Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

16. Specjalność: Ratowanie Życia


Miękka, ciepła dłoń Bretta spoczywała bezwładnie w uścisku Lorelai. Palcami wolnej ręki Lorelai ostrożnie dotknęła miejsca, w którym jeszcze niedawno ziała żółtawa rana; kilka centymetrów pod splotem słonecznym. Ciało Bretta pulsowało; serce chłopaka pompowało rytmicznie krew, ale Lor nie miała czasu się nad tym zastanawiać.

Przesunęła uścisk na nadgarstek Bretta i w skupieniu czekała. Doktor Deaton ze zmarszczonym czołem wyjaśniał jej przez ostatnie piętnaście minut co ma robić. Nie wydawało się to specjalnie skomplikowane. Lorelai uznała, że to niemalże to samo, co miała zrobić z Derekiem. Dostać się do środka i uleczyć go.

Tyle tylko, że Deaton wyjaśnił jej wszystko ze szczegółami i nagle Lor pojęła, gdzie wtedy zrobili błąd. Nie mogła jednak w tej chwili myśleć o popełnionych wcześniej błędach. Odepchnęła od siebie wszystkie myśli mogące ją rozpraszać. Wyczuwała pod palcami siateczkę bardziej wystających żył i delikatne wgłębienia.

- Wilkołaki mogą zabierać ból – przypomniał jej Deaton opanowanym tonem, jakby to, co robił teraz, było jego codziennością. – Ale to Feniks może uleczać.

Lorelai kiwnęła głową na znak, że rozumie, ale nie mogła wydusić słowa. Kula strachu stanęła jej w gardle. A co jak coś pójdzie nie tak i Feniks spali nie tylko ją, ale też Talbota? Jak wytłumaczy to ojcu, Lorilee i trenerowi Devenford Prep?

Wszystko przypominało kompletną odwrotność tego, co już widziała w lofcie Dereka. Kiedy Scott zabierał jej ból, jego żyły zrobiły się czarne, jakby przepływała przez nie woda. Lorelai natomiast gapiła się na błyszczące ścieżki biegnące pod jej jasną, pergaminową skórą prosto z jej serca. Złoty blask dotarł do opuszków palców obu dłoni i Lor o mało nie krzyknęła z zachwytu.

Podobna siateczka rysowała się pod skórą Bretta, złota, błyszcząca, piękna. Jedna droga utworzyła się od nadgarstka wzdłuż jego ramienia. Druga przy zasklepiającej się ranie wypełniając ją płynnym złotem. Jeśli była zabójczym i złym stworzeniem, nie mogła przynajmniej uznać się za stworzenie brzydkie, bo jej magia była piękna; najpiękniejsza ze wszystkich.

Gabinet zabiegowy wypełnił ten sam hymn, pieśń dla życia i śmierci, dobra i zła, ognia i światła. Lorelai czuła jak Feniks uwalnia się z niej ponownie, ale coś podpowiadało jej, że tym razem nie zrobi jej krzywdy.

Brett rozbłysnął jak ludzka latarnia i wypełnił gabinet złotym blaskiem. Oboje błyszczeli w ten jedyny na świecie sposób, ale nadal leżał nieruchomo. Lorelai musiała zamknąć oczy; oślepiający plask jednak pomalował ich wnętrze na złotoczerwono.

- Lorelai, wystarczy – głos Deatona przebił się przez pieśń Feniksa jak strzał z gaśnicy.

Lorelai cofnęła moc. Przyszło jej to z zaskakującą łatwością. Puściła nadgarstek Bretta i zabrała z dłoń z miejsca, w którym po ranie nie został nawet ślad. Chciała się odsunąć, ale smukłe, miękkie palce zacisnęły się dookoła jej przegubu. Otworzyła oczy.

Brett na nią patrzył.

Nie była pewna czy to euforia spowodowała udanym panowaniem nad Feniksem czy radość z tego, że Brettowi nic nie jest ale pochyliła się i objęła Talbota za szyję jedną ręką.

- Nic ci nie jest – wyszeptała koło jego ucha.

Pachniał jak zawsze perfumami Maisona Martina Margieli, praniem, mydłem i tym czymś dzikim, pociągającym, uwodzącym. Brett objął ją delikatnie w pasie, jakby to ona przed chwilą była kompletnie nieprzytomna.

I Lorelai odniosła wrażenie, że przeskakuje pomiędzy nimi ta sama iskra, która przeskoczyła, kiedy podała mu rękę w restauracji tamtego wieczoru.

Dopiero chrząknięcie Deatona zmusiło Lorelai do odsunięcia się. Wyplątała się z uścisku Bretta i wróciła na swoją metalową szafkę próbując ukryć niezadowoloną minę. Kiedy Deaton streszczał Brettowi co się z nim działo, Lorelai wyszła z gabinetu i wykonała dwa szybkie telefony; do Scotta i do Lydii. Żadne z nich nie odebrało.

Kiedy wróciła do gabinetu zabiegowego, Brett siedział na metalowym stole a Deaton zniknął. Widząc skonsternowaną minę Lor, Brett szybko podjął temat.

- Chyba dzwoni do Satomi, czy coś takiego.

Lorelai kiwnęła głową.

- Hej, dzięki za uratowanie – dodał potem. Mięśnie pod jego nagą skórą napięły się.

Lorelai odszukała wzrokiem swój kocyk Yale złożony po jednej stronie stołu.

- Tylko spłacałam dług – odparła Lor i zastygła w nonszalanckiej pozie, oparta biodrem o stół na którym siedział.

W całkowici cichym gabinecie ich oddechy brzmiały jak salwy honorowe z armat. Lor patrzyła na Bretta a on gapił się na swoje brudne dłonie. Gdzieś w korytarzy skrzypnęły drzwi.

- Nie miałaś u mnie żadnego długu – powiedział. Oboje miel na myśli tę samą noc nad jeziorem i strzałę zatrzymaną przez Bretta. Lorelai aż zadrżała na samo wspomnienie. – Należysz do stada Scotta, tak?

Lorelai skrzywiła się. Nie była pewna czy należy do stada. Czy do tego nie trzeba przejść jakiejś inicjacji albo chociaż... chrztu?

- To tylko koledzy ze szkoły. Feniks to przypadek a... właściwie, nawet już niedługo nie będą znajomymi ze szkoły.

Brett podniósł na nią wzrok gwałtownie. Lorelai probowała cokolwiek odczytać z jego twarzy, ale nawet jego brew nie drgnęła.

- Wyjeżdżasz?

- Nie do końca. Ojciec przenosi mnie do Devenford.

Napięcie zniknęło z ramion Talbota tak nagle, jak się pojawiło. Widocznie się rozluźnił i może nawet lekko uśmiechnął. Było w tym uśmiechu coś łagodnego; jakaś cząstka zatroskania jakby chciał zwalczyć w sobie chęć poklepania Lor po głowie i powiedzenia „Oh dziecko, nie wiesz nawet, na co się piszesz". Nie zrobił tego jednak. Jego dłonie spoczywały na kolanach.

Lorelai przyciągnęła sobie z kąta wygodny fotel obity ciemnozielonym winylem. Podkuliła nogi, oparła brodę na kolanie i przez resztę wieczoru, aż nie zasnęła rozmawiali z Brettem.

Cierpliwie odpowiadał na jej pytania, które z czasem zaczęły brzmieć dziecinnie i coraz bardziej sennie. Ostatnik, które pamiętała, było „A czy macie w stołówce galaretkę wiśniową?". Brett odpowiedział „Nie mamy, ale jestem pewien, że dla własnej córki dyrektor Montgomery zamówi całą ciężarówkę galaretki wiśniowej."

Zasnęła, i była dziwnie świadoma swojego snu. Po raz pierwszy od kilku nocy nie śniła jej się sarna z wypalonym bożkiem Bile. Kiedy się obudziła, wiedziała tylko jedno. Jednego była absolutnie pewna.

Palce lewej dłoni Bretta i palce prawej dłoni Lorelai były ze sobą splecione. Obudziła się jako pierwsza, zaskakująco spokojna i opanowana. Brett spał na metalowym stole, ale to ona została owinięta kocykiem Yale.

***

- Nie mogłam się do ciebie dodzwonić – Lydia czekała na Lorelai przy jej szafce kiedy tamta weszła do szkoły z niezapiętą torbą i w bawełnianych dresach. – Co ty masz na sobie?

Lorelai wciskała rzeczy do swojej szafki i próbowała znaleźć książkę od biologii nim zabrzmi dzwonek. W domu zdążyła tylko wziąć prysznic, po drodze na stacji benzynowej kupiła batonik musli (jego połowa właśnie roztapiała się gdzieś pomiędzy zeszytami) i naprawdę nie miała czasu na tłumaczenie się ze swoich wyborów modowych.

- Musiałam zostawić gdzieś telefon – odparła. – Czyli odsłuchałaś wiadomości?

Szły teraz schodami na piętro. Lorelai odrzucała z twarzy wilgotne jeszcze kosmyki ciemnobrązowych włosów i modliła się w duchu by końcówki nie zaczęły odwijać się w jakieś dziwne strony.

- O Brettcie? Tak, odsłuchałam ją dziś rano i próbowałam oddzwonić – Lydia założyła kosmyk włosów za ucho. Tego dnia układały się w lekkie, niewymuszone fale. – Na serio to zrobiłaś? Użyłaś Feniksa?

Wymawiając ostatnie słowa, zniżyła głos niemalże do szeptu i rozejrzawszy się, kontynuowała.

- To daje nam naprawdę sporo możliwości.

- Poczekaj, Lydia – Lorelai położyła dłonie na ramionach tej drugiej. – Nie wiemy jeszcze jakie są tego efekty uboczne. Deaton mówił, że jakieś muszą być.

Lydia zmarszczyła nos. Magia zawsze kosztuje, przyroda musi odzyskać równowagę. Kto wie, czy nie wyszarpała Bretta z objęć śmierci. Magia się o to na pewno upomni.

- Mam zaraz biologię – dodała pospiesznie Lor odchodząc tyłem. – Pogadamy na lunchu.

Ale cały lunch spędziła w bibliotece, a wraz z ostatnim dzwonkiem wybiegła ze szkoły w drodze do Deatona przyciskając do siebie podręczniki. Wrzuciła je na tylne siedzenie lexusa i z ulgą odetchnęła dopiero, kiedy wyjechała z parkingu.

- Zostawiłaś telefon – poinformował ją Brett.

Weszła do gabinetu zabiegowego w klinice Deatona z naręczem książek i trzema papierowymi kubkami z kawą. Zdążyła wpaść do kawiarni niedaleko po drodze, ale Deatona nigdzie nie było.

- Prezentujesz się lepiej, niż rano – postawiła jeden kubek obok Bretta. Siedział na metalowym stole ubrany w T-shirt i spodnie, które miał na sobie też wczoraj. – Zgodziłeś się, żeby ktoś w końcu zadzwonił do Lorilee?

Brett wypił łyk kawy i się skrzywił.

- Wolisz herbatę? – spytała. Kiwnął głową, więc zamieniła kubki. Sobie wzięła ten, który dała mu wcześniej. – Więc?

- Nie ma sensu jej denerwować. Dzisiaj wrócę do stada, Deaton tak powiedział – Brett patrzył na nią, a potem zerknął na książki, które trzymała w rękach. – Masz zamiar się uczyć?

- Egzaminy są w następnym tygodniu – wyjaśniła. Rozsiadła się na tym fotelu co poprzednio i otworzyła pierwszy podręcznik. – Tobie też by się to przydało.

Brett miał co do tego odmienne zdanie. Przez kolejne dwie godziny Lorelai skupiała się na powtórzeniu całej epoki romantyzmu a Brett przyglądał się jej, co jakiś czas marszcząc brwi. Czytał ponad jej ramieniem, chociaż nigdy się do tego nie przyzna.

Wróciwszy do domu, kiedy Deaton wypuścił już Bretta, odkryła samochód ojca na podjeździe i zapach jedzenia niosący się z kuchni. Odrzuciwszy torbę pod ściana w przedpokoju stanęła w kuchennych drzwiach. Winston mieszał w garnku coś pachnącego kardamonem a na stole stały przygotowane naczynia.

- Wcześnie wróciłeś – Lor objęła ojca za szyję. W garnku bulgotał ciemnoczerwony sos.

Winston uśmiechnął się pod nosem.

- Cudem. Wiesz, że Talbota nie było dzisiaj w szkole? – jego ton z łagodnego przeszedł w oburzony. – Lorelai, przysięgam, że jeśli wywaliłem niezłego ucznia na rzecz takiego, który będzie olewał...

- Był chory – ucięła Lor. Nalała sobie do szklanki sok pomarańczowy z lodówki i wzięła duży łyk, żeby tylko dać Winstonowi chwilę na ochłonięcie i nie musieć nic mówić. – Jutro już będzie z powrotem.

Winston przyjrzał się córce podejrzliwie. Z wyciągniętej z garnka łyżki sos skapywał na posadzkę.

- Spotykasz się z nim?

Lorelai znieruchomiała. Czy spotykała się z Talbotem? Nie. Odpowiedź brzmiała nie! Tylko uratowała mu chyba życie, a to nie spotykanie. Tylko spali trzymając się za ręce, ale to też nie spotykanie.

- Żartujesz?! – udała oburzoną. Może perspektywa spotykania się z Talbotem nie była taka zła?

Nie, Lorelai! Nie, nie, nie! Nie potrzeba ci teraz chłopaka!

Winst6on cofnął się o mało nie strącając garnka z palnika.

- Koleguje się z kolesiem od nas ze szkoły. Dunbarem – pogratulowała sobie w myślach kłamstwa.

- Liamem?

- Mhm – patrzyła jak ojciec nakłada makaron na talerze i polewa go gęstym, ciemnoczerwonym sosem. Winston rzadko gotował, ale i tak częściej niż Alexandra. – Rozmawiałeś ostatnią z mamą?

Ojciec zrobił przepraszającą minę.

- Czyli nie.

- Nie, jest bardzo zajęta – już dawno przestał usprawiedliwiać Alexandrę, ale oboje mieli wrażenie, że właśnie to powinien powiedzieć. – No dobra, jedz. Masz przed sobą naprawdę ciężki tydzień.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro