany.

— Co to miało być?! Chciałeś mnie skompromitować, tak? Jesteś idiotą! — powiedział zdenerwowany przez zaciśnięte zęby.

— Spokojnie, Buck. — Sam złapał go za nadgarstki. — Dobrze ci poszło.

— Dobrze mi poszło? Miałem ochotę wyskoczyć przez okno.

— Wtedy byłbyś jeszcze większą sensacją — zaśmiał się czarnoskóry.

— Nie żartuj sobie. Powinienem cię udusić. Jesteś pojebany. — Puścił go.

— Śledziłeś mnie, żeby tutaj przyjść. Kto tu jest pojebany, hę?

— To jest akurat szczegół. — Bucky wzruszył ramionami.

— Dla mnie nie. Nawyki z Hydry ci jeszcze nie przeszły, widzę.

— O, ty...

— Przepraszam. — Obaj usłyszeli kobiecy głos za sobą.

— Tak? — spytał Sam, poprawiając kołnierzyk.

— Chciałam zapytać, czy można się z panem umówić na osobną wizytę — powiedziała blondynka z blizną.

— Eeee, Buck, mógłbyś zostawić nas samych?

— Oczywiście, kolego — rzekł z pełnym sarkazmem i wyszedł z pomieszczenia.

— Zawsze można się ze mną umówić, ale jeżeli to coś poważnego, to lepiej iść do specjalisty. Nie jestem psychologiem ani nikim takim — wyjaśnił.

— A gdybym chciała się umówić na kawę? — Uśmiechnęła się.

— Yyyy, ale że ze mną?

— Nikogo innego tu nie ma.

— No przecież. — Klepnął się w czoło, śmiejąc się. — Mogę dać ci swój numer i wtedy możemy do siebie napisać... czy coś.

— Proszę. — Podała mu wcześniej przygotowaną karteczkę.

— Napiszę.

— Mam nadzieję. Do widzenia. — Uśmiechnęła się promiennie i wyszła.

Mężczyzna schował kawałek papieru do kieszeni i odetchnął. Nie wiedział, co się właściwie stało, ale był szczęśliwy. Za chwilę do sali wszedł Bucky, który zaczął znacząco poruszać brwiami. 

— Znalazłeś sobie gołąbeczkę — powiedział.

— Przez cały czas myślałem, że to ty wpadłeś jej w oko. Zachęcała cię, żebyś mówił i była taka poruszona. 

— Też tak myślałem, w końcu kto by spojrzał na ciebie. — Wzruszył ramionami.

— Spieprzaj, robocopie.

— Może spytaj, czy ma problemy ze wzrokiem.

— Zamknij się. — Sam pociągnął go za włosy. 

— Ałć.

— Idziemy do domu.

Wyszli z sali i ruszyli w stronę wyjścia. Żaden z nich nie mógł być zły czy obrażony. Spotkanie się udało, choć Bucky nieźle to przeżył. 

— Na następne też przychodzisz? — zapytał Sam.

— Nie wiem. Może. Chcę popatrzeć na twoją zarumienioną buźkę, kiedy będziesz gadał z blondi. 

— Pfff... — Szturchnął go w ramię. — Też będziesz mnie śledził?

— Znam już drogę. — Barnes zaśmiał się. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro