Prolog
Biegłam.
Biegłam przez ciemny, ponury las.
Bałam się.
Cholernie się bałam.
Wiedziałam, że ktoś mnie ściga. Był za mną. Czułam to. Nie byłam niczego tak pewna, jak tego. Co jakiś czas oglądałam się za siebie. Lecz nic nie widziałam.
Było ciemno.
Za ciemno.
Uczucie obezwładniającego paraliżu przebiegło przez moje ciało.
Strach owładnął całe moje ciało.
Starając z wszystkich sił opanować emocje, mijałam stare, co jakiś czas pojawiające się przede mną, drzewa. Przeszkody w postaci przeróżnych krzaków, gałęzi czy pnączy raniły bezlitośnie całe moje ciało. Jednak mimo bólu, zaciskałam zęby na mojej zakrwawionej wardze i biegłam dalej.
Wiedziałam, że jak upadnę, będzie po mnie.
A ja nie chciałam umierać.
Nie chciałam czuć bólu.
Nie wiedziałam, kto mnie ścigał i w jakim celu to robił. Wiedziałam jedynie, że muszę uciekać.
Jak najszybciej.
By przetrwać.
Dźwięk sapania i łamanych gałęzi dotarł do moich uszu. Z przerażenia, przyśpieszyłam. Nie patrząc już na nic, pędziłam przed siebie, szukając najbliższego wyjścia z tego przerażającego lasu. W dodatku moja własna wyobraźnia nie była w żadnym procencie łaskawa. Dokładała mi jedynie krwawych i bezlitosnych wizji, co stanie się ze mną, gdy dam się złapać.
Upadłam, a winowajcą był wystający z ziemi korzeń. Z bolesnym płaczem starałam się podnieść z ziemi jak najszybciej.
Wiedziałam już, że przegrałam.
Poddałam się, a moje ciało drętwo stojące w miejscu bez żadnej motywacji jedynie mnie w tym utwierdzało. Pozostało mi jedynie czekać na śmierć.
Zamknęłam oczy i czekałam. Na co? Sama nie wiedziałam. Jednak nie ruszyłam się nawet o milimetr. Choć w mojej głowie resztka rozsądku krzyczała; ,,Biegnij! Uciekaj!"
Ja stałam. Nie ruszyłam się nawet o milimetr.
Ze strachu, ze zmęczenia..
Gdy tylko poczułam ciepłe powietrze na mojej odsłoniętej szyi, wiedziałam, że ten ktoś lub coś stoi za mną.
Atak paniki był już blisko, a mój coraz płytszy oddech jedynie mnie w tym upewniał.
Nagle coś mną szarpnęło. Jakby Bóg dawał mi szanse, by jeszcze przeżyć... by walczyć!
Przed oczami stanęły mi obraz mojej rodziny, znajomych, przyjaciół... Ich szczęśliwe twarze na nowo napełniły moje ciało siłą.
Nie chciałam ich opuszczać.
Ostatkiem silnej woli obejrzałam się wokół siebie i nic nie dostrzegłam.
Pustka.
Czułam z powrotem obezwładniający strach o swoją osobę.
Nagle coś myknęło mi przed oczami. Choć było cholernie ciemno, dostrzegłam to. Zadrżałam z zimna, przez nagły mroźny wiatr. Spojrzałam w kierunku, z którego dochodził. Nie mogłam oddychać.
Ten ktoś tam stał.
Ten potwór.
Bo jak inaczej można nazwać człowieka, który chce komuś zrobić krzywdę? Był wyższy ode mnie, bardziej umięśniony. Podniosłam wzrok do góry, od razu tego żałując. To, co dostrzegłam, nie istniało nawet w moich najgorszych koszmarach.
Te oczy.
Ta czerwień!
Ta krwista soczysta czerwień.
Nigdy takich nie widziałam. W tych oczach krył się mrok, nienawiść oraz mocna chęć zabijania. Nie wiedziałam, czy wyobraźnia płata mi figla, ale było to takie realistyczne. Widząc jego twarz, wiedziałam, że dzisiaj zginę.
-Szybko biegasz, jak na człowieka, moja słodka ofiaro. -odezwał się.
Jego ochrypnięty głos był przepełniony rozbawieniem, lecz nie takim jak w komediach, nie. To było raczej rozbawienie szaleńca. Jakby bawiło go moje przerażenie, mój strach o życie. Gdy nazwał mnie swoją ofiarą w jego oczach, było można dostrzec niebezpieczne ogniki.
-Ale i tak nie możesz się ze mną równać. Widzisz, cały czas bawiłem się tobą, moja słodka ofiaro- Zmniejszył między nami dystans, a ja czułam, jak łzy strumieniem płyną po moim policzku.
Szydził ze mnie. A ja stałam i patrzyłam. Wiedziałam, że i tak nie było sensu uciekać. Bóg jednak nie był tak dla mnie miłosierny, jak myślałam.
To był mój koniec.
Trwało to kilka sekund, a czułam się jakby trwało wieki.
-Twój strach jest przezabawny! Nie mogę się doczekać, kiedy będziesz już moja. Jednakże byłaś na tyle dobrą dla mnie rozrywką, że pozwolę ci wybrać rodzaj śmierci, jaki cię czeka- przerażający śmiech wydobył się z jego krtani. Wiedziałam już, że ten dźwięk będzie towarzyszył mi już do końca moich chwil.
Próbowałam w końcu coś powiedzieć, coś zrobić, ale moje ciało, jak i rozum przestało reagować.
Jego osoba całkowicie mną owładnęła.
-Widzę jednak, że nie dajesz mi wyboru, moja słodka ofiaro. Sam wybiorę sposób, by się ciebie pozbyć z tego świata.- mówiąc to, złapał mnie za szyje i przyparł do pobliskiego drzewa. Tlen został mi brutalnie odebrany. Nie mogłam wytrzymać jego spojrzenia. Nagle otworzył buzię, jakby chciał coś powiedzieć, ale jak się myliłam. To, co zobaczyłam, było jeszcze gorsze od jego oczu. Dostrzegłam jego zęby.
Ten potwór miał kły!
-Ty...ty...je...jesteś....wampirem..-ledwo co przeszło przez moje gardło.
-Bystra jesteś, moja słodka ofiaro. Jestem wampirem i zamierzać cię zabić jak wampir! -krzyknął i wbił się we mnie.
W moją szyję.
Bolało.
Cholernie bolało.
Czułam, jak ze mnie ucieka życie. Nie byłam gotowa na śmierć.
Chyba nikt nie jest.
Zamknęłam oczy i czekałam, kiedy nastąpi mój koniec.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro