Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

22. Matka. Ona. Obca.

Cadan. Cadan. Cadan.

Głowa Lorelai sprawiała wrażenie, jakby miała zaraz pęknąć na pół, rozbita toporkiem. Każdorazowo wypowiedziane słowo, uderzało w nią z podwójną siłą, aż w końcu nie wytrzymała i musiała je zwalczyć. Nie wiedziała tylko jak. Nie wiedziała czym była Cadan, ani dlaczego tak boleśnie odczuwała ten właśnie, całkowicie przypadkowy zlepek liter.

To traciła to odzyskiwała przytomność, czując coraz mocniejsze pulsowanie w głowie. Od czasu do czasu ktoś, nie była pewna kto, kładł jej na czole zimny okład z ręcznika frotte, poza tym, nie czuła nic prócz bólu.

W końcu zaczynała czuć także ciepło. Ciepło dochodzące z niej, nie z kołdry, którą bez wątpienia okrył ją Winston, ale z jej wnętrza, z jej serca. Ciepło płynęło przez jej żyły, pompowane rytmicznie pokonywało kolejne centymetry, aż we wtorkowe popołudnie dosięgło powiek, rozrzucając pod nimi złoty blask, malujący w pokoju coś na wzór złocistej zorzy.

- Lorelai?

Otworzywszy oczy omiotła wzrokiem pomieszczenie. Jej pokój, taki sam, jak w dniu egzaminów, tonął w różowawej poświacie zachodzącego słońca, tłumionej przez cienkie zasłony niedbale zaciągnięte, by zminimalizować słońce w ciągu dnia.

Na krześle podsuniętym do łóżka drzemał Brett. Wysoki, muskularny, z sennym spokojem na przystojnej twarzy spał z rękami złożonymi na kolanach. Winston, który zapewne zajmował wygodny fotel po drugiej stronie łóżka, stał w drzwiach, z kubkiem mocnej kawy w jednej ręce i gazetą w drugiej.

- Lorelai – powtórzył z ulgą, choć szeptem. Brett i tak na pewno wszystko słyszał, albo i nie. Może we śnie wilkołaki były tak samo tępe jak ludzie.

Winston obszedł łóżko i usiadł na fotelu, pochyliwszy się do przodu sięgnął do ręki córki.

- Cadan – wymamrotała tylko, choć wydawało jej się, że powinna powiedzieć coś więcej. Zapytać, co się z nią stało. Nie pamiętała, pamiętała tylko ból i ogień.

Lorelai podsunęła się wyżej na poduszkach i oparła o wezgłowie łóżka, uważnie przyglądając się przepełnionej ulgą, ojcowskiej twarzy. Cień zmartwienia nadal kładł się na oczy Winstona i jego lekko wygięte usta, jednak jego powód, tak długo jak pozostawał dla Lorelai nieznany, był absolutnie drugorzędny.

Z dołu dochodziły odgłosy krzątaniny. Ekspres parzył kawę, w radio kuchennym leciała popołudniowa audycja, ktoś chyba coś gotował, sądząc po zapachu przyniesionym przez Winstona na ubraniach.

Lorelai zdziwiła się, że to wyczuła. Jej nos działał na zwiększonych obrotach.

- Całe szczęście, że już się obudziłaś. Chcesz coś zjeść?

Nie jadła przez kilka dni. Bolesne bulgotanie w żołądku tylko ją w tym uświadczyło. Kiwnęła głową i Winston pomógł jej wyjść z łóżka. Ktoś ubrał ją w wygodną, jasnozieloną piżamę i zaplótł jej włosy, by nie poplątały się w razie gdyby dręczona bólem, rzucała się po łóżku.

W kuchni unosił się ciepły zapach zupy cebulowej. Lorelai schodząc po schodach miała przez moment wrażenie, że znów znajduje się w New Haven w domu matki. Alexandra od czasu do czasu przygotowywała zupę cebulową według przepisu pozyskanego od swojej francuskiej części rodziny. Choć ona sama urodziła się w Ameryce, rodzina matki Alexandry przybyła do Nowego Świata z Walii, a rodzina ojca z Francji. Lor miała spore problemy z przedstawieniem swojego drzewa genealogicznego w drugiej klasie... i z odczytaniem niektórych imion i nazwisk.

- Czy ona tu jest?

Lorelai rozejrzała się po kuchni w poszukiwaniu wysokiej, surowej kobiety, którą nazywała matką. Winston kiwnął głową.

- Wsiadła w pierwszy samolot, jak tylko się dowiedziała – próbował mówić kojącym tonem, cały czas gładząc ramię córki. – Nie odpowiada mi to, ale jej nie wyrzucę – dodał pospiesznie, widząc wzrok Lorelai.

W tej samej chwili drzwi ogrodowe na tyłach domu trzasnęły i na drewnianej podłodze rozległy się znajome kroki. Alexandra Dune – Montgomery miała na sobie niebieskie rybaczki, białą koszulę z bufiastymi rękawami i włosy przewiązane chustką. Kilka blond pasemek wysunęło się na przód, okalając jej piękną, ale nieprzyjazna twarz. Ściągała akurat rękawiczki ogrodowe.

- Potwornie zarosła ta rabata, ale pomyślałam, że mogłabym... Lorelai – zatrzymała się w progu, ściskając teraz zdjęte już rękawiczki. – Obudziłaś się. Bardzo mnie to cieszy.

- Mhm – Lorelai usiadła przy kuchennym stole. Sięgnęła przez blat po pomarańczę leżącą w ozdobnej misce w kształcie ogromnego liścia i zaczęła ją sztywno obierać.

- Pomyślałam – ciągnęła Alexandra, myjąc ręce i otrzepując je z kropek wody przed chwyceniem ścierki. – że mogłabym posadzić jakieś kwiatki, może krzewy.

- Nikt tutaj nie ma czasu na zajmowanie się takimi pierdołami – odparł Winston, również siadając przy kuchennym stole. Blat zbryzgiwały kropelki soku z pomarańczy. Obserwował jak jego była żona kręci się po jego kuchni i walczył ze sobą, by jej nie wyrzucić.

- Wilkołak już się obudził? – zapytała Alexandra, wypluwając słowo 'wilkołak' jak najgorsze przekleństwo. – Nie mam nic przeciwko pracy w ogrodzie. Ostatnio uznałam, że grzebanie w ziemi jest całkiem odprężające.

Winston i Lorelai spojrzeli po sobie, ale żadne nie odpowiedziało. W ciszy przerywanej tylko brzękiem podskakującej pokrywki garnka z zupą Lor obierała pomarańczę z precyzją chirurga, poświęcając temu zajęciu więcej uwagi, niżby wypadało. Zawarli w tej chwili pakt, że zrobią wszystko, by wykurzyć Alexandrę najszybciej jak się da. Lor nie wiedziała nawet dlaczego matka przyjechała, ale nie miała zamiaru się dowiadywać.

Alexandra w świetnym humorze pochyliła się nad bulgoczącą w garnku zupą i zamieszała wywar drewnianą łyżką. Albo naprawdę nie czuła niechęci bijącej od Lorelai i Winstona, albo po prostu zdecydowała ją ignorować. Lorelai odsunęła wierzchem dłoni obierki mandarynki i w tej samej chwili w kuchni bezszelestnie pojawił się Brett.

- Czułem ten smród na górze – zerknął na mandarynkę i ubrudzone sokiem palce Lor ze zdegustowaniem wymalowanym na twarzy, po czym zwrócił się do Winstona. – McCall jest u Deatona z Satomi.

- Dzwonił do ciebie? – warknęła Alexandra. Mogłaby chociaż zamaskować zniewagę, z jaką odnosiła się do Bretta.

Brett ją zignorował tak, jakby to była najbardziej naturalna rzecz pod słońcem. Lorelai zastanawiała się, jak długo trwali w takim stadium zimnej wojny.

- Ktoś zaatakował Dumbara – ciągnął, siadając obok Lor.

Winston oparł się o kuchenne szafki i skrzyżował ręce na klatce piersiowej. Ojciec nigdy nie przypuszczał, że kapitan drużyny lacrosse będzie przesiadywał w jego kuchni albo drzemał na krześle w pokoju Lorelai. Nie podejrzewał też, najpewniej, że Feniks obudzi się w jego małej, słodkiej córeczce. A na pewno nie, że będzie to ostatni feniks. Kiedy o tym myślał, przechodziły go ciarki.

- Wszystko z nim w porządku?

Brett kiwnął głową.

- Będzie żył. Deaton chce z tobą pogadać – zwrócił się do Lorelai. Wbił w nią wyczekujące spojrzenie błyszczących, łagodnych oczu.

Lorelai potarła twarz.

- Daj mi tylko wziąć prysznic – wsparła się na blacie stołu i wstała.

- Musisz coś zjeść – rzuciła z naciskiem Alexandra, ale Lorelai ją zignorowała.

Wyszła z kuchni a Brett podążył zaraz za nią, zostawiając urażoną Alexandrę i rozbawionego Winstona samych.

- Widzisz jak ona mnie traktuje?

- Zasłużyłaś sobie – chwycił z miski stojącej na blacie kuchennym jabłko i wgryzł się w słodki, twardy owoc. – Smacznej zupy!

Wspomnienie gorącego prysznica zostawiło na ciele Lorelai przyjemną sensację, kiedy na bocznym siedzeniu samochodu Bretta skubała paznokciami rękaw białej bluzki z długimi rękawami. Jeszcze chwilę temu woda przyjemne spływała wzdłuż jej kręgosłupa niczym wąż wijący się w dół, ale teraz przepełniała ją niepewność.

Wiedziała tyle, że nie wiedziała nic. Ostatnie dni były dla niej tajemnicą, ale jej umysł podpowiadał, ze w końcu miała się dowiedzieć. Miała dotrzeć do dramatycznego epicentrum i wiedziała, podświadomie wiedziała, że Cadan miał z tym coś wspólnego.

W snach widziała piękną twarz z ognia i pyłu. Była to twarz utkana z cudów o jakich im się nie śniło. Może był to Achilles, może Parys, może Ares, bóg wojny, może... Może były to wszelkie ideały zebrane w jeden ale ta twarz, twarz która wryła jej się w pamięć, ale Lorelai nie znała słów, by ją opisać.

- Patrzysz na mnie w dziwny sposób.

Zauważyła to już kiedy wiązała trampki siedząc na najniższym schodku w domu. Brett stał wtedy oparty o balustradę i cierpliwie czekał, ignorując Alexandrę jazgoczącą coś o bezpieczeństwie.

- Mam gaśnicę w samochodzie – warknął pod nosem, podczas drugiej litanii o ogniu Feniksa. Lor się wtedy uśmiechnęła.

Brett patrzył na nią, jakby miał widzieć ją po raz ostatni. Patrzył na nią w ten sam sposób, w jaki ludzie patrzą na swoich bliskich w szpitalu z wiedzą, że bliscy są już u kresu swojej drogi. Mieszanina straty i niepewności, żalu i tęsknoty, choć pacjent na łóżku jeszcze oddycha. Jeszcze.

- Wcale nie – mruknął Brett.

- Wcale tak. Już się nie gniewam za Satomi.

Mięśnie Bretta napięły się nagle. Może powinna. Powinna być na niego wściekła. Powinna chcieć go rozszarpać gołymi rękami. Powinna go spalić. Miał poczucie winy. Gdyby nie on i Satomi to mogłoby się nigdy nie stać. Może nie obudziliby Cadana. Nie wydali na Lorelai wyroku. Ona nie wie, dotarło do niego, nie ma pojęcia co ją czeka, kiedy wysiądzie z samochodu, kiedy usłyszy...

- Pomyślałam, że dobrze by było, żebyś to wiedział – dopiero po chwili ciszy ciągnęła dalej. – Słyszałam przez sen niektóre rzeczy, wasze rozmowy.

Brett próbował sobie przypomnieć, czy poruszał w pokoju Lorelai jakieś niewygodne tematy. Raz wpadła Lydia, zobaczyć jak Lorelai się czuje, ale raczej nie rozmawiała z Brettem. Wyraźnie dawała mu do zrozumienia, że uważa iż wszystko jest jego winą i zdania nie zmieni. Scott i Stiles natomiast rozmawiali z nim przyciszonymi głosami, ale niezbyt długo. Najwięcej gadał z Winstonem. Praktycznie mieszkał w domu dyrektora, co jeszcze kilka tygodni temu uważałby za absolutny absurd. Ale z nim też nie gadał o Feniksie.

Winston Montgomery potrzebował w tym czasie jakiejś pociechy, więc Brett opowiadał mu jakie to ma wielkie nadzieje co do drużyny lacrosse, jakich dobrych zawodników wybrał do drużyny na przyszły rok... Wszystko to wywołało chociaż cień uśmiechu na twarzy dyrektora.

- Jasne, dobrze to wiedzieć – Brett kiwnąwszy głową skręcił na parking pod kliniką weterynaryjną i zgasił silnik.

Potarł spocone ręce o ciemne dresy i jeszcze raz spróbował w głowie ułożyć jakiś plan; jakikolwiek plan mogący uratować Lorelai przed tym, co ją czekało. Zawsze mógł odpalić samochód i wcisnąć gaz. Jutro byliby już niedaleko granicy z Kanadą.

Otworzył drzwi. Powinna sama zdecydować, czy ten los jej odpowiada. Powinna móc decydować o sobie. Powinna mieć ten przywilej. Wysiadł powoli, słysząc dokładnie każdy ruch Lorelai. Poruszała się szybko, pewnie. Wyskoczyła z auta i kiedy jej twarz oświetliły delikatne resztki różowego słońca, uśmiechnęła się.

Weszli do kliniki weterynaryjnej i natychmiast skierowali kroki w dobrze znaną stronę. W gabinecie zabiegowym czekało już kilka osób, stłoczonych dookoła metalowego stołu, na którym leżał Liam. Był blady, ale kiedy Brett podszedł bliżej ,dostrzegł jak pierś Dunbara unosi się i opada, ledwie zauważalnie, ale rytmicznie.

Doktor Deaton stał u szczytu stołu z Lydią po lewej stronie i Stilesem po prawej. Obok Stilesa Scott cierpliwie trzymał dłoń Liama, a jego żyły pokrywały się czernią. Liam cierpiał.

- Nie rozumiem. Za niego jest tylko jakiś... milion? – Brett zmarszczył nos. Zewsząd atakowały go zapachy leków, środków dezynfekcyjnych i choroby.

- Łowca nie był doświadczony – zauważył Stiles, wskazując na brzydką, broczącą ciemną krwią ranę w łydce Liama. Lorelai drgnęła. – Chyba chciał go powalić, nie był pewien, więc wolał mieć przewagę.

- A tak, zraniony wilk jest spokojniejszy – Brett wywrócił oczami.

Stojąca do tej pory obok niego Lorelai przysunęła się bliżej końca stołu i pochyliła nad raną. Śmierdziała, jakby już dawno była zainfekowana i roznosiła sepię po całym organizmie. Rana przypomniała taką po kuli wybuchającej, miała kilka centymetrów średnicy.

- Dlaczego się nie leczy? – zadała najprostsze pytanie ze wszystkich zadanych tego dnia. Czekając na odpowiedź wbiła wzrok w Deatona. – Powinien, prawda?

Deaton podsunął w jej kierunku słoiczek z odłamkami metalu.

- Wyciągnąłem to. Kula była namoczona w tojadzie, ale to jeszcze jakaś inna odmiana. Nie jest żółty ani fioletowy.

Loreali uniosła słoiczek do góry. Różowa piana otaczająca odłamki kuli przypominała proszek fosforyzujący. Zmarszczyła czoło, przyglądając się anomalii. Wszystko wskazywało na to, że nawet Deaton do tej pory się z czymś takim nie spotkał. Otworzyła ostrożnie wieczko, uważając, by nie dotknąć różowej substancji.

- Widziałam to już gdzieś – mruknęła pod nosem. Nie mogła umiejscowić w czasie i przestrzeni podobnego widoku, ale była pewna, że gdzieś to widziała. Feniks cicho zamruczał w jej piersi. – Feniks.

Brett, wbijający do tej pory wzrok w nieruchomą twarz dawnego zawodnika Devenford, drgnął.

- Feniks może to oczyścić, prawda?

- Lorelai – zaoponował natychmiast Brett. – Nie musisz tego robić.

- Obawiam się – wtrącił Deaton łagodnie. – Że właściwie to chcieliśmy cię o to prosić. Możesz być za słaba.

Brett warknął ostrzegawczo. Jego oczy na ułamek sekundy zmieniły kolor na złoty.

- Więc nie. Dopiero co się obudziła. Nie jest waszą prywatną apteczką nadnaturalną.

- Brett ma rację – w gęstym powietrzu przepełnionym smrodem zakażonej rany głos Stilesa dochodził jak spod wody. – Nie wiemy jak zareaguje. Nie możemy stracić feniksa.

Scott przytaknął bezgłośnie.

- W takim razie, mogę tylko stosować znane nam leczenie, i czekać.

Lorelai odstawiła słoiczek na blat szafki w gabinecie i wyglądała na obrażoną. Brett wiedział, nauczył się już, że Lorelai Montgomery bardzo nie lubi, kiedy podejmuje się za nią decyzję, ale rozmawiał o tym z Winstonem. Obaj uznali, że Lorelai jest niezwykle odważna, ale i nie potrafi być samolubna. Położyłaby swoje życie na szali gdyby to dawało chociaż cień szansy na przeżycie reszty.

- Gdzie Satomi? – Brett nagle sobie przypomniał, że Satomi także miała tu być.

- Musiała wracać do stada. Coś się stało, niewyjaśniła.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro