Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ PIĄTY


Bogna

Daleko mi było do typu sportowca. Zawsze podziwiałam zaangażowanie, determinację i samozaparcie każdego, kto decydował się z własnej, nieprzymuszonej woli na regularną aktywność fizyczną.

Basen, rower, długi spacer, do tego mogłam się zmusić, żeby mój tyłek nie przyrósł do kanapy, a pochłaniane nałogowo tabliczki czekolady nie uczyniły ze mnie kandydatki do operacji bariatrycznej.

Cóż, gdyby zrobić rachunek sumienia, więcej znalazłoby się tam upadków niż wzlotów, o czym świadczył rozmiar moich ubrań, ale życie było zbyt krótkie, żeby odmawiać sobie przyjemności. Ciało jest świątynią i potrzebuje paliwa. Czekoladowego niekoniecznie, ale nie wyobrażałam sobie, żeby żywić się wyłącznie sałatą i innym tego typu żarciem dla królików.

Dzisiaj jednak, po raz pierwszy od porozwodowego szaleństwa głodowej diety i epizodu na siłowni, postanowiłam, że muszę wprowadzić w życie detoks od czekolady i innych słodkości i dodatkowy kilometr albo dwa codziennego spaceru.

Machanie kosą i nieudana próba doprowadzenia placu przed hotelem do stanu użyteczności przypomniały mi o dawno zapomnianych mięśniach.

Na dodatek jedyny kandydat na kucharza okazał się wytatuowanym przystojniakiem w typie wikinga.

Kompletnie nie w moim typie, co nie zmieniało jednak faktu, że z przyjemnością się na niego patrzyło. Team Ragnar!

Oby tylko potrafił gotować.

Siedzieliśmy teraz w ciasnym pomieszczeniu, które dotąd służyło za hotelowe biuro, a aktualnie pełniło funkcję magazynu rzeczy niepotrzebnych. Puste kartony walały się dookoła, w kącie dostrzegłam stertę złożonych pościeli, a na niewielkim stoliku piętrzyły się stosy dokumentów i monitor komputerowy, który przypominał mi szkolne lekcje informatyki.

Monitor był tak wielki, że praktycznie zasłaniał siedzącego przede mną mężczyznę. Przesunęłam krzesło w prawo, żeby go lepiej widzieć i usłyszałam trzask sprężyn.

Postawna sylwetka Huberta ledwo mieściła się pomiędzy oparciem krzesła. W biurze było tak mało miejsca, że mężczyzna siedział z podkurczonymi nogami w nienaturalnej pozycji. Spróbował się okręcić, ale uderzył kolanem w blat stołu z taką siłą, że mebel aż się zatrząsł.

Ała. Musiało boleć.

— Przepraszam za te warunki. — Uśmiechnęłam się przepraszająco, obserwując jego dyskomfort.

— Proszę nie przepraszać. Moim potencjalnym miejscem pracy będzie kuchnia — odpowiedział z uśmiechem. — Mam nadzieję, że jest odrobinę większa — zażartował.

Natychmiast pożałowałam, że od razu nie poszliśmy właśnie tam. Nie chciałam jednak spotkać Agaty, zwłaszcza że kobieta praktycznie się nie odzywała, tylko posyłała mi niezadowolone spojrzenia. Na palcach jednej ręki mogłam policzyć, ile razy usłyszałam jej głos. Planowałam porozmawiać z potencjalnym pracownikiem w pokoju dziennym, ale wchodząc do środka, zauważyłam, że goście hotelowi, dwa sympatyczne małżeństwa z Wielkopolski, grają w jakąś grę planszową, więc uznałam, że najlepszym miejscem będzie biuro. Błędnie postawiłam prywatność na pierwszym miejscu.

W pomieszczeniu śmierdziało stęchlizną i delikatną wodą toaletową Huberta, której zapach znałam aż za dobrze. Padalec, którego nazwisko nosiłam do tej pory, kąpał się w hektolitrach tego kosmetyku. Zrobiło mi się podwójnie niedobrze.

— Przejdźmy do rzeczy. Słowem wstępu, kupiłam ten hotel niedawno i pilnie potrzebuję kucharza. Przejrzałam CV, które mi pan wysłał, i jestem pod wrażeniem. La Sorpresa? Genialna knajpa, cudne jedzenie. — Na samą myśl o serwowanym tam risotto z kurkami pociekła mi ślinka. — Mam nadzieję, że się pan nie obrazi, ale z taką historią zatrudnienia mógłby pan pracować w zdecydowanie lepszych restauracjach. Tak jak napisałam w ogłoszeniu, będzie to głównie gotowanie dla grup zorganizowanych. Mam nadzieję, że z czasem uda się rozkręcić restaurację na tyle, żeby działała regularnie — powiedziałam.

— Mógłbym, to prawda. Wróciłem w rodzinne strony, bo moja matka podupadła na zdrowiu. Zależy mi na zatrudnieniu w najbliższej okolicy. — Z jego twarzy zniknął uśmiech.

— Dziękuję za szczerość — dodałam.

Nie odpowiedział, ale skinął głową. Nie chciał zagłębiać się w temat i to potrafiłam uszanować. Życie pisze dla nas różne scenariusze, często niespodziewane i niechciane. Sama mogłam wiele na ten temat powiedzieć.

— Skoro już jesteśmy w temacie szczerości. Potrzebuję tej pracy. Mogę się zgodzić na jakiś dzień próbny, dwa maksymalnie, ale nie będę ukrywał, że muszę zarabiać. Szybko.

Nic nie irytowało mnie w ludziach bardziej niż owijanie w bawełnę. Kluczenie i krążenie wokół tematu zamiast postawienia kawy na ławę i walenia prosto z mostu. Hubert postawił sprawę najjaśniej, jak było to tylko możliwe.

Teraz moja kolej.

— Musimy przygotować imprezę dla całej wioski w najbliższą sobotę. Nie mam pojęcia, ile osób przyjdzie, ale zostałam w to wmanewrowana. Nie zamierzam się wycofywać. Potrzebuję przekąsek, właściwie sama nie wiem czego. Jeśli jakimś cudem to przeżyjemy, jest pan zatrudniony. Jakieś pomysły? — zapytałam.

Mężczyzna uśmiechnął się od ucha do ucha i pokiwał głową.

— Przygotowałem całe menu na osiemnastkową imprezę dla córki mojego szefa. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło mnie kiedykolwiek spotkać coś gorszego — powiedział. — Myślę, że sobie poradzę.

Uzgodniliśmy jeszcze kilka szczegółów dotyczących soboty, wynagrodzenia i ewentualnych godzin pracy. Musiałam przyznać, że choć na pierwszy rzut oka, Winnicki wydawał się typem wyluzowanego kolesia, umiał walczyć o swoje. Wynegocjował wyższą pensję, niż pierwotnie gotowa byłam mu zaoferować.

Po kilkunastu minutach osiągnęliśmy zadowalający kompromis.

Oby był wart tych pieniędzy. Nie miałam planu awaryjnego. Ludzie nie pchali się drzwiami i oknami, żeby pracować w Zaciszu. Jeśli wierzyć słowom Wojtka, cud, że znalazł się ktokolwiek i na dodatek tak szybko!

Podniosłam się z niewygodnego krzesła i z trudem powstrzymałam pomruk zadowolenia.

Muszę wyrzucić ten cholerny mebel!

Wyciągnęłam dłoń w stronę Huberta.

— Cieszę się, że się dogadaliśmy. Witam na pokładzie.

— Ahoj, kapitanie! — zawołał, a ja wybuchnęłam śmiechem.

Ahoj, załogo! Plan na najbliższe dni: nie żreć czekolady, przetrwać sobotę, skosić trawę i wywalić to pieprzone krzesło! Obyśmy tylko jakimś cudem dopłynęli do brzegu.

*** 

— Macie jakieś plany na weekend? — zapytałam bez zbędnych wstępów, gdy tylko usłyszałam w słuchawce głos brata.

Cześć! Cieszę się, że dzwonisz! U mnie wszystko w porządku, dzięki, że pytasz. U Karoliny też super. Naciągnęła sobie ostatnio mięsień, ale poza tym u nas wszystko świetnie. Twoja córka chrzestna też cudownie się miewa. Siostrzyczko, to takie miłe, że się interesujesz tym, co u nas słychać. Jestem szczerze wzruszonywyrecytował.

Cholera. Jednak źle zaczęłam tę rozmowę.

Nacisnęłam czerwoną słuchawkę i ponownie wybrałam numer Artura. Odebrał po pierwszym sygnale.

— Cześć, braciszku! Co tam u ciebie? U Karoli? Jak moja chrześnica? — powiedziałam, powstrzymując się nieudolnie od śmiechu.

— Naprawdę? Masz jakieś rozdwojenie jaźni? Podobno górskie powietrze jest bardzo zdrowe, ale jak widać, niektórym szkodzi. — Oczami wyobraźni widziałam, jak kręci głową z niezadowoleniem.

— Chciałam was zaprosić w sobotę do Borowic. Macie jakieś plany? — W tle usłyszałam jakieś dziwne odgłosy. — Gdzie ty w ogóle jesteś? Co to za hałas?

— Kupujemy łóżko. Jesteśmy w sklepie — powiedział cicho.

— Łóżko? Dobra, nieważne. Macie jakieś plany czy nie? W sobotę robimy w hotelu imprezę dla wsi, myślałam, że może byście wpadli...

Odpowiedziało mi milczenie. Czekałam i czekałam, ale Artur się nie odzywał.

— Halo? Jesteś tam? — spytałam poirytowana.

— Jestem.

Przewróciłam oczami.

— No więc? Pasuje wam?

Znów milczenie. Boże! Prędzej posiwieję niż uda mi się wyciągnąć z niego odpowiedź.

— Artur? — ponagliłam.

— Myślępowiedział. 

Nad czym tu myśleć? Krótka piłka, albo przyjadą, albo nie przyjadą. Proste. To nie jakieś skomplikowane równanie matematyczne, żeby dumać nad nim pół dnia.

Niecierpliwiłam się coraz bardziej. Nie chciałam tego po sobie pokazać, ale zależało mi, żeby przyjechali. Potrzebowałam przyjaznych i znajomych twarzy. Mogliśmy się nie zgadzać w wielu kwestiach i nieraz doprowadziliśmy się do szału, ale w moim życiu nie znalazłabym bliższych mi osób niż mój brat i jego rodzina.

— Nie damy rady — powiedział po dłuższej chwili. — Przepraszam, ale na pewno nie w sobotę... Nadia ma zawody w Poznaniu, nie wiem, jak długo potrwają. Może uda nam się wpaść w następnym tygodniu. Pogadam jeszcze z Karo, ale sobota raczej odpada. Przepraszam — dodał.

Zbyt dobrze znałam Artura, żeby nie wychwycić nutki troski w jego głosie.

Nie musiałam tego mówić na głos, ale brat wiedział, że zależało mi, żeby mnie odwiedzili.

Wzięłam głęboki oddech i wysiliłam się na wesoły ton.

— Nie ma sprawy, rozumiem. Życz Nadince powodzenia! Zdzwonimy się. — Szybko wyrzuciłam z siebie słowa, starając się ukryć drżący głos.

— Bodzia, słuchaj, ja może spróbuję wpaść... Dziewczyny pewnie będą zmęczone, ale ja się postaram, OK? Może tak być? — zapytał.

Słowa uwięzły mi w gardle.

— Nie, nie trzeba. Naprawdę. Innym razem. Pozdrów Karo i Nadię. Buziaki — powiedziałam i nie czekając na odpowiedź z jego strony, szybko zakończyłam połączenie.

Telefon zawibrował mi w dłoni i na ekranie wyświetliła się wiadomość tekstowa od Artura.

Trzymaj się, mała! Dasz radę! Kocham cię.

Zamrugałam kilka razy, próbując powstrzymać napływające do oczu łzy.

Nie będę płakać, nie będę płakać! Nie będę płakać, do cholery!

Zaczęłam się zastanawiać, kogo jeszcze mogłabym zaprosić. Jeśli miałam stawić czoła całej wiosce, potrzebowałam ludzi w swoim narożniku. Sojuszników. Przyjaciół. Sprzymierzeńców. Serdecznych twarzy.

Ze smutkiem zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę nie miałam do kogo zadzwonić. Poczułam ucisk w klatce piersiowej.

Przeczytałam w jednym z debilnych poradników dla rozwódek, że znajomym zdarza się wybierać stronę i często rozstajemy się nie tylko z partnerem, ale także z częścią kręgu towarzyskiego. Jakie było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że po mojej nie znalazł się nikt. Absolutnie nikt. Nie liczyłam na tłumy, ale nikt?

Wszyscy okazali współczucie, wygłosili nic niewarte farmazony dotyczące tego, że mogę na nich liczyć, ale życie brutalnie zweryfikowało te deklaracje. Telefony stały się coraz rzadsze, a próby kontaktu z mojej strony kończyły się brakiem odpowiedzi. Nawet Justyna, która z naszej paczki była mi najbliższa, z czasem przestała dzwonić i odpowiadać na moje wiadomości.

Jej strata bolała równie mocno, jak zdrada Rafała. Może nawet bardziej. 

Nigdy nie uważałam się za osobę specjalnie towarzyską. Gdy poznałam męża, bez żalu pożegnałam powierzchowne studenckie znajomości i z radością powitałam w swoim życiu nowych ludzi. Rafał uwielbiał imprezy, przepych i atencję. Łaknął poklasku i dążył do bycia w centrum zainteresowania, a ja zaślepiona miłością krążyłam wokół niego, bezwiednie dopasowując się do wszystkich jego zachcianek. Z każdym dniem, tygodniem, miesiącem traciłam cząstkę samej siebie.

Wiedziałam, że to po części moja wina, ale rezultat wciąż dręczył tak samo boleśnie.

Potrząsnęłam głową, starając się odciąć od negatywnych myśli i wspomnień. Co dobrego przyniesie to rozpamiętywanie? Nic.

Mogłam jedynie wyciągnąć wnioski z tej przykrej lekcji i to właśnie planowałam zrobić.

Może ta cholerna impreza wcale nie okaże się takim złym pomysłem?

Sięgnęłam do kieszeni i wyciągnęłam z niej cztery mleczne krówki.

Cztery? A gdzie reszta?

Ech. Trudno, cztery będą musiały wystarczyć na poprawę humoru. Szybko rozpakowałam dwie sztuki i wepchnęłam do buzi, nerwowo rozglądając się dookoła, zupełnie jakbym popełniła właśnie największą zbrodnię.

Krówka to przecież nie czekolada.

Spojrzałam na dwa pozostałe cukierki.

Pieprzyć to! Od jutra nie tknę nic słodkiego. Jem!

Nie mogłam powstrzymać pomruku zadowolenia, gdy słodki karmel rozpuszczał się na języku i przyjemnie kleił do podniebienia.

— Smacznego. — Usłyszałam za sobą głos Romańskiego.

Chciałam odpowiedzieć, ale jak na złość kulka słodkości oblepiła mi język i zęby i nie mogłam przełknąć tych nieszczęsnych krówek.

Trzeba było nie żreć, Bogna!

Bosko. Dlaczego? Dlaczego akurat teraz? Nie mógł przyjść minutę później?

Odwróciłam się gwałtownie w jego stronę. Stał przy recepcji z reklamówką w ręce. Ubrany w swój standardowy zestaw, czarny golf i czarne bojówki nie pasował do domowego i przytulnego hotelowego wnętrza.

— Jakaś się uchowała? — zapytał z uśmieszkiem na ustach.

— Nie — odburknęłam, gdy w końcu udało mi się skonsumować słodkości.

— Szkoda. — Wzruszył ramionami.

Nadal nie zmienił pozycji i z irytującą intensywnością wpatrywał się we mnie.

Przecież już połknęłam te przeklęte cukierki. Czy on nie miał nic lepszego do roboty niż gapienie się na mnie?

— Mogę panu jakoś pomóc? — zapytałam.

— W czym?

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, odezwał się ponownie.

— Chciałbym pani coś pokazać, jeśli nie jest pani zajęta.

Tak naprawdę miałam jeszcze mnóstwo rzeczy do zrobienia, zwłaszcza że notariusz przesunął wizytę z poniedziałku na jutro. Myślałam, że będę miała cały piątek na przygotowanie hotelu i ustalenie szczegółów imprezy, nie uśmiechała mi się podróż do Jeleniej Góry.

Ferenc obiecał, że zajmie się wszystkim, ale pańskie oko konia tuczy, więc wolałam sama wszystkiego przypilnować. Dobrze, że udało się znaleźć kucharza! Gdyby nie Hubert, byłabym w czarnej dupie. Miałam poczucie, że wszystko zwaliło mi się na głowę zbyt szybko.

— To zajmie dosłownie chwilę — dodał Florian, widząc moje wahanie.

Skinęłam głową. Romański uśmiechnął się nieznacznie i wyszedł z hotelu, a ja podążyłam za nim. Gdy wyszliśmy przed budynek, przypomniałam sobie, że nie podziękowałam mu za skoszenie trawy! Z początku podziękowałam Wojtkowi, ale gdy uświadomił mnie, że to nie on, tylko Florian doprowadził plac do porządku, nie potrafiłam ukryć swojego zdziwienia.

— Panie Florianie...

— Florian. — Znów mnie poprawił. — Wolałbym, żeby zwracała się pani do mnie po imieniu.

Przemilczałam jego prośbę i wskazałam ręką na równo ściętą trawę.

— Nie miałam okazji podziękować. Nie musiał pan tego robić. Sama bym sobie poradziła.

Zaśmiał się głośno.

— Boże! Jaka pani jest uparta.

— Wbrew temu, co pan sądzi, trzymałam już kiedyś w rękach kosę spalinową — dodałam.

Nie znosiłam facetów, którzy uważali, że skoro jestem kobietą, to nie poradzę sobie z większością zadań. Czy oni naprawdę myśleli, że posiedli jakąś magiczną wiedzę i sekretne umiejętności zarezerwowane tylko dla mężczyzn?

Co to za wielka filozofia skosić trawę?! Dobra, nie podołałam temu zadaniu, przynajmniej nie w pełni, ale dlatego, że ktoś mnie wyręczył.

Nie potrafiłam jednak mieć mu tego za złe, bo do dzisiaj piekielnie bolały mnie plecy, a spędziłam tam niewiele ponad godzinę. Nie chciałam nawet myśleć, ile czasu mu to zajęło.

— Nie to miałem na myśli, ale skoro pani o tym wspomniała, to chciałem pomóc. Po prostu. Dla mnie to miejsce jest drugim domem i choć nie należy już do moich dziadków, nie potrafię patrzeć na nie inaczej. Mówię, że jest pani uparta, bo nie chce mi pani mówić po imieniu. Dlaczego?

Jego pytanie wcale nie było pozbawione sensu. No właśnie. Dlaczego?

Przecież nie mogłam mu powiedzieć, że na widok jego prawie czarnych oczu miękną mi kolana. Nie mogłam mu powiedzieć, że za każdym razem, gdy jestem w jego towarzystwie, przeraża mnie własna reakcja na jego bliskość.

Nie potrzebowałam tak się czuć. Nie tego chciałam.

— Może, gdy lepiej się poznamy, będę mówić do pana po imieniu, ale na razie wolałabym, aby tak zostało — wydusiłam.

Chryste! Gdy tylko usłyszałam własne słowa, zrozumiałam, jakie to idiotyczne i pozbawione logiki wytłumaczenie.

Romański musiał powątpiewać w ich prawdziwość, bo uniósł tylko brew, ale się nie odezwał.

Bez słowa poprowadził mnie do starej, drewnianej szopy na tyłach budynku. Ze wstydem przyznałam, że wcześniej nie zwróciłam na nią uwagi. 

Otworzył drzwi i wskazał ręką na stoły i ławki, ustawione równo w trzech rzędach pośrodku pomieszczenia.

— Pomyślałem, że przydadzą się na sobotę. Są już stare, ale dokręciłem kilka śrub, niektóre odmalowałem... — Spuścił wzrok zawstydzony.

Ten prosty akt czystej dobroci ze strony obcego człowieka sprawił, że zaniemówiłam.

Najpierw trawa, a teraz to? Przyjrzałam się dokładniej wyeksploatowanym zestawom biesiadnym i naliczyłam siedemnaście stołów i dwa razy tyle ławek. Powiedział, że odmalował tylko niektóre, ale wiedziałam, że to nieprawda. Wszystkie sztuki pokrywała idealna warstwa lakierobejcy w kolorze dębu.

Przecież to musiało zająć mu mnóstwo czasu!

— Dlaczego? — wyszeptałam.

Nie udawał, że nie zrozumiał sensu mojego pytania.

Wzruszył ramionami.

— Chciałem jakoś podziękować. Nie jestem najlepszym mówcą, zwykle nie umiem znaleźć odpowiednich słów, ale chciałem, żeby pani wiedziała, że doceniam, że zgodziła się pani na te nietypowe warunki mieszkaniowe. Wyniosłem już wszystkie rzeczy dziadków, może się pani wprowadzić. Poza tym miałem wyrzuty sumienia, że nie pomogłem pani wywinąć się od tej imprezy. Mogłem się domyślić, że ten skubany Wawrzyn przyszedł z interesem — powiedział.

Dlaczego on wszystko utrudniał? Jak miałam się dystansować?

W tym momencie przypomniał mi się ten zasrany padalec, mój były mąż. Próbowałam przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek zrobił dla mnie coś miłego i nic nie wymyśliłam.

Mamił mnie słodkimi słówkami, drogimi wakacjami, wystawnymi kolacjami, ale gdy nasze małżeństwo się skończyło, zrozumiałam, że tak naprawdę nigdy nie mogłam na niego liczyć. Nigdy nie zaoferował pomocy, nigdy nie zrobił nic bezinteresownie. Żyłam w złotej klatce. W bańce, którą sama idealizowałam. Boże, jaka byłam zaślepiona!

— Czyny mówią więcej niż słowa — powiedziałam, spoglądając mu prosto w oczy.

— Już to gdzieś słyszałem. — Uśmiechnął się.

Dostrzegłam subtelne zmarszczki na jego zmęczonej twarzy. Kilkudniowy zarost dodawał jego rysom twardości i surowości. Połyskujące gdzieniegdzie siwe pasma tylko uwypuklały czerń bujnej czupryny. W promieniach słońca, na tle dowodu jego ciężkiej i szlachetnej pracy wydawał mi się najpiękniejszym mężczyzną na świecie.

— Przeżyjemy jakoś tę nieszczęsną wiejską balangę. Będzie okazja, żeby wypić brudzia nalewką sołtysa. Skończymy w końcu z tym pan i pani. Nie znoszę tego pacana, ale trzeba przyznać, że na bimbrownictwie się zna — dodał.

Na początku tygodnia, gdy pomyślałam o wiejskiej balandze, jak nazwał ją Romański, robiło mi się niedobrze. Teraz jednak czułam ucisk w żołądku z zupełnie innego powodu.

— Zobaczymy — powiedziałam, starając się ukryć ekscytację. 

Dyskretnie spojrzałam na zegarek. Zostało jakieś pięćdziesiąt jeden godzin. Pięćdziesiąt jeden długich godzin.

Wytrzymam! Muszę! 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro