5. Płomień i pieśń
Czy jej to pasowało czy nie, Lorelai musiała się zgodzić pojechać z ojcem na mecz. Cały tydzień minął powoli. Kiedy każdego dnia budziła się ze świadomością, że już niedługo będzie mogła zrobić badania a one nie wykażą zupełnie nic i będzie mogła jeździć samochodem i być ponownie niezależna, dni ciągnęły się jak na złość. Zdążyła zauważyć, że trener Finstock nie lubi, kiedy jest się mądrzejszym od niego i z jakiegoś powodu woli, kiedy mu się potakuje niż wyprowadza z błędu.
Piątkowy wieczór nadszedł jak oddech świeżego powietrza. W ciągu dnia po szkole odrabiała prace domowe i oglądała powtórki pierwszego sezonu Keeping Up With the Kardashians, a wraz z nastaniem szóstej popołudniu zawlokła się na górę pod prysznic. Czesząc włosy złapała się na uśmiechu. W środku niej rozlewało się ciepłe, przyjemne uczucie ekscytacji. Nawet nie rozumiała lacrosse, ale może to poczucie wspólnoty jakoś dobrze na nią działało.
- Jesteś gotowa?! – krzyk Winstona dochodził z dołu.
Zbiegła po schodach parę chwil później ubrana w czarną bluzkę i wranglery z podartymi nogawkami. Na ramiona narzuciła długi, czarny żakiet. Ojciec czekał na nią u stóp schodów w skórzanej kurtce włożonej na zieloną bluzę Devenford Prep. Na głowie miał także czapkę taką samą, jak trener jego drużyny na ostatnim meczu.
Widząc zdumione spojrzenie ojca zbyła go machnięciem reki.
- Muszę pozostać neutralna – wyjaśniła wychodząc na przednią werandę. Winston w tym czasie zamykał drzwi na klucz. – Jestem z Beacon Hills High ale mój ojciec to dyrektor Devenford – szli do samochodu. – Wiesz, ja mam naprawdę ciężkie życie.
- Zrobię ci szlaban na oglądanie Kardashianów – zapowiedział Winston. Wyjechali na skąpane w resztkach zachodzącego słońca ulice Beacon Hills.
- Zachowujesz się jak Bruce.
- Jeśli próbujesz mnie teraz obrazić, nie mam pojęcia o czym mówisz.
Trybuny wypełnione ludźmi przypominały bardziej ruszające się góry. Boisko do lacrosse oświetlały wysokie halogeny zmieniając jego ciemnozieloną barwę na seledynową z domieszką bardzo jaskrawego limonowego. Lorelai szła za ojcem nim ktoś wyciągnął ją z ogonka zmierzających ku wolnym miejscom.
- Musisz pójść ze mną.
Głos należał do wysokiej dziewczyny. Na pewno widywała ją w szkole, chyba nawet chodziły razem na biologię. Nazywała się Lily... Thalia... Lor nie mogła sobie przypomnieć.
- Przyszłam tu...
Ale dziewczyna ignorowała już jej wyjaśnienia. Z niesamowitą, nadludzką, siłą pociągnęła ją na bok boiska za tablicą punktową. Cały jaskrawobiały blask reflektorów pozostał za nimi. Lor szarpała się, ale nikt w radosnym wrzasku kibiców nie mógłby jej usłyszeć.
- Au! – była pewna że po mocnym uścisku dziewczyny na przedramieniu zostanie jej siniak. – Co jest?
- Malia! – krzyknął kolejny znajomy głos. A więc nazywała się Malia.
Lydia biegła w ich stronę. Jej włosy rozwiane, poły jeansowej kurtki łopoczące.
- Jezu, co ty jej zrobiłaś?! – wrzasnęła oniemiała Lydia patrząc na zmięty materiał rękawa Lor.
- Kazaliście mi ją przyprowadzić – odparła Malia kompletnie obojętnie. – No to chyba ją przyprowadziłam.
Lydia wydała z siebie dźwięk; mieszaninę irytacji i niedowierzania.
- Przyprowadzić, nie przytargać jak worek kukurydzy.
Lorelai powoli traciła cierpliwość. Jeśli żadna z nich nie ma zamiaru jej czegoś wyjaśnić, wolała wracać do ojca.
- Co miałam zrobić, żeby chciała przyjść?
- Poprosić?
- Tata na mnie czeka – rzuciła bardziej żeby zwrócić na siebie uwagę. Ręka ją bolała. – Lepiej już...
- Poczekaj – poprosiła Lydia. – Musimy...
Reszta zdania utonęła w dźwięku pierwszego gwizdka.
- Muszę lecieć. Jeśli chodzi o projekt z historii to pogadamy potem – odwróciła się i nikt jej nie zatrzymywał.
Znalazła ojca w sektorze Devenford, równie gęsto zaludnionym jak sektor jej liceum. Winston zajął jej miejsce kładąc na nim czapkę. Usiadła obok ojca, rzuciła krótkie wyjaśnienie, że poszła do toalety choć wiedziała, że teraz tata zajęty będzie grą. Sama zwróciła twarz w stronę boiska. Coś było nie tak.
O ile nie znała się na lacrosse wiedziała, że gra nie ma być aż tak brutalna. Jeden z zawodników Cyklonów wpadł w gościa z Devenford z taką siłą, że tamten łupnął na ziemię jak długi. Syknęła cicho, to musiało boleś.
- Co się dzieje? – zapytał ojciec siedzącego obok niego mężczyznę. – Co oni wyprawiają?
Jeden z zawodników Cyklonów tym razem rzucił się na swojego kolegę z drużyny. Trybuny zabuczały. Lor przyglądała się wszystkiemu z szeroko otwartymi oczami. Gra na pewni nie była czysta; czy to mecz z Valley High był wyjątkowo łagodny czy ten wyjątkowo brutalny? Udało jej się tylko dostrzec bramkarza Beacon Hills High wychodzącego do przodu. Piłka latała pomiędzy zawodnikami. Bramka dla Devenford, bramka dla Devenford, bramka dla Beacon Hills High.
Kiedy akurat nikt nie atakował nikogo gra wydawała się być wyrównana. Szkołą jej ojca nie miała możliwości tak łatwo zmiażdżyć przeciwników jak zmiażdżyli Valley High. Do pierwszej przerwy trener Finstock wywrzeszczał więcej przekleństw niż Lorelai osobiście znała.
- Ten dzieciak z Beacon Hills jest szalony – odezwał się facet przed nimi. – Kompletnie szalony. Chyba nie obchodzi go dla kogo gra, byle tylko zabrać piłkę. Jak pies.
- Ten sędzia nic z tym nie robi – dorzucił drugi. – Gdyby zorganizowali to u nas – odwrócił się nagle. Miał brzydką, ogorzałą twarz i duży nos. – coś takiego by się nie wydarzyło, prawda dyrektorze?
- Prawda – przytaknął Winston a potem zwrócił się do Lor. – Nie mam pojęcia kto to jest – powiedział szeptem. – W życiu gościa nie widziałem.
Druga połowa meczu przyjęła jeszcze więcej brutalności. W pewnym momencie trener Finstock ściągnął z boiska obrońcę. Chłopak usiadł na ławce z furią wymalowaną na twarzy kiedy już zdjął kask.
- Pójdę do toalety – rzuciła do ojca Lorelai i wstała. Do końca meczu zostało już tylko parę minut.
- Nie chcesz zobaczyć końcówki?
- Wiem, że skończy się siniakami. Opowiesz mi.
Zeszła z trybun i ruszyła w kierunku szkoły. Zaciemnione, puste okna ziały niczym otware paszcze potworów. Na korytarzu paliło się tylko co drugie światło. Postanowiła skorzystać z łazienki w skrzydle sportowym gdzie mieściły się szatnie zawodników. Pchnęła drzwi biodrem i weszła do damskiej łazienki. W świetle jej twarz wyglądała na niezdrowo białą, usta miała sine. Poprawiła swoją pomadkę clarins i mocniej napuszyła włosy. Już miała chwytać za klamkę kiedy nagle usłyszała potężne uderzenie ciała o podłogę i zamarła w bezruchu.
Zaraz potem cichej szkole rozległ się warkot przypominający warczenie wielkiego zwierza. Mecz odbiegł już końca; oczami wyobraźni widziała jak drużyny żegnają się ze sobą i dziękują kibicom. Szkoła powinna być pusta.
Z dłonią zastygłą kilka cali nad klamką Lorelai nasłuchiwała. Głęboka cisza zapadła. Uchyliła ostrożnie drzwi. Nikogo oprócz niej. Wysunęła się z łazienki uważając by drzwi nie narobiły hałasu. Ruszyła w kierunku drzwi wyjściowych aż z oddali nie dotarł do niej łomot.
Każda inna osoba by stamtąd po prostu poszła; nic nie widziała i nic nie słyszała, ale Lorelai zawsze była ciekawska. Odwróciła się na pięcie i po cichu zaczęła przesuwać się wzdłuż korytarza z szatniami. Łomot powtórzył się poprzedzając głębokie warknięcie.
Stanęła w drzwiach szatni. Smukła postać pochylała się nad czymś, co w półmroku przypominało raczej ogromną kłodę. Z ręki stojącej osoby zwisał sznurek albo raczej drut rozgrzany do czerwoności. Lorelai nie zdążyła krzyknąć.
Cofnęła się i wpadła na kubeł na śmieci.
Ciemnowłosa dziewczyna odwróciła się nagle zaalarmowana dźwiękiem. Lor patrzyła na jej twarz i obliczała swoje szanse. Po chwili zorientowała się, że tamta w ogóle nie stała nad kłodą tylko nad ciałem, sporym ciałem. Zdąży zwiać. Kłoda poruszyła się, błysnęły dwa złote punkty przy ziemi.
- Nie sądziłam, że trafią mi się dzisiaj dwie nagrody. I to jedna główna – dziewczyna zbliżała się do Lorelai, drut złowrogo jarzył się czerwienią. Z jakiegoś powodu, Lor wyczytała to z jej twarzy, pewność siebie zniknęła.
Światło padło na twarz chłopaka. Podniósł się bezgłośnie za plecami swojej napastniczki i w półmroku Lor rozpoznała rysy Bretta Talbota, choć jego oczy błyszczały złotem, to na pewno był on. Achilles, Parys, Brett. Po chwili jednak osunął się na kolana.
Dziewczyna zatrzymała się w pół kroku. Coś powstrzymywało ją przed podejściem do Lor. Strach? Lorelai nie do końca rozumiała. Kiedy natomiast ona zrobiła krok, tamta się cofnęła. Coś w środku Lorelai się zmieniło.
To było jak nagła fala, jakby coś przez nią przepływało, wydobywało się ze środka, pulsowało w żyłach, rozprzestrzeniało się jak wirus w jej ciele. Tamta dziewczyna podjęła decyzję. Rzuciła się do przodu, jakby prędkość miała powstrzymać jej przerażenie. Wyciągnęła ręce przed siebię. Lorelai zrobiła unik w bok i tamta wpadła na ścianę. Szybko jednak doskoczyła do Lorelai, złapała ją i z wprawą wojskowego obezwładniła.
- Co jest?! – wrzasnęła Lor.
Coś objęło nagle jej szyję. Odruchowo chwyciła drut oplatający jej gardło. Parzył ją w palce ale próbowała skupiać się na tym by go odciągnąć. Ona chce mnie udusić, dotarło do niej. Udusić albo przepalić mi gardło. Ale dlaczego?
Prędzej niż odpowiedź na to pytanie pojawiła się iskra. Przeskoczyła przez całe ciało Lorelai i w ułamku sekundy, od samego serca, podążyła po całym ciele. Głośny wrzask wydostał się z krtani Lor, korytarz przed nią rozgorzał blaskiem a po chwili usłyszała znów tę pieśń; pozbawioną słów ni to sonatę ni hymn, pieśń, wydostającą się z niej, zupełnie jak w jej śnie. Nigdzie indziej czegoś takiego nie słyszała. Pieśń wojenna. Pieśń miłosna. Pieśń żałobna. Pieśń straty. One wszystkie zawarte w jednym.
To nie ona kierowała swoim ciałem. Chwyciła mocno drut. Napastniczka zawyła ze zdziwienia, kiedy ciało Lorelai rozgorzało złotym blaskiem jak wielki płomień i odskoczyła na bok sycząc z bólu. Lor skoczyła na równe nogi. Gdzieś z szatni dobiegł nagle warkot wielkiej bestii, ale ją to nic nie obchodziło. Wszystko przed jej oczami przypominało film. Nie miała wpływu na to, co na ekranie a jednak to jej ręka dźwignęła dziewczynę z ziemi, jej płonąca ręka zacisnęła palce wokoło szyi i po chwili płomień rozbłysnął jeszcze jaśniej. Cisnęła dziewczyną o ścianę. Tamta z hukiem upadła na podłogę i już się nie podniosła.
Lorelai była spokojna. Wszystko, złoto, poblask odbijający się w całym korytarzu nie napawał jej strachem ale siłą. Odwróciła się, czując jedynie pulsowanie w jej żyłach i zobaczyła Bretta stojącego w drzwiach szatni; jego twarz oświetlona na złoto, blask tańczący w jego oczach i włosach. Lorelai nie rozumiała co się dzieje ale coś podpowiadało jej, by się nie bała.
- LORELAI.
Scott McCall nadbiegł w jej kierunku i wyhamował gwałtownie o dwie stopy od niej, gdzie blask jeszcze go dosięgał. Gapił się na nią szeroko otwartymi oczyma. W źrenicach chłopaka odbijał się płomień.
- Co... - za jego plecami pędził Stiles. – Lorelai?
- Co się dzieje? – usłyszała swój własny, absolutnie normalny głos. W tym momencie uświadomiła sobie, że to, co brała za naturalne, wcale takim nie jest. – Nie potrafię...
Zadrżała i płomień zgasł. Korytarz na powrót pogrążył się w mroku. Zrobiła krok do tyłu, zachwiała się i poleciała jak szmaciana lalka na podłogę ale nigdy o nią nie walnęła. Czyjeś ciepłe ramiona chwyciły ją mocno i po chwili zobaczyła nad sobą twarz Bretta, tak ładną, jak kiedy widziała go za pierwszym razem.
- Nic mi nie jest – powiedziała cichutko, jedynie Brett mógł ją usłyszeć.
- Tobie może nic nie jest, ale ty... ty jesteś czymś.
Brett dźwignął ją na proste nogi. Stanęła chwiejnie wsparta o ścianę. Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Stiles zabrał się do oględzin dziewczyny. Oddychała ale na pewno byłą nieprzytomna. Na gardle miała teraz oparzony ślad drobnej dłoni.
- Będzie żyć. Musimy ja stąd zabrać – poinformował ich Stiles. – Niedługo obie drużyny się tu zejdą.
- Ja powinnam już iść – chciała ich wyminąć ale Scott zagrodził jej drogę.
- Teraz nie możesz sobie pójść. Jesteś CZYMŚ – rzucił Stiles. – Hej, pomógłbyś mi, stary?
Brett natychmiast pomógł mu podnieść znokautowaną dziewczynę i zaciągnęli ją do pustej szatni. Lorelai i Scott ruszyli za nimi w milczeniu. Kamienna twarz Scotta przybrała wyraz niepewności.
- Musimy ci coś powiedzieć – zaczął zdawkowo zamykając za nimi drzwi. Lor przysiadła na ławce przyglądając się jak Brett i Stiles układają dziewczynę pod ścianą. – Tylko...
- Tylko co?
- To może ci się nie spodobać, ale czy to, co właśnie się stało... Czy to... Kiedykolwiek wcześniej się zdarzyło?
Nagle absolutnie świadoma swojego ciała i tego, że cała trójka jej się przygląda, pokręciła głową. Nadal pozostawała spokojna. Miała wrażenie, że to było naturalne. Że to była jej natura, tym była, choć to absolutnie dziwne i niemożliwe.
- Tylko we śnie – odezwała się patrząc znów na Scotta. – Kiedy znaleźliście mnie w lesie.
- Przy Nemetonie – wycedził Stiles. Oparł się o metalowe druciane szafki. Kiwał głową jakby właśnie odkrywał kolejny pierwiastek. – Mówiłem ci, że to nie przypadek. To, i że jest na liście.
- Nemetonie? Znaleźliście ją przy Nemetonie?
Jestem mała, pomyślała Lor, malutka wśród nich, nieistotna. Przez chwilę miała wrażenie, że oni wiedzą o wiele więcej niż ona.
- O czym wy mówicie? Co to Nemecośtam? Co tu się dzieje?!
Drużyny wpadły do korytarza sportowego w głośnych okrzykach.
- Nemeton to stare drzewo druidów – niespodziewanie odezwał się Brett. Zrobił kilka kroków i niczym ojciec tłumaczący swojemu dziecku jak wiązać buty, mówił jedwabistym, spokojnym tonem siadając na ławeczce naprzeciwko. – Zawiera potężną magię. Jeśli cię przywołał i do niego przyszłaś...
- Obudziło się to, czymkolwiek jestem – nie była pewna skąd to wie, ale kiedy słowa opuściły jej usta, z jakiegoś powodu miały sens.
Brett kiwnął głową.
- Jest spokojna – Scott wpatrywał się w nią intensywnie. – Bardzo spokojna. Każdy inny by spanikował. Lorelai czy ty...
Wstała gwałtownie.
- Tata na mnie czeka. Muszę iść, ja...
- Lorelai.
Wszystko wskoczyło na swoje miejsce. Rzuciła się w kierunku drzwi zasłoniętych przez Scotta a on się nie ruszył. Wyciągnęła ku niemu rękę. Czy dlatego syknął wtedy w lesie? Czy go poparzyła? Może odsunie się, jeśli znów spróbuje. Wyciągnęła dłoń w jego kierunku i chwyciła mocno nagą skórę pomiędzy rękawicą do lacrosse a białym rękawem. Nie podziałało. Zamiast tego to ona wbrew własnej woli cofnęła się.
- Musimy ci coś opowiedzieć.
I opowiedzieli.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro