Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

11. Rzeczy obce


Mimo protestów Lorelai i upierania się, Brett odstawił ją pod szkołą w samą porę na koniec lekcji. Uczniowie wysypali się przez główne drzwi; między nimi dostrzegła Scotta i Stilesa, którzy wypatrzywszy ją przy samochodzie, natychmiast przepchnęli się przez tłum pierwszoroczniaków wpadając na siebie nawzajem. Dopiero po chwili Lor zauważyła, że ciągną za sobą Dunbara z miną wskazującą na jakąś potężną porażkę na teście biologii.

- Gdzie byłaś? – w głosie Stilesa pobrzmiewała urażona nuta. – Na angielskim nie było nikogo, komu chciałoby się dyskutować z panią Findley na temat tego czy Archer na serio kochał Oleńską czy była tylko jego fantazją.

Lorelai oparła się o maskę samochodu z rękami skrzyżowanymi na klatce piersiowej.

- Liam, gdzie Garrett?

Liam wyraźnie się zmieszał. Zacisnął usta w wąską kreskę szukając pomocy u Scotta. Niewiele trzeba było by zrozumieć, że jej nie dostanie.

- Nie wiem – powiedział w końcu.

- Ale ja wiem – mina Lorelai wskazywała by jej nie przerywać. – Leży sobie w lesie pod Beacon Hills, wiesz? Pojechał za mną i Brettem bo wychodzi na to, że ktoś chce zapłacić sporo kasy za moją śmierć... Dajcie spokój z tymi głupimi minami, już wszystko wiem.

Następnie wyjaśnili jej po kolei co i jak. Scott kilka razy przepraszał, że nie powiedzieli jej wcześniej, ale Lorelai miała gdzieś jego nędzne przeprosiny. Chciała tylko dowiedzieć się, czemu ukrywali to przed nią nawet po pierwszym ataku.

- Miałaś wtedy większe zmartwienia – jęknął Stilinski. – Zostałaś wielką pochodnią i w ogóle... Nie było przypadkiem takiego superbohatera?

- Chyba był...

- Chłopcy – przypomniała Lorelai tamując gniew jak tylko mogła. Odepchnęła się w końcu od samochodu i ruszyła w kierunku szkoły. – Muszę iść po kluczyki.

- Poczekaj – Scott dogonił ją na schodkach prowadzących do drzwi głównych. – Musisz nam pomóc.

- Nadal jestem na was wkurzona – przypomniała Lor.

- To bądź, ale pomagając nam.

***

- Więc, co my właściwie robimy?

Stiles w odpowiedzi jęknął cicho. Miał przed sobą stosik starych książek zabranych od Deatona, i ani Scott ani Lorelai nie mieli zamiaru pomóc mu ich nieść. Sam musiał wyjąć je z samochodu i wpakować do windy, w której obecnie wszyscy stali opierając się o ściany.

- Potrzebujemy twojej pomocy.

- Ty i Stiles – Lorelai oglądała swoje pomalowane na czerwono paznokcie. – czy to większy kłopot niż wasze marne wybory modowe?

Była w złym humorze. Nie pozwolili jej zatrzymać się po kawę na wynos, przyjechała Bóg jeden raczy wiedzieć gdzie, a w dodatku musiała jeszcze wstąpić do apteki żeby odebrać receptę. Nie mogła więc zaoferować im całego swojego czasu, ale obiecała przynajmniej spróbować.

Winda zatrzęsła się po raz ostatni, skrzypnęła i stanęła. Scott odciągnął metalowe drzwi ukazując przed nimi ciemny, szeroki korytarz fabryczny. Jeśli chcieli wyzwolić Feniksa, raczej nie czuła, by mogło jej się to udać dwa razy tego samego dnia.

- Może ktoś by mi...

Ale Lorelai i Scott już wyszli z windy ignorując Stilesa. Scott otworzył kolejne, ogromne metalowe drzwi. Lorelai znalazła się na progu surowo urządzonego loftu. Przez ogromne okno na końcu pomieszczenia pełniącego najpewniej funkcję salonu do środka wpadało jasne światło dnia.

Po lewej stronie rozległy się kroki na metalowych schodach prowadzących na antresolę i Lorelai zobaczyła wysokiego, przystojnego młodego mężczyznę. Mógł być niewiele starszy od nich, z zadbaną, czarną brodą i krótkimi włosami w tym samym kolorze. Jasnymi oczami lustrował całą ich trójkę i jego twarz zaczęła zmieniać wyraz z obojętnej na porządnie wkurzoną.

- Mówiłem wam – głos miał głęboki, żarliwy i seksowny. Lorelai mogłaby się pod nim rozpłynąć jak czekoladowa kopułka nad sernikiem w Venue. – że to najgorszy możliwy pomysł.

Stiles przepchnął się obok nich i niczym we własnym domu, pewnym krokiem przeparadował przez pokój. Rzucił książki na grubociosanym drewnianym stole stojącym pod ogromnym oknem.

- Mógłbyś przynajmniej docenić naszą chęć pomocy – odparł Stiles z wyrzutem. Derek spiorunował go wzrokiem. – To Lorelai. Lorelai, to bardzo niemiły były Alfa. Derek Hale.

- Inspiracja do wilka z bajki o trzech świnkach? - słowa opuściły usta Lorelai nim zdążyła pomyśleć, ale nakazała sobie spokój.

Derek zerknął na nią.

- Dlaczego były wilkołak? – obcasy Lorelai stukały kiedy zaczęła wędrować w tą i z powrotem przyglądając się raczej niewielkiej ilości dekoracji w chłodnym lofcie.

Wcisnęła ręce w tylne kieszenie spodni świadoma bycia obserwowaną.

- Tego próbujemy się dowiedzieć – Scott odezwał się, nim ktokolwiek inny zdołał, próbują tym samym zminimalizować potencjalne straty. – Wiemy tylko, że stracił swoją wilczą część.

Lor uniosła brwi.

- Nie jestem ekspertem czy coś takiego, ale to w ogóle możliwe? No wiecie...

- Najwidoczniej – głos Dereka zagrzmiał pod wysokim sufitem. – To nie ma sensu.

- Ma. Daj nam szanse, dobra? – Stiles zaczął kartkować książki przy stole. – Lorelai to Feniks. Feniksy potrafią uleczać.

Więc po to ją przyprowadzili. Lorelai zatrzymała się w pół kroku przed półką z płytami winylowymi. Napięcie w karku pojawiło się znikąd, splatając wszelkie jej mięśnie.

- Skoro to jest Feniks, to wiecie, że mogła uratować nas wszystkich przed Nogitsune i Oni, nie? Allison nie musiała umierać, Stiles nie musiał być opętany przez tyle czasu. Nie wspominając o tym bliźniaku...

Lorelai zacisnęła pięści. Nie będę oskarżana o coś, o czym nie miałam pojęcia – pomyślała. Roześmiała się krótko, bez cienia wesołości.

- Duży zły wilk próbuje teraz odwrócić uwagę, nie? Nie było mnie w mieście jeszcze do niedawna – odwróciła się. Zarzuciła ciemnymi włosami i wbiła wojownicze spojrzenie w umięśnione ciało Dereka Hale'a. Zaplatał ramiona na potężnej klatce piersiowej. – I nie będę oskarżana o to, na co nie miałam wpływu. O czymkolwiek mówisz. Jeśli ani ja, ani ty nie chcemy tu być...

- Lorelai. Proszę – głos należał do Scotta. Złapał ją za ramię i wpatrywał się w dziewczynę błagalnie. – Potrzebujemy go.

- Ale ja nawet nie wiem jak to zrobić, Scott.

Stiles wydał z siebie zduszony okrzyk. Pozostała trójka zwróciła się ku niemu.

- W książkach Deatona wszystko jest opisane. Chodzi i pieśń Feniksa, albo jakąś jej odmianę. Musisz tylko... hm... musisz tylko spróbować dostać się do jego duszy i odnaleźć tą wilczą część.

Derek prychnął. Zdążył przenieść się na krzesło przy stole i zacząć kartkować jakąś książkę z roztargnieniem.

- O ile ona wciąż tam jest. Deaton wie, że zabrałeś jego książki? Więc to kradzież?

- Próbujemy ci pomóc. Pomóż nam... Pomóż nam pomóc sobie – Stiles zrobił urażoną minę. – Albo przynajmniej nie przeszkadzaj. Lorelai, mogłabyś tu podejść?

Na rycinie w książce Feniks wbijał pazury w bezwładne ciało mężczyzny. Kończyny zwisały bezwładnie, Feniks płonął a Lorelai poczuła wewnątrz pulsujący powoli ogień. Albo jej się zdawało, albo przez moment w jej krwi pojawił się blask.

- No tak. Mam go po prostu przebić pazurami – rzuciła z sarkazmem. – Uważam, że mam zbyt mało doświadczenia, by się w to bawić – wskazała palcem na linijkę w tekście i ją odczytała. – Wielu umierało podczas rytuału uzdrowienia.

Stiles gapił się na nią jakby zobaczył ducha. Lorelai zmarszczyła brwi. W pokoju zaległa nieprzyjemna cisza i atmosfera nagle zrobiła się na tyle gęsta, że można ją było ciąć nożem.

- No co?

- Znasz celtycki?

Wyraz twarzy Lorelai powiedział Stilesowi wystarczająco dużo. Nie znała celtyckiego.

- To po angielsku!

- Wcale nie. Spójrz jeszcze raz.

Zerknęła ponownie na miejsce, w którym nadal trzymała palec. Obce układy liter w niczym nie przypominały angielskiego. Gdyby próbowała wymówić te słowa, najpewniej zakrztusiłaby się własnym językiem.

- Przed chwilą to był angielski – Lorelai odsunęła się nagle od księgi, jakby ta ją oparzyła. – Przysięgam.

Pod wpływem ciekawości Lorelai zgodziła się przynajmniej spróbować. Derek z drugiej strony, nie był ani trochę przekonany. Sceptycznie patrzył na jej twarz kiedy kazała mu zdjąć koszulkę; nie było to konieczne, ale też musiała coś z tego mieć. Opalone, wyrzeźbione ciało przypominało posąg w MET. Lorelai spodziewała się, że kiedy go dotknie, będzie zimny i twardy jak marmur spod ręki Michała Anioła.

Zdusiła w sobie okrzyk zaskoczenia odkrywszy, że Derek był ciepły a jego ciało bardziej miękkie niż marmur. Ułożyła dłoń tuż pod zagłębieniem jego szyi i przymknęła oczy. Pozwoliła sobie poczuć wszystko; delikatnie unoszenie się i opadanie klatki piersiowej Dereka przy oddechu, jego zapach, las, ludzka skóra i jakaś woń dzikości, której nie potrafiła zaklasyfikować do żadnej znanej kategorii. W jej własnej klatce piersiowej obudziło się serce Feniksa. Jej własne zgubiło jedno lub dwa uderzenia i ponownie, tego samego dnia ogień wypchnął krew z żył Lorelai.

Jedynie migotanie i ciężkie westchnienia jej towarzyszy oznajmiły jej, że się udało. Scott coś wymamrotał, ale nagle jego słowa rozmyły się jak farba, na którą ktoś wylewa wodę i Lorelai wpadła w chłodną otchłań.

Feniks przeniknął do ciała Dereka i pociągnął ją za sobą. Pieśń zabrzęczała gdzieś jakby spod wody. Skup się, nakazała sobie Lorelai, skup się. Pulsowanie ognia pod skórą, pęd serca, wszystko gwałtownie stało się namacalne, ale jednocześnie ulotne. Wszystko co ją otaczało przypominało mgłę. I w tej samej chwili stało się dokładnie to samo, co wydarzyło się gdy Garrett naparł na jej moc.

Szarpnięcie, jakaś walka. Niewidzialna siła szarpnęła Lorelai raz za razem. Dziewczyna próbowała sztywno trzymać się umysłu Dereka, jego duszy. Coś broniło jej wstępu dalej, jak chmara dzikich psów. Lor krzyknęła. Uczucie przypominające ugryzienie psa; szczęki zaciskające się wokoło jej ramienia. Wydawało jej się, że skóra odrywa się od jej kości, jej ciało zaczęło się rozpadać. Z trudem łapała powietrze niczym tonący. W otaczającej ciemności pojawiło się więcej kłów wbijających się w jej miękkie, ciepłe ciało.

Lorelai wrzasnęła i upadła na podłogę ciężko dysząc. Po czole spływały jej kropelki potu ale usta miała całkowicie suche. Rękę cały czas wyciągała sztywno, teraz w kierunku wysokiego sufitu który zaraz zasłoniła głowa Stilesa.

- To coś większego, niż może nam się wydawać – piekący ból w całym jej ciele rozchodził się niczym trucizna węża. Lorelai dyszała podnosząc się do pozycji siedzącej z pomocą Stilesa.

- Daj mi rękę – poinstruował ją Scott i Lorelai wyciągnęła ku niemu dłoń.

Wraz z zetknięciem się ich ciał, żyły Scotta nagle zrobiły się czarne. Pod skórą pulsowała mu ciemna posoka i zdawała się wychodzić z ciała Lorelai. Ból odchodził razem z nią. Kiedy uspokoiła oddech, powiedział tylko:

- Wody. Potrzebuję wody.

Scott pomógł jej wstać. Derek siedział na krześle z głową pomiędzy własnymi kolanami i ciężko dyszał. Nie tylko ona to czuła; to dotyczyło ich obojga.

McCall posadził Lor na kanapie.

- Znajdę ci coś za zmianę. Te ciuchy są przesiąknięte krwią.

Lorelai drgnęła. Jej dzisiejszy strój faktycznie przesiąkał krwawią i lepił jej się co ciała w miejscach, w których czuła ugryzienia. Podwinąwszy jednak bluzkę do góry ujrzała jedynie zasklepiającą się na jej oczach ranę. Po chwili jej skóra była gładka, jakby nic się nie wydarzyło.

- Co to było? – zapytała Stilesa. Wrócił z kuchni, podał jej szklankę z wodą. – Co się ze mną działo?

- Miałaś ogień w żyłach ale w pewnym momencie coś się zmieniło.

- Miałam wrażenie, że gryzą mnie psy – wyznała popijając wodę.

- I tak to wyglądało z naszej perspektywy. Nagle zaczęłaś krwawić z ran, których nikt nie zadał.

Lorelai odwróciła głowę w kierunku Dereka. Wstał chwiejnie, ale on nie nosił na sobie ran ani śladów krwi. Wyglądał za to potwornie blado.

- Psy powstrzymywały mnie przed przejściem dalej.

W tej samej chwili telefon Lor wydał z siebie dźwięk nowej wiadomości. Wyciągnęła ociekającą krwią komórkę z równie ociekającą krwią kieszeni jeansów i przetarła ekran by cokolwiek widzieć.

Nieznany numer: Mam ją.

Lor zerknęła na godzinę wyświetlającą się na ekranie telefonu. Szósta wieczorem? Ile spędził tam czasu? I kto kogo ma? Zmarszczyła brwi patrząc na słowa.

Lorelai: Kto to?

Odpowiedź przyszła po paru minutach. Scott zdążył wrócić ze swetrem na tyle długim, że Lorelai nie potrzebowała do niego spodni. Przebrała się w niewielkiej łazience w równie surowym stylu co reszta loftu, kilka razy sprawdzając, czy na pewno wszystkie rany się zagoiły. Wróciła do salonu i zabrała komórkę ze stolika.

Nieznany numer: Brett Talbot.

Skąd Brett miał jej numer? Dlaczego pisał do niej wiadomości? Odpowiedź na niezadane pytania pojawiła się po kilku chwilach.

Nieznany numer: Wziąłem sobie twój numer jak byłaś zbyt zajęta obrażaniem się, bo nie chciałem cię zabrać ze sobą.

Faktycznie coś jej świtało, że na chwilę odwróciła wzrok licząc, że Brett się złamie. Jej telefon leżał wtedy w jednym z otworów na napoje pomiędzy nimi. Czy to znaczy że przegapiła totalnie seksownego Bretta Talbota kierującego jedną ręką i przepisującego sobie jej numer drugą?

Lorelai: To chyba naruszenie prywatności. I przepisów drogowych.

Ale zapisała sobie jego numer.

Brett: Jakby mnie to obchodziło.

Lorelai: Powinno. Jestem trochę zajęta, ale cieszę się, że Lorilee nic nie jest.

Lorelai: Bo nic jej nie jest?

Brett: Znaleźliśmy ją na czas. Jest cała i zdrowa.

Brett: I wkurzająca.

- Brett znalazł Lorilee – poinformowała resztę po krótkiej chwili ciszy. – Łowcy ją prawie mieli.

Kolory wróciły na twarz Dereka choć nie wyglądał na zadowolonego.

- Możemy spróbować jutro – zaproponowała Lorelai. – Spróbuję się przebić.

Hale pokręcił tylko głową.

- W końcu cię to zabije.

Zmarszczyła brwi patrząc na Stilesa. Natychmiast pospieszył z wyjaśnieniem.

- Scott musiał oderwać twoją rękę od Dereka. Było już bardzo źle. Hej, to twój sweter, Derek?

Lorelai podwinęła rękawy bordowego swetra z dekoltem w serek.

- Isaaca. Nie zabrał go. Widziałeś mnie kiedyś w czymś takim?

Nie wiedziała kim był Isaac, ale sweter pachniał mydłem, skórzaną galanterią i patchouli. No i był niezwykle miękki jak na sweter faceta.

Kiedy wsiadła wreszcie do swojego samochodu i ruszyła w kierunku domu, po drodze zahaczając o aptekę, Lorelai miała wrażenie ogromnej pustki ziejącej gdzieś w środku niej. Odebrała białą torebeczkę zawierającą dwie pomarańczowe fiolki z lekami od farmaceutki. Nie pamiętała ani drogi do apteki, ani potem do domu. Po prostu znalazła się na podjeździe. Samochód ojca stał już zaparkowany.

Swoje zakrwawione ciuchy wcisnęła do kubła na śmieci przy garażu i dopiero weszła do domu. Ledwie zdążyła zamknąć za sobą drzwi kiedy ojciec stanął w połowie schodów.

- Późno wróciłaś – Winston uniósł jedną brew i pokonał resztę schodów. Stanął w żółtawym świetle wpływającym z kinkietów.

- Byłam ze znajomymi – Lorelai przełknęła kłamstwo i uśmiechnęła się. Całe szczęście, że pozbyła się tych ciuchów w kuble na śmieci.

- Męskimi znajomymi?

Lorelai zesztywniała.

- Dlaczego pytasz? – zrzuciła kopniakami buty i wyminęła ojca w drodze do schodów. – Istnieje jakaś różnica? Byłam z Lydią.

- Nie jesteś ubrana w to samo w czym wyszłaś – Winston odwrócił się za nią z podejrzliwą miną. – I dzwonili z twojej szkoły. Ominęłaś kilka lekcji.

Lorelai załapała jak to działa w małych miasteczkach. W Hopkins nikt by nie zwrócił uwagi na zerwanie się z lekcji. Pociągnęła rękawy swetra na nadgarstki i oparła się biodrem o balustradę.

- To przesłuchanie?

- A ma być przesłuchaniem?

- Przebrałam się w to, co dzisiaj kupiłam. Byłyśmy z Lydią w Macy's – kłamanie przychodziło jej z coraz większą łatwością. Lorelai odetchnęła głęboko.

- Sprzedają męskie swetry Toma Forda w Macy's?

Lorelai dopiero teraz spostrzegła w co ojciec jest ubrany. Winston miał na sobie dokładnie taki sam sweter jak ona, tylko jego nie był na niego za duży i nie musiał podwijać rękawów. Miała wrażenie, że twarz jej płonie.

- Wiem, że nastolatki mają swoje sekrety, ale Lorelai, nie możesz zrywać się ze szkoły od tak – podjął ponownie ojciec. – Jak to wygląda jak córka dyrektora znika z jakimś facetem z lekcji?

Na ustach ojca majaczył cień uśmiechu.

- Nie jesteś dyrektorem Beacon Hills High – Lorelai zacisnęła pasek torby przerzuconej przez ramię. Gdyby tylko Winston wiedział, co ma w torbie, okropnie by się wkurzył. – I nie...

Już chciała powiedzieć, że wcale nie zniknęła z lekcji z facetem, ale zdała sobie sprawę jak wiele wskazówek posiadał ojciec. Brett też się zerwał. Niewiele brakowało by Winston połączył fakty. Z drugiej strony, myślała intensywnie, Lorilee też nie było cały dzień, więc to mogło odciągnąć trop od niej.

- Całe szczęście, że nie jestem – roześmiał się Winston. – Będę w swoim gabinecie, gdybyś czegoś potrzebowała.

Lorelai już miała wbiec na górę, kiedy przypomniała sobie o czymś w ostatniej chwili.

- Tato, podjąłeś już decyzję co do ucięcia stypendiów?

- Odkładam ją jak tylko mogę.

Lorelai kiwnęła głową i pobiegła na górę. Schowała pomarańczowe fiolki z tabletkami do szuflady z bielizną; ojcu w życiu nie przyszłoby przeszukiwać pokoju, szczególnie podjej majtkami z Victoria's Secret. Z tą myślą wzięła prysznic i przebrana w piżamę składającą się z krótkich spodenek i bluzki na ramiączkach usiadła do eseju na historię.

Lorelai była w połowie trzeciego akapitu o życiu Lincolna kiedy jej telefon się odezwał. Leniwie sięgnęła do niego przez łóżko. Laptop na jej kolanach zachwiał się niebezpiecznie. Na ekranie komórki pojawiła się wiadomość od Bretta .

Brett: Mam pytanie.

Lorelai westchnęła teatralnie. Jakie mógł mieć pytanie o pierwszej w nocy. PIERWSZEJ W NOCY? Kompletnie zapomniała o jedzeniu czy piciu i postanowiła wykorzystać chwilę na zrobienie sobie herbaty. Z telefonem w rękach wyszła z pokoju w drodze do kuchni.

Lorelai: Okay. Pytaj.

Wstawiła wodę na herbatę nim przyszła odpowiedź.

Brett: W kwestii tego stypendium... co miałaś na myśli?

Całkiem zapomniała, że wypaliła z tym kiedy Brett pojawił się w jej szkole. Nie planowała tego, ale teraz miała dwa wyjścia – skłamać, i ewentualnie zwalić to na przeczucie jeśli Brett na serio wyleci, albo powiedzieć prawdę i wywołać panikę w całym Devenford.

Pomyślała o ojcu.

Lorelai: Nic takiego. Tak mi się powiedziało. Jestems trochę zajęta, ale niczym się nie martw.

Lorelai: Dobranoc, Brett.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro