Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ CZWARTY

Florian 

Widziałem w swoim zawodzie strażaka wiele zagrażających życiu sytuacji. Wbrew powszechnej opinii wyjazdy na akcje gaśnicze stanowiły najmniejszy odsetek wszystkich działań. Sprzątanie po wypadkach, wypompowanie wody z zalanych piwnic, domów czy pól, otwieranie mieszkań, z których dochodził odór rozkładającego się ciała, to nasz chleb powszedni.

Moi rodzice pracowali w Państwowej Straży Pożarnej, więc lwią część dzieciństwa pałętałem się po terenie komendy. Określenie narwany gówniarz z niespożytkowaną energią i kretyńskimi pomysłami idealnie do mnie pasowało, więc ojciec często zabierał mnie ze sobą do pracy, żeby mieć na mnie oko. 

Irytowałem się nieziemsko, że zamiast spędzania czasu na boisku z kolegami, czekało mnie czyszczenie węży i prądownic. Nigdy nie zapomnę jednak dnia, gdy ojciec zabrał mnie na przejażdżkę rozsypującym się Jelczem, który zwykle zbierał kurz w garażu. Czułem się jak pan świata. Głowa ledwo wystawała mi nad siedzenie i właściwie jedyne, co mogłem obserwować, to deska rozdzielcza, ale w tym momencie wiedziałem, że żadne porsche, mercedes czy jaguar nie mogą się równać wozowi strażackiemu.  

I tego dnia odkryłem swoje prawdziwe powołanie. 

Podczas wieloletniej służby nauczyłem się dostrzegać sytuacje potencjalnie niebezpieczne.

Bogna Barycka trzymająca w dłoniach starą kosę spalinową mojego dziadka wśród blisko metrowych chaszczy stanowiła kwintesencję tej kategorii.

— Co ona wyprawia? — zapytałem Siwego, który siedział na pobliskim pniu i z zaciekawieniem obserwował jej starania.

— Florek, wiem, że nieczęsto wychodzisz poza swoją jaskinię, ale chyba pamiętasz jeszcze, że nazywa się to koszenie trawy — odpowiedział z uśmiechem.

Przyjrzałem się jej dokładniej. Chaotyczne i nieregularne zamachy nie przynosiły zamierzonego efektu i kobieta od kilku minut stała właściwie w tym samym miejscu, a trawa jak porastała ogromny plac przed hotelem, tak porastała go nadal. Ciemne włosy związała w wysoki kucyk, ale niesforne pasma nieustannie opadały jej na czoło i twarz. Za każdym razem, gdy jedna ręka puszczała kosę, żeby ujarzmić zbłąkany kosmyk, oczami wyobraźni widziałem najgorszy scenariusz.

— Dlaczego ty tego nie robisz? — zapytałem Wojtka.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

— Zaproponowałem, ale nie chciała. Powiedziała, że chce spróbować sama.

— Spróbować zrobić co dokładnie? Odciąć sobie kończynę? Dlaczego nie ubrała gogli ochronnych? Fartucha? Nie mówiąc już nic o uprzęży!

W momencie, gdy wypowiadałem ostatnie słowa, zdałem sobie sprawę, że ustał warkot kosy, a Bogna spogląda w moją stronę z niezadowoloną miną.

— Zdaje pan sobie sprawę, że pana słyszę? — zapytała.

— To, co pani robi, jest skrajnie nieodpowiedzialne. I niebezpieczne. Na pierwszy rzut oka widać, że nigdy nie trzymała pani w rękach kosy. Zrobi sobie pani krzywdę.

Odwróciła się z zaciętą miną i pociągnęła za rączkę, odpalając kosę.

Pokiwałem głową z niedowierzaniem. Rzuciłem jeszcze sugestywne spojrzenie Siwemu, ale mężczyzna tylko wzruszył ramionami.

Co za uparta baba! Komu, do cholery, chciała coś udowodnić?

Zirytowany odwróciłem się na pięcie, a poziom mojego niezadowolenia w sekundę osiągnął maksymalny poziom, gdy ujrzałem zmierzającego ku nam krępego mężczyznę.

Jeszcze tego idioty tu brakowało! 

— Dzień dobry! Dzień dobry, panie Florianie! — zawołał głośno. — Co tam słychać u Wacka i Sabinki? Zadomowili się już w nowym miejscu? Taka szkoda! Taka szkoda, naprawdę. Cóż, życie. Zawsze ze smutkiem żegnam swoich mieszkańców, nawet takich, którzy nie z dziada pradziada zamieszkiwali Borowice.

Ze smutkiem żegnał mieszkańców? Zabrzmiało to tak, jakby moich dziadków nie było już na tym świecie. 

— Dzień dobry, panie sołtysie. Przekażę pozdrowienia od pana, ucieszą się.

Na policzkach mężczyzny pojawił się rumieniec.

— Tak, tak. Oczywiście proszę ich serdecznie pozdrowić. Nie tylko ode mnie, od wszystkich — dodał.

Wawrzyn Witkoś, sołtys Borowic, działał mi na nerwy jak mało kto. Znałem go słabo, ale jednak każda minuta spędzona w jego towarzystwie testowała moją cierpliwość.

— Kiedy planuje pan wracać do pracy? Taki to pożyje, co? Ciepła posadka w państwówce czeka, nie trzeba się martwić, nie to, co u prywaciarza. Teraz to chyba szybciutko pan wróci do Jeleniej, skoro pojawiła się nowa właścicielka — powiedział i rozmarzonym wzrokiem zlustrował siłującą się z kosą Bognę.  — I to jaka właścicielka. No, no. Miód malina kobita. I do tego taka pracowita.

Przyglądał się Baryckiej z jawnym zainteresowaniem. Wyciągnął z kieszeni mały grzebień. Przeczesał liche włosy na czubku głowy, a chwilę później poprawił zieloną muszkę. Miałem ochotę zrobić krok w prawą stronę, żeby zasłonić mu widok, ale się powstrzymałem. Im szybciej sobie pójdzie, tym mniej czasu będę musiał spędzić w jego towarzystwie.

Siwy, który również zauważył przybycie gościa, podszedł do nas z uśmiechem na ustach.

Jakim cudem ten facet się wiecznie uśmiechał? Niepojęte. 

— A cóż to sprowadza do nas pana sołtysa? Jak się miewa pani Witkosiowa? — zapytał i mrugnął dyskretnie.

Wawrzyn spuścił wzrok i zawstydził się, słysząc wzmiankę o swojej żonie, ale z wymuszoną uprzejmością podziękował i szybko zmienił temat. Biedna kobieta. Całe Borowice, ba, cała gmina Podgórzyn wiedziała, że sołtys to pies na baby i żadnej nie przepuści. Chodziły nawet pogłoski, że ma córkę z pracownicą urzędu gminy. Nie interesowały mnie takie plotki, ale gdy całe dnie spędzałem w towarzystwie Siwego, dziadków albo Agaty nie sposób było o tym nie wiedzieć.

Facet nie miał kompletnie żadnego filtra. Gadał, co ślina mu na język przynosiła.

Najwyraźniej Bogna zainteresowała się przybyciem mężczyzny, bo porzuciła kosę i powolnym krokiem zbliżała się do nas. Szła nienaturalnie wolno, pochylając ciało do przodu. Domyśliłem się, że dokucza jej kręgosłup. Kosa spalinowa sama w sobie nie była aż tak ciężka, ale utrzymanie jej w odpowiedniej pozycji przez dłuższy czas, na dodatek bez szelek i dla kogoś niskiego wzrostu, musiało być nie lada wyczynem.

Gdy zauważyła, że jej się przyglądam, wyprostowała się szybko, a na jej twarzy odmalował się grymas.

Nie mogłem powstrzymać zadowolonego wyrazu twarzy. Miałem ochotę krzyknąć: a nie mówiłem!

Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale cholerny Wawrzyn jednym susem znalazł się tuż przy niej.

— Witam! Witam serdecznie szanowną właścicielkę! Moje uszanowanie. Wawrzyn Witkoś, sołtys wsi. Nie spodziewałem się, że pani taka młoda! I taka ładniutka! I do tego pracowita! — wykrzyczał.

Złapał ją za rękę i złożył pocałunek na jej dłoni, przytrzymując zdecydowanie za długo.

Odchrząknąłem sugestywnie. Witkoś odwrócił się w moją stronę z niezadowoleniem, ale wypuścił rękę Bogny.

— Powinna pani zagonić do pracy tych leni! Szkoda rączek, oj szkoda. Kto to widział, żeby młody, zdrowy chłop na garnuszku u dziadków siedział tyle czasu. Skandal. Niech pani sobie nie myśli, że tu w Borowicach wszyscy się boją pracy! Broń Boże! Nie każdy jest młody, ale pracowitych tu nie brakuje — dodał, patrząc wprost na mnie.

Zacisnąłem dłonie w pięści. Kątem oka zauważyłem, że Wojtek kręci głową. Sołtys był ostatnią osobą, której zamierzałem się tłumaczyć ze swojego życia.

Na garnuszku dziadków?! Co za kretyn! Oficjalna wersja była taka, że przebywałem na urlopie. Nie czułem potrzeby dzielić się z obcymi ludźmi szczegółami ze swojego prywatnego życia. Jedynie Siwy znał prawdę. Drzwi do straży zostały zamknięte. Na amen. Przepracowałem w PSP prawie dwadzieścia lat, więc mogłem odejść na emeryturę. Daleko jej było do kokosów, ale nie przymierałem głodem.

Chciałem się odezwać, ale dyskutowanie z sołtysem to dolewanie oliwy do ognia.

Zdałem sobie sprawę, że przez własne rozmyślania ominęła mnie część konwersacji i umknęło mi, o czym rozmawiali.

— Nie musi to być nic wielkiego, pani Bogno. Chodzi o to, żeby uszanować tradycję — kontynuował Witkoś.

Tradycję? Jaką tradycję?

— Jesteśmy bardzo zżytą społecznością, choć mieszka tu niecałe dwieście osób. Moim obowiązkiem jest dbanie o jej integrację. Wie pani, że tu, w naszych Borowicach, co roku odbywa się festiwal piosenki?

Witkoś opowiadał dalej, jakie to gwiazdy i artyści gościli na borowickiej polanie. Puszył się jak paw, zupełnie jakby to on był pomysłodawcą i organizatorem imprezy.

— Panie sołtysie, czy festiwalu nie przeniesiono przypadkiem do Karpacza kilkanaście lat temu? — zapytał Wojtek, akcentując słowo kilkanaście.

Zdusiłem śmiech.

Wawrzyn skrzywił się, ale prędko się opanował.

— No cóż... powiedziałem: odbywa? Odbywał się, to miałem na myśli. Rozmawiałem z wójtem i z radą gminy i wiem z pewnego źródła, że prowadzone są rozmowy, żeby festiwal wrócił do nas. Cudowne wiadomości! Cudowne! W każdym razie, pani Bogno, Zacisze zawsze było sercem i centralnym punktem naszej wsi, choć nie geograficznie, bo dojazd tu fatalny. Cud boski, że turyści nie gubią się po drodze. To jak? Mogę na panią liczyć? Może w przyszłą sobotę?

W przyszłą sobotę? O czym oni, do cholery, rozmawiali? Spojrzałem na Siwego i widząc, że z jego twarzy zniknął permanentny uśmiech, zrozumiałem, że nie mogło to zwiastować nic dobrego.

— Panie Wawrzynie, to za mało czasu. Ja przyjechałam dopiero dwa dni temu... — powiedziała Bogna, ale Witkoś natychmiast jej przerwał.

— Tym lepiej! — Klasnął w dłonie. — Pozna pani wszystkich od razu. Nie ma co tego odwlekać, kochana. Ma tu pani przecież pomocników. Naprawdę wiele nie trzeba, jakieś ognisko, miejsce do siedzenia. Ja się wszystkim zajmę, ludzi powiadomię. To co? Widzimy się w sobotę? Pozwolę sobie przynieść moje słynne nalewki. Niebo w gębie, pani Bogno! Niebo!

Barycka mruknęła coś pod nosem, ale stałem zbyt daleko, żeby ją zrozumieć. Zaczęła nerwowo spoglądać na Wojtka i na mnie i olśniło mnie, że szuka u nas ratunku.

Niestety, na próżno. Sołtys nie przyjmował do siebie innej odpowiedzi niż tylko ta, po którą tu przyszedł.

— Mamy wszystko ustalone, tak? Pan Wojciech pomoże, pan Florian też, chociaż taki straszny mruk się z niego zrobił. Takie to było kochane dziecko. — Wawrzyn poklepał Bognę po ramieniu. — Nie wierzy mi pani? — zapytał, gdy zobaczył jej minę. — Strach się czasem odezwać, bo zaraz na człowieka warczy — dodał.

Cierpliwości! 

Zacisnąłem dłonie w pięści, a jednocześnie wyobrażałem sobie, że zaciskają się na szyi tego pajaca.

Bogna podjęła jeszcze jedną próbę zmiany terminu na bliżej nieokreślony, ale Wawrzyn ani myślał się zgadzać. Czasami zastanawiałem się, czy naprawdę jest taki głupi i pozbawiony taktu, czy tylko udaje. A może po prostu to taka taktyka? Rżnąć głupka, ignorować wszystko wokół dla osiągnięcia własnych celów.

Cokolwiek bym jednak o nim nie powiedział, musiałem przyznać, że dostał to, po co przyszedł. Punkt dla niego.

Pożegnał się szybko, nie dając nikomu szansy na polemikę.

— Panie Florianie, czy to prawda, że pana dziadkowie co roku organizowali imprezę w Zaciszu dla całej wsi? — zapytała Barycka, gdy samochód sołtysa zniknął z pola widzenia.

Imprezę? Dla wsi?

— Nie — odpowiedziałem bez namysłu.

— Nie? — W jej głosie słychać było rozdrażnienie.

— Nie — powtórzyłem zgodnie z prawdą. 

Kobieta zrobiła krok w przód i stanęła zdecydowanie zbyt blisko. Pachniała trawą i jakąś cytrusową nutą, którą trudno mi było zidentyfikować. Pachniała świeżością. Wstrzymałem oddech i zakręciło mi się w głowie.

W innych okolicznościach pewnie wycofałbym się na bezpieczną odległość, ale zdałem sobie sprawę, że bliskość Bogny Baryckiej wcale mnie nie przerażała. O ironio, właśnie to mnie zaniepokoiło.

Odsunąłem się do tyłu i ze świstem wypuściłem powietrze.

Lepiej, zdecydowanie lepiej.

Ona jednak dalej łypała na mnie spode łba. Na dodatek skrzywiła się zauważalnie, gdy zwiększyłem dystans między nami.

— To dlaczego, do jasnej cholery, nie powiedział pan tego, gdy ten pajac zmusił mnie podstępem do organizacji wiejskiej potańcówki i darmowej wyżerki dla dwustu ludzi?! — wrzasnęła.

A więc o tym była cała rozmowa. Wszystko jasne. Mogłem się domyślić. Poskładałem w głowie usłyszane szczątki i zrozumiałem, dlaczego szukała u nas pomocy. Na jej miejscu też nie miałbym najmniejszej ochoty na opłacaną z mojej kieszeni integrację z bandą ludzi, którzy przyszli jedynie dlatego, że można się nażreć i nachlać na krzywy ryj.

— Nie słyszałem całej rozmowy. — Próbowałem się usprawiedliwić.

— Cudownie, po prostu cudownie! Nie mogliście mnie ostrzec?! Nie wiem, zainterweniować jakoś? Panie Wojtku, pan też był nieobecny myślami? — Bogna z wściekłości kopnęła duży kamień.

— Byłem obecny, ale pomyślałem, że to wcale nie taki zły pomysł, pani Bogno. To dobra reklama dla hotelu — powiedział Siwy.

— Ach nie? Czyli, jeśli dobrze pana rozumiem, sponsorowanie biesiady dla całej wsi za moje pieniądze, których notabene nie produkuję sekretnie nocami, jest świetną reklamą? Który z mieszkańców Borowic wynajmie pokój w hotelu, skoro sam mieszka kilkaset metrów dalej? Gdzie tu reklama? — kontynuowała.

— Najbliższe zabudowania są prawie dwa kilometry stąd — powiedziałem bez zastanowienia i natychmiast tego pożałowałem.

Naprawdę powinienem nauczyć się trzymać gębę na kłódkę. Gdyby wzrok mógł zabijać, padłbym trupem na miejscu.

— Dziękuję za doprecyzowanie, panie Florianie! Nie wiem, co bym zrobiła bez tej cennej informacji. W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak zrobić tę imprezę, zaserwować gościom morze alkoholu i liczyć, że będą zbyt pijani, żeby dojść do domu te prawie dwa kilometry i wynająć im pokój za podwójną stawkę! Że też sama na to nie wpadłam!

— To wcale nie takie głupie — wyrwało mi się.

— Florek... — westchnął Wojtek.

Barycka uniosła ręce do góry i przeklęła pod nosem.

— Ja... — zacząłem przeprosiny, chcąc złagodzić jej zdenerwowanie.

— Już skończcie. Ma być impreza, będzie impreza — powiedziała ironicznie.

Nagle usłyszeliśmy silnik zbliżającego się samochodu i na przyhotelowy parking wjechał czarny Ford Explorer. Wysiadł z niego wysoki, młody mężczyzna. Od razu zauważyłem jego niecodzienną fryzurę. Z mocno wygolonymi bokami, długimi włosami splecionymi w warkocz od samego czubka głowy przypominał Ragnara z "Wikingów". Ubrany w podkoszulek bez rękawów prezentował pokryte kolorowym tuszem ręce i przedramiona.

Poczułem irracjonalne uczucie zazdrości, że ten obcy facet może poczuć przyjemny powiew wiatru na gołej skórze, podczas gdy ja muszę chować pomarszczone i odrażające ciało.

Bogna wyminęła mnie i Siwego i ruszyła w stronę nowoprzybyłego.

— Pan Hubert? — zapytała.

Jaki, kurwa, Hubert?

Pseudowiking uśmiechnął się szeroko i podał jej rękę na przywitanie.

Niestety stałem za daleko, żeby usłyszeć, o czym rozmawiali. Z każdą sekundą rosło moje rozdrażnienie, zwłaszcza że kobieta śmiała się perliście, a ten pajac dotknął delikatnie jej ramienia i razem skierowali się do hotelowego wejścia i zniknęli za drzwiami.

Zachowywałem się jak zazdrosny gówniarz. Zacisnąłem dłonie w pięści.

Co się ze mną działo, do cholery?

— Nie zaszkodziłoby, gdybyś jej powiedział coś miłego. — Usłyszałem głos Wojtka.

— Co?

— Zamiast próbować zabić wzrokiem Bogu ducha winnego faceta, lepiej zaprosiłbyś ją na kawę — dodał.

— Na kawę? O czym ty mówisz?

— W moich czasach zapraszało się dziewczynę na kawę, do kina, na spacer. Nie wiem, jakie wy, dzieciaki, macie dzisiaj metody, ale cokolwiek próbujesz zrobić, lepiej zmień taktykę — zaśmiał się i poklepał mnie po ramieniu.

— W twoich czasach? My dzieciaki? Co ty pieprzysz, Siwy. Jesteś ode mnie starszy jakieś piętnaście lat. 

— Szesnaście. Ale nie o tym mówię. Od trzydziestu dwóch lat jestem szczęśliwym mężem, a ty w kwestii związków jesteś dzieckiem, Florek. Raczkującym bobasem. Widzę, jak na nią patrzysz, nie jestem ślepy.

Moje myśli automatycznie powędrowały w kierunku Bogny. Ubrana w znoszone dżinsy podkreślające jędrne pośladki i szerokie biodra, brudna od kurzu i strzępków koszonej trawy wyglądała dzisiaj jak najpiękniejsza kobieta na ziemi. Bez dwóch zdań.

Czy uważałem, że jest atrakcyjna? Oczywiście. Czy miałem zamiar cokolwiek z tym zrobić? Nigdy w życiu. Gdybym poznał ją rok, dwa lata temu nie odpuściłbym tematu. Moja i już. Tyle.

Teraz? Nie było najmniejszych szans. Co mógłbym jej zaoferować? Nic. Zero. Która kobieta chciałaby związać się z kaleką? Odpowiedź: żadna. Skoro sam nie mogłem na siebie patrzeć w lustrze, jak mogłem skazywać kogoś innego, żeby na to patrzył?

— Nie wiem, o czym mówisz — skłamałem.

— Florek, za długo cię znam, żeby uwierzyć w te bzdury. Jesteś świetnym facetem...

Nie dokończył, bo natychmiast mu przerwałem.

— Świetnym? Tak, kurwa, rzeczywiście świetnym. — Podciągnąłem rękaw i wyciągnąłem rękę, tak aby dokładnie mógł obejrzeć pokrywające ją blizny. — Chcesz zobaczyć więcej? Chcesz?! — wrzasnąłem.

Pokręcił głową z niezadowoleniem.

— Jeśli myślisz, że te blizny cię definiują jako człowieka i mężczyznę, to mi cię żal. Żal! Może nie chcesz słuchać, co mam do powiedzenia, bo jestem starym prykiem, ale znam cię dobrze i nigdy nie byłeś ani powierzchowny, ani płytki, ale jakimś cudem uznałeś, że każdy, kto na ciebie spojrzy, zobaczy tylko te ślady po poparzeniach. Do jasnej cholery, Florek! Spójrz na siebie! Tak naprawdę spójrz! — wrzasnął i bez dalszego komentarza odszedł, zostawiając mnie przed hotelem.

— Pierdol się — mruknąłem, chociaż Wojtek zniknął mi z oczu i wszedł do budynku.

Byłem wściekły! Co on w ogóle wiedział? Łatwo było pieprzyć farmazony, ale nie miał pojęcia, jak się czułem, codziennie wstając z łóżka. Zaprosić na kawę? Naprawdę? Wujaszek złota rada. Siwy miał Olę i nawet jeśli teraz właściwie zostało z niej tylko mgliste wspomnienie kobiety, którą kochał, to przeżył z nią cudowne życie. Każdy, kto kiedykolwiek widział Ferenców razem, potwierdziłby moje słowa. Książkowa definicja udanego małżeństwa. W zdrowiu i w chorobie.

Mogłem się na niego wściekać, ale w głębi duszy mu zazdrościłem.

Przed oczami stanął mi Filip.

Filip, z bujną czupryną jasnych włosów, szparą między zębami i zaraźliwie pozytywną miłością do życia.

Wiedziałem, co by mi teraz powiedział, gdyby tu był.

Zarabiasz na życie, pchając się w serce ognia, Floro, a nie umiesz zaprosić laski na randkę? Pusia jesteś, przyjacielu. Wielka, tłusta, tchórzliwa pusia. — Usłyszałem w głowie jego głos.

Poczułem ucisk w klatce piersiowej na samą myśl, że już nigdy więcej nie będę mógł usłyszeć jego ciętej riposty, głupiej rady czy złośliwych przytyków. Już nigdy nie napiję się z nim piwa. 

Kurwa mać!

Najchętniej poszedłbym biegać, żeby wyrzucić z głowy te wszystkie myśli, ale po ostatniej próbie moje ciało wysłało mi jasny komunikat, że najprawdopodobniej nigdy już nie wrócę do dawnej sprawności, musiałem znaleźć inny sposób.

Rozejrzałem się dookoła i mój wzrok spoczął na porzuconej kilkanaście metrów dalej kosie spalinowej. Westchnąłem głośno.

Podszedłem bliżej i podniosłem sprzęt. Mimowolnie napiąłem mięśnie pod jego ciężarem. 

Pociągnąłem rączkę i przywitał mnie warkot silnika, przyjemnie zagłuszając natrętne myśli.

Wmawiałem sobie, że robię to jedynie dla spokoju głowy i sumienia, ale ciągle wracały do mnie słowa Siwego.

Wpadłem z deszczu pod rynnę. Z tą różnicą, że zamiast prześladującej mnie gęby Filipa, widziałem kobiecą rumianą, roześmianą twarz Bogny Baryckiej. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro