Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

17. Plagi

Gęsta ciemność rozciągała się przed Lorelai. Nieprzenikniona czerń ukrywała nawet jej dłonie, a była pewna, że machała sobie nimi przed twarzą. Ciemności towarzyszył delikatny dźwięk przypominający szum fal. Lorelai lubiła ocean.

Kiedy mieszkała w New Haven często jeździła ze znajomymi na plażę. Gapili się na latarnię morską, wylegiwali się na piasku albo pili brzoskwiniowego sznapsa i rozmawiali głośno i długo o wszystkim.

Tym razem nie czuła jednak zapachu oceanu ani bryzy na twarzy. Mimo szumu fal, powietrze stało w miejscu a ona nie czuła pod bosymi stopami piasku. Spróbowała się rozejrzeć, ale z każdej strony otaczała ją ciemność. Szum fal wzmagał się. Już powinna cokolwiek poczuć.

Lorelai zrobiła krok do przodu, ale wydawało jej się, że idzie w powietrzu. Kolejny również nie znalazł oparcia. Jednak szła. Krok za krokiem, spodziewając się w końcu na coś wpaść. Coś jest nie tak, pomyślała. Szum fal się nasilił. Lorelai zacisnęła powieki i otworzyła je. Ciemność, czerń.

A potem, niczym koniec tunelu, wyłonił się żółtawy, migotliwy blask i szum fal zrobił się jeszcze głośniejszy. Szum otaczał ją ze wszystkich stron. Lorelai stanęła w miejscu. Musi poczekać. Wiedziała, że musi na coś poczekać. Zacisnęła pięści po bokach i odwróciła się tyłem do światła. Znów spojrzała na ciemność, ale jej twarz owionął ciepły oddech. Nie delikatna, morska bryza a ciepło. Przyjemne, domowe, znane.

Zamknęła oczy i rozchyliła usta. Na twarzy miała żar. Wszystko dookoła jej płonęło. Szum fal nie był szumem fal, a szumem ognia, otaczającym ją z każdej strony. Otworzyła oczy i patrząc w płomienie wychwytywała poszczególne twarze. Jej matka, jej byli faceci, jej ojciec, Lydia, Stiles, Scott, Malia... Brett. Jego twarz namalowana ogniem wydawała się być żywa, prawdziwa.

Lorelai chciała wrzasnąć. Chciała mu powiedzieć, żeby uciekał, bo spłonie, ale kiedy próbowała wydobyć z siebie jakiś dźwięk, zamiast niego jej słowa opuszczał ogień. Mrok uciekał przed ogniem i światłem. Lorelai chciała krzyczeć, wrzeszczeć i błagać by to się skończyło. Padła na kolana, ale te również nie zalazły oparcia. Dryfowała. Gapiłą się na swoje dłonie pokryte złotymi żyłami. Lorelai. Lorelai. Lorelai.


Z ulgą poderwała się w swojej sypialni skąpanej z szarym blasku poranka. Dopiero świtało. Była sobota, dzień egzaminów, z czego zdała sobie sprawę po krótkiej chwili. Jej pościel była wilgotna, twarz zaróżowiona i miała wrażenie, że ciało jej płonie. Nie płonęło. Upewniła się skopawszy kołdrę z łóżka nim je opuściła. Później posprząta. Potrzebowała prysznica. Chyba cuchnie spalenizną.

Cholerne koszmary nękały ją od tamtej nocy, kiedy spali z Brettem trzymając się za ręce. Znaczy, wtedy nic jej się nie śniło, ale następna noc spędzona w domu była okropna. Co chwilę śniły jej się jakieś głupoty; oblała egzaminy, nie dostała się do żadnego college'u, rozwaliła samochód. Wszystko było nie tak. Jednak dopiero dzisiaj koszmar był tak żywy i tak prawdziwy, że czuła żar na skórze.

Wyszorowała ciało aż stało się miękkie i zaróżowione. Z ulgą spłukiwała włosy, potem wmasowywała w nie szampon i odżywkę. Potrzebowała tego bardziej, niżby chciała. Wróciwszy do pokoju włączyła telewizor. Winston kupił go dla niej w zeszłym tygodniu i zamontował. Na losowym programie leciały akurat powtórki Przyjaciół. W tym odcinku Ross nosił skórzane spodnie. O tej porze nie mogła liczyć na nic bardziej sensownego w telewizji.

Włożyła swoją ulubioną wiosenną sukienkę w kolorze jasnoróżowym i trampki. Jeśli miała napisać ten egzamin, będzie potrzebowała maksymalnych pokładów skupienia. Złapała włosy dużą spinką z tyłu głowy, wypuściwszy jedynie kilka pasemek dookoła twarzy.

Malowała się, gdy ojciec zapukał do jej drzwi jeszcze w piżamie.

- Miałem zamiar cię obudzić – powiedział, pocierając zaspane oczy.

- Nie mogłam spać – nałożyła brązowy cień do powiek i delikatnie go rozprowadziła. Nadawał jej naturalnego, odważnego wyglądu. – Idę na dół zrobić kawę. Chcesz też?

- Najlepiej w kroplówce – Winston uśmiechnął się i zamknął drzwi.

Kiedy robiła kawę na dole, w kuchni włączyło się radio. Jak co dzień o siódmej leciała audycja z miejscowymi wiadomościami na początek dnia. Zwykle były to błahe, nieistotne pierdoły, ale tym razem news o mało nie wytrącił kawy z rąk Lor.

- Miejscowa policja Beacon Hills przyznaje, że w trakcie dzisiejszej nocy doszło do dwóch pożarów rezerwatu niedaleko miasta. Wezwane na miejsce jednostki straży pożarnej i policji jak na razie nie znają przyczyn, ale reporterowi radia BH1 udało się porozmawiać krótko z komendantem miejscowej straży pożarnej – spiker czytający wiadomości miał przyjemny, głęboki głos.

- Wiemy, że nikt nie ucierpiał. Pożary lasów w Kalifornii to dosyć powszechna sytuacja o tej porze roku, dlatego nie należy wpadać w panikę. Wykluczamy celowe podpalenie, więcej informacji będziemy w stanie udzielić wkrótce.

Lorelai gapiła się na radio popijając kawę z jasnofioletowego kubka. W New Haven nie mieli pożarów lasów ani niczego takiego. Tam w porannych wiadomościach podawali pogodę i listę nowych morderstw w Hartford.

Winston wszedł do kuchni zapinając rękawy białej koszuli. Miał na sobie spodnie od garnituru w granatowo-zieloną kratę. Chwycił kubek z kawą jakby to była jego ostatnia deska ratunku a on miał zaraz utonąć w katastrofie Titanica.

- Często macie tutaj pożary? – Lorelai przeniosła wreszcie wzrok z radia na ojca. Audycja z wiadomościami już się skoczyła zastąpiona piosenką KISS. Winston podszedł do radia i pogłośnił.

- Od czasu do czasu. Zwykle w lecie, kiedy jest gorąco – zauważył niepokój na twarzy córki i natychmiast zbladł. – Coś się stało?

- Nie – Lor zmusiła swój głos do pewności. – Tak się zastanawiałam. Devenford też pisze dzisiaj egzaminy?

- Tak – Winston w roztargnieniu spojrzał na swój przegub. – Zostawiłem zegarek na górze.

- Jest kilka minut po siódmej. Masz czas na śniadanie? Moglibyśmy zjeść naleśniki w Violet's.

Winston zrobił przepraszającą minę winowajcy.

- Przepraszam, ale nie dam rady. Muszę być w szkole przed ósmą na odprawie przed egzaminami – wyglądał tak żałośnie, ze Lorelai zrobiło się głupio, iż zapytała.

Winston unikał sytuacji odmawiania czegoś Lorelai, bo Alexandra robiła to cały czas. Oboje wiedzieli, że nie zrobił tego celowo. Po prostu musiał gdzieś być i tyle. Lorelai to rozumiała i nie czuła się tak, jakby odmówiła jej matka.

- Możemy zjeść obiad na mieście, jeśli nie umówiłaś się ze znajomymi.

- Brzmi dobrze – Lorelai uśmiechnęła się.

Ojciec pobiegł na górę a ona wstawiła kubki do zlewu. Będzie musiała zadowolić się kupionym po drodze muffinem, ale przeżyje. Wieczorem zjedzą z ojcem obiad i będzie świetnie. Słysząc odgłosy krzątaniny dochodzące z góry, Lorelai chwyciła torbę i nie zawróciwszy sobie głowy pożegnaniem, wyszła. Zamknęła cicho drzwi i odwróciła się, by zbiec po schodach werandy na ścieżkę prowadzącą do podjazdu.

Rzuciła okiem na gazetę podrzuconą przez gazeciarza nad ranem, ale to nie szokujący nagłówek o włamaniu z sklepie sportowym przykuł jej uwagę. Popiół rozwiany wiatrem zebrał się na całej wycieraczce i dalej tworzył jakąś dziwną ścieżkę. Ukucnęła, potarła opuszkami palców szary pył i natychmiast poczuła zapach spalenizny.

- Lorelai, co ty robisz? – Winston otworzył drzwi.

Lor wyprostowała się.

- Było włamanie w sklepie sportowym, dasz wiarę? – próbowała, by zabrzmiało to, jakby była oburzona.

- Lorelai, jedź już do szkoły, co? – Winston pocałował córkę w czubek głowy i zbiegł po schodkach na ścieżkę. – Trzymam kciuki za egzaminy!

Lorelai poszła w jego ślady, odwracając się co jakiś czas i patrząc pod nogi. Co właściwie spodziewała się ujrzeć? Kupki popiołu czy może napis mówiący jej, że jest szalona? Wsiadła do lexusa i nim go odpaliła, potrząsnęła kilka razy głową odpędzając od siebie myśli. Miała egzaminy do napisania i przyszłość, o którą należało zadbać. Brak czasu na jakieś pierdoły.

Zaraz po wejściu do szkoły grupka nauczycieli kierowała uczniów do stolików przy których siedzieli inni nauczyciele uzbrojeni w kilkustronicowe listy i długopisy. Lorelai wyciągnęła swoją szkolną legitymację z nienajlepszym jej zdaniem zdjęciem i ustawiła się w kolejce. Dopiero co skończyła jeść jagodowego muffina i żałowała, że nie kupiła drugiego.

- Hej – odezwała się Kira Yukimura. Stanęła za Lorelai kolejce uśmiechając się szeroko. – Gotowa?

- Mam nadzieję – Lorelai przesunęła się do przodu. Kolejka posuwała się powoli i nie było siły, by ją przyspieszyć. Dwie stare nauczycielki odszukiwały na listach Greenberga.

- Wieczorem zapraszam do siebie kilka osób. Powinnaś przyjść.

- A to bezpieczne? – Lorelai zerknęła na nią przez ramię. – My wszyscy w jednym miejscu? To jak wystawienie się na... No wiesz.

Kira otworzyła usta ale nie zdążyła jej odpowiedzieć, bo jedna z nauczyciele przywołała Lorelai do siebie.

- Montgomery, Lorelai – Lor podsunęła nauczycielce swoją legitymację. Przysadzista kobieta o mysich włosach przyglądała się długo zdjęciu a potem samej Lorelai. Czy naprawdę sądziła, że ktoś w Beacon Hills wpadłby na pomysł podstawienia kogoś, by napisał za niego test? Wszyscy się tu przecież znali.

Minęła cała wieczność nim przepalony głos powiedział Lorelai, do której sali ma iść. Niemalże puściła się biegiem przez korytarz aż nie odnalazła klasy. Stiles siedział w środku i pomachał do niej ręką.

- To będzie coś – powiedział, kiedy siadała przed nim z kciukiem brudnym od tuszu i arkuszem w ręce.

Lorelai odwróciła się na krześle i pochyliła nad biurkiem Stilinskiego.

- Słyszałeś o tych pożarach? – głupie pytanie, oczywiście że słyszał.

- To dość normalne w Kalifornii. Scott!

Scott i Kira weszli do klasy. Siedział już niemalże komplet uczniów, ale Lorelai skupiła się na ołówkach ułożonych przed nią na biurku. Zwykłe, żółte ołówki a gapiła się na nie jakby mogła znaleźć w nich wszystkie odpowiedzi.

- Możemy chyba zaczynać – pani Martin weszła do klasy. Za nią podążał mocno zbudowany mężczyzna z brązowymi włosami. – Wszyscy już są...

- Nie ma trzeciego pilnującego – zauważył obcy. Lorelai miała wrażenie, że już go gdzieś widziała.

- Faktycznie, nie jest zbyt puntualny – pani Martin wydawała się być zakłopotana. – Spróbuję go znaleźć.

I wyszła w pośpiechu. Lorelai wyłapywała szczątki powtarzanych szeptem informacji potrzebnych na egzamin. Sydney, siedząca w pierwszym rzędzie mamrotała coś o Szekspirze i algebrze. W każdym razie, nie miało to sensu. Stiles za jej plecami stukał w ławkę ołówkiem. Wszyscy się denerwowali, tylko nie ona; ona mogłaby pisać takie testy codziennie.

Alexandra i tak zmuszała ją przez ostatnie lata, by pisała jeden taki test na kwartał.

- Oczywiście, że ufam twoim ocenom ze szkoły – powtarzała za każdym razem, ustawiając stoper na kuchennym stole w New Haven. – To po prostu pomoże usystematyzować naukę, to wszystko.

Teraz Lorelai była jak pies wyszkolony do rozwiązywania testów. Pani Martin wróciła sama.

- Ja... na razie nie może do nas dołączyć – była zawiedziona. – Zaczynajmy. Przyjdzie, kiedy będzie mógł... Stoper jest ustawiony. Macie trzy godziny na rozwiązanie całego testu. W przypadku wyjść do łazienki, są one możliwe tylko z osobą nadzorującą. Telefony są wyłączone i zamknięte w kopertach. Czy ktoś ma jakieś pytania?

Odpowiedziała jej cisza.

- Dobrze. Czas start! Życzę wam powodzenia.

Lorelai otworzyła swój test i natychmiast zabrała się do pisania. Pytania z angielskiego dostawała trudniejsze na testach w New Haven. Zdawało jej się, że posiada nieskończoną wiedzę z angielskiego. Była w połowie trzeciej strony testu kiedy coś nagle grzmotnęło i podniosła głowę.

- Sydney – pani Martin podbiegła do nieprzytomnej dziewczyny. – Piszcie. Piszcie – zwróciła się do reszty, ale część osób nie mogła się już skupić.

Lorelai zerkała na Sydney i panią Martin. Mama Lydii nagle wybiegła z sali bez słowa.

- Skupcie się na teście – Simon podszedł do Sydney i podniósł jej rękę do góry.

Minęła cała wieczność nim pani Martin wróciła, chociaż wskazówka zegara na ścianie nie przesunęła się dalej niż pięć minut w przód. Lorelai bazgrała na swoim arkuszu odpowiedź na pytanie otwarte o Maxon-Dixon Line.

- Odłóżcie ołówki i zamknijcie testy.

- Nie minął jeszcze czas – jęknęła Malia wypluwając ołówek z ust.

- Mamy przypadki wysypki, może to być wysyp ospy. Zostały już wezwane odpowiednie służby, a szkoła jest obecnie odizolowana. Nie ma powodów do paniki – głos pani Martin był opanowany, choć miejscami się łamał.

Scott, Stiles, Kira, Malia i Lorelai wymienili skonsternowane spojrzenia.

- Odłóżcie testy i ołówki. Egzamin zostaje przerwany.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro