ROZDZIAŁ 4 "Jesz kaktusy?"
W sobotę rano budzik zadzwonił wskazując godzinne ósmą, czyli dwie przed umówionym spotkaniem z Krystianem. Miałem wystarczająco dużo czasu, aby wziąć prysznic, zjeść coś i pójść na spacer ze Szczypiorem. Zrobiłem tak jak postanowiłem i po kwadransie stałem przed szafą jak zawsze nie wiedząc, w co się ubrać. Pomyślałem o czymś wygodnym tak, abym czuł się swobodnie podczas robienia zakupów, więc wybrałem koszulkę w szarym kolorze i czarną bluzę, a do tego ciemne jeansy. To chyba najwygodniejszy zestaw, na jaki mogłem się zdecydować.
Z kuchni wziąłem suchego naleśnika i pochłonąłem go jeszcze przed wyjściem z domu. Wziąłem smycz, założyłem buty i wyszedłem. Szczypior już leżał pod bramą tak jakby się tego spodziewał. Ciekawe czy to możliwe, aby tak było? Zastanowiłem się przez chwile, po czym włożyłem smycz do kieszeni bluzy i otworzyłem furtkę, puszczając wolno labradora, aby to on mnie zaprowadził gdzie tylko chciał. Wybrał trasę w stronę łąki, na której ostatnio spotkał Dolara i po kilkunastu minutach już tam był, wąchając wszystko, co podsunęło mu się pod nos. Usiadłem po turecku na ziemi i zacząłem skubać trawę. Spojrzałem w niebo, na którym pojawiały się puszyste chmury i rozmarzyłem się, myśląc, jakby to było ich dotknąć. Szczypior podbiegł do mnie merdając ogonem, usiadł z wyprostowanymi przednimi łapami i spojrzał na mnie. Jego wzrok wydał mi się taki inteligentny, jakby myślał.
Radek.
Jak zawsze, kiedy pomyślałem o przyjacielu, łzy zaczęły toczyć swój strumień na moich policzkach. Odpuściłem głowę i otarłem słone krople. Szczypior położył łeb na trawie w pobliżu skrzyżowanych nóg i łupnął na mnie oczami, a ja rozpłakałem się jeszcze bardziej.
*
Dzwonek zasygnalizował przybycie gościa. Pobiegłem do drzwi i spojrzałem, kto stał przed bramą. Na ekranie ukazującym widok z małej kamerki dostrzegłem Krystiana, który z uśmiechem patrzył w obiektyw.
-Wpuścisz? - słychać było jego zniekształcony przez mechanizm głos. Przycisnąłem zielony guzik niedaleko ekraniku i chłopak wszedł na teren domu. Otworzyłem ogromne drzwi, jak zawsze z lekkim trudem, a w tym czasie on do nich doszedł.
-Cześć - przywitał się i rozejrzał zaciekawiony, kiedy wpuściłem go do środka. Nic nie mówiłem. Myślałem, że nie muszę. Nigdy by nie uwierzył, że ponad miesiąc temu byłem gadułą, nie musiał tego wiedzieć. Nie musiał wiedzieć nic, co mnie dotyczy z tamtego okresu.
Powoli poszliśmy wzdłuż holu. Chłopak chłonął wszystko ciekawskim wzrokiem, co chwile mówiąc "Mikołaj, patrz!" Tak jakby to było muzeum, a nie miejsce mojego zamieszkania. Zadziwił mnie swoją osobą. To przykre, że, jeśli nadal będziemy się zadawać, przyzwyczaję się do jego zachowań. Nie chciałem, aby tak było. Chciałem, aby nadal ktoś mnie tak zaskakiwał, zapełniając głowę niepotrzebnymi myślami, abym nie wspominał.
Kiedy weszliśmy do pokoju, krótko skomentował niepościelone łóżko i kilka ciuchów leżących przy szafie, a kiedy to poprawiłem, uśmiechnął się. Poprosił o długopis i notatnik, więc zszedłem do kuchni i poprosiłem o to Marysię. Kiedy wręczyła mi przedmioty, zaproponowała przy okazji herbatę, ale odmówiłem i wróciłem do pokoju. Chłopak notował rzeczy, które przychodziły mu na myśl i kiedy po kwadransie zakończył, schował kartkę do kieszeni, nie pokazując mi jej. To bez sensu, bo i tak dowiem się co postanowił wybrać. Westchnąłem przez jego bezmyślność, kręcąc głową. Szczypior biegał między naszymi nogami, kiedy pochłonięci w monologu Krystiana zeszlismy schodami w dół. Gosposia nic nie mówiąc wreczyła mi kartę bankową mamy, którą kobieta zostawiła przed wyjściem, i po namyśle znów zaproponowała herbatę. Tym razem także odmówiłem i wraz z blondynem szybko wyszedłem na dwór.
-.. A na obiad to jem kaktusy z igłami o grubości kciuka - jakby z jakiegoś amoku słowa Krystiana dotarły do mnie i zszokowany nimi, przeniosłem spojrzenie z chodnika na twarz chłopaka.
-Jesz kaktusy? - zapytałem zdezorientowany. Patrzył na mnie z dziwnym zrezygnowaniem na twarzy i westchnął ciężko.
-Nie słuchałeś mnie przez jakieś dziesięć minut - powiedział. Minęliśmy kawiarenkę, w której pracował i poszliśmy nieznaną mi drogą.
-Przepraszam, ale zamyśliłem się - odparłem, przyglądając się otoczeniu. Przed nami znajdował się budynek z wielką szybą w oknie, gdzie widać było odbicia naszych sylwetek. Zirytowała mnie różnica wzrostu, więc odwróciłem wzrok.
-Nic nowego - pruchnął i złapał mnie za ramie, przyciągając bliżej. Po mojej drugiej stronie przejechał jakiś chłopak na rozpędzonym rowerze. Blondyn odsunął się trochę, ale i tak dystans między nami był o wiele mniejszy niż poprzednio i sprawiał mi to niezrozumiały dyskomfort.
-Dziękuję - wyszeptałem, mając nadzieje, że usłyszał. Widziałem, jak uśmiechał się pod nosem.
-Dlaczego się przeprowadziłeś? - zwolniłem nieznacznie krok po usłyszeniu tych słów i znów wpatrywalem się w swoje nogi.
-Rodzice chcieli przenieść centralne biuro - skłamałem, nie chcąc, aby znał prawdę. To by mnie złamało na nowo.
Wymówienie jego imienia na głos mógłby to spowodować.
-Ale to nie jedyny powód, prawda? - przeszły mnie dreszcze.- Chciałbym się z tobą chociaż zaprzyjaźnić - dodał, nie oczekując mojej odpowiedzi.
Przyjaciel. Radek. Przyjaciel.
Nie chciałem.
Moje ramiona poruszały się zdecydowanie za szybko, a wdech stał się płytki i trudny do wykonania. Chłopak chyba to zauważył, bo patrzył na mnie spanikowany, nie rozumiejąc co się działo.
-Nie pytaj mnie o to nigdy więcej - chciałem brzmieć groźnie, a brzmiałem żałośnie.
Jego spojrzenie rozdzieliło mnie na kawałeczki.
On chciał się zaprzyjaźnić, ja nie chciałem przyjaciela.
On mi zaufał, aby mówić o sobie, ja nie byłem w stanie wypowiedzieć pełnego zdania.
On zachowywał się normalnie, ja jak jakiś chory psychicznie nastolatek, którego jedynym towarzyszem może być jedynie żyletka. Cieszyłem się, że tak nie było. Ukojenia nie przynosił ból. Nic nie przynosiło ukojenia.
Chciałbym, aby ktoś...
-Mogę cię przytulić?
...mnie przytulił.
Sam to zrobiłem. Pokonałem dwa duże kroki i przyległem do niego piersią i policzkiem. Nie przejmowałem się jak to wyglądało w jego oczach, chociaż sam to zaproponował, albo co myśleli ludzie nas mijający pomimo tego, że nikogo nie dostrzegłem. Czerpałem radość z tego gestu, którym nie obdarzyła mnie nawet mama. Możliwe, że myślała, że tego nie chciałem. Ale chciałem i chce. I ofiarował mi to prawie obcy chłopak niemający zielonego pojęcia, dlaczego teraz znajdowałem się tu gdzie byłem. Ale tak było dobrze.
A przytulenie przyniosło nikłe, lecz jednak, ukojenie.
Postanowiłem, że te kilkanaście sekund wystarczy, więc opuściłem obejmujące go ramiona i odsunąłem się, kiedy on też mnie puścił. Spojrzałem w górę i uśmiechnąłem się szeroko.
-Masz dołeczki - powiedział, odwzajemniając uśmiech. Ruszyliśmy w dalszą drogę.
-Słucham?
-Kiedy prawdziwie się uśmiechasz w twoich policzkach pojawiają się dołeczki, więc teraz będę wiedzieć, kiedy uśmiechasz się szczerze.
-Ok - dzięki temu chłopakowi znów oddychałem normalnie. Byłem mu wdzięczny.
*
Okazało się, że na kartce z notesu Krystian napisał "coś bladego", "coś jasnego" i "coś fajnego". Zirytowałem się, mając pustkę w głowie co do tego co kupić. Wiedziałem, że wybiorę jakieś standardowe, potrzebne rzeczy, ale nie wiedziałem co to mogło być.
Sklep, a raczej jakiś magazyn, znajdował się kilka kilometrów od domu, więc postanowiłem, że cokolwiek kupie poproszę o dostawę do domu, gdyż watpiłem, abym ja albo Krystian dał radę dodźwignąć zakupy do domu. Tak więc chodziliśmy z wielką kartką i długopisem, i zapisywaliśmy nazwy i numery wszystkich rzeczy, które pasowały do opisu "coś", który stworzył blondyn.
Chłopak miał ogromną frajdę chodząc między półkami i pytając czy coś mi się podoba, a ja w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach byłem na "tak", więc zatrzymywałem się na dłuższą chwile, aby swoim koślawym pismem zapisywać wszystkie te rzeczy, podczas gdy on uciekał mi gdzieś i następne kilka minut musiałem poświęcić na jego szukanie. Proces ten powtórzył się kilkanaście razy, ale nie wkurzałem się, gdyż były to pierwsze normalne chwile w moim życiu od śmierci Radka. Po zostawieniu listy pracownikom, postanowiliśmy pójść do kwiaciarni, bo mama Krystiana obchodziła imieniny. Z jeszcze większym zaangażowaniem rozmyślał o tym, jakie kwiaty powinien wybrać, a kiedy się zdecydował, pozostała kwestia koloru. Stałem z boku, przypatrując się mu i co jakiś czas kichając na jakieś polne zielsko, którego było bardzo dużo.
-Uczulenie? - zapytał w pewnym momencie, schylając się nad fioletowymi gerberami. Odpowiedziało mu moje kichnięcie.
Po kilku minutach wybrał odpowiednie kwiaty bez pomocy pracownika, który przypatrywał mu się z rozbawieniem w oczach, ale kolejne minuty zajęły mu wykłócanie się z nim jak powinien wyglądać idealnie zrobiony bukiet. Postanowiłem na ten czas wyjść z kwiaciarni i poczekać na pobliskiej ławeczce niedaleko sklepu.
-Już - zjawił się obok i zaczęliśmy iść w kierunku mojego domu. Miał skwaszoną minę, patrząc na bukiet w ręce, ale stwierdził, że jego mama ucieszyłaby się nawet z pojedynczej stokrotki.
Patrzyłem na swoje poranione dłonie niezadowolony. Już nie bolały, ale skóra nie zdążyła w tak krótkim czasie się zagoić. Włożyłem je do kieszeni bluzy, kuląc się przez silniejszy podmuch wiatru.
-Odprowadzę cię - powiedziałem nagle, nie wiedząc czy może przerywam mu w kolejnym monologu, gdyż znów się zamyśliłem. Kiedy chłopak już otwierał usta, aby coś powiedzieć nagle do jego twarzy przyległ pomarańczowy liść, który uparcie nie chciał się odczepić z jego policzka. Wybuchnąłem śmiechem, patrząc na jego skwaszoną minę, jednak nic nie zrobił, aby pozbyć się gościa. Podszedłem do niego i nadal się śmiejąc odczepiłem mokrego liścia z policzka.
Poszedłem przed siebie, a chłopak doskoczył do mnie i w milczeniu szliśmy dalej. Ominęliśmy mój dom i kierowaliśmy się w stronę dobrze nam znanej łąki, lecz przeszliśmy wzdłuż niej i zatrzymaliśmy się przed ciemnobrązowym domem.
-Twój śmiech brzmi jak dzwoneczki - powiedział, marszcząc nos i drapiąc się za uchem. Najwyraźniej o czymś intensywnie myślał.
-Dziękuję za pomoc - zignorowałem jego komentarz dotyczący mojego śmiechu.
-Nie ma za co - obradował mnie szybkim niedźwiadkiem. - przyjdę po ciebie w poniedziałek przed szkołą, okay? - pokiwałem głową - o siódmej trzydzieści? - znów potwierdziłem. Pożegnaliśmy się, chłopak odwrócił się i poszedł w stronę drzwi. Patrząc na niego, na bukiet w jego dłoni wyobraziłem sobie jak niesie go swojej dziewczynie, która, widząc go, całuje w policzek i wstawia kwiaty do wazonu.
Odwróciłem się i poszedłem w stronę domu.
Było naprawdę miło.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro