ROZDZIAŁ 8
Volhar przeczytał ostatni raz informacje swojej misji otrzymane od Bernarda. Potem błądził jeszcze chwilę oczami po literach, zapamiętując treść, a wreszcie cisnął pergamin w ognisko. Obserwował, jak płomienie oplatają papier, stopniowo go pożerając, jakby połykały każde słowo, które kiedyś było na nim zapisane. Pilnował, by nie pozostało po nim najmniejszego śladu. W końcu lepiej nie kusić losu. Odczekał jeszcze moment aż ostatnie drwa dogoreją.
Zabawne, jak szybko wszystko przemija – pomyślał, patrząc na kupkę popiołów, która była teraz jedynym świadkiem obecności pergaminu. – To, co kiedyś było istotne, zamienia się w nic więcej niż pył, unoszący się w powietrzu.
Wreszcie wstał, zalał żar wodą i wyszedł z niewielkiej jaskini, spiesząc dalej w drogę.
Gdy tylko wyruszył z Adako, przeklęty deszcz znowu powrócił i trwał przez następne dni aż dotąd. Ulewa przybierała na sile, rozbryzgując się na jego płaszczu. Irytujący dźwięk kapania na liściach i ziemi stawał się coraz bardziej donośny, a Volhar czuł, jak wilgoć przenika jego skórę, łącząc go z naturą. Do diabła z tym, kto wymyślił deszcz. Jeśli jakiekolwiek bóstwo rzeczywiście istniało, szczerze go za to nienawidził.
Podróżował podmokłymi terenami. Ścieżka, jeśli w ogóle można ją było nazwać ścieżką, okazała się wątłą linią między stawami czerni. Kierował konia ostrożnie grząskimi tropami, gdzie każdy krok groził utknięciem w błocie. Jeszcze te cholerne komary. Bzyczały i latały nad głową, próbując wbić się w każdy skrawek odsłoniętego ciała. Że też obrał sobie tą trasę...
Wreszcie po godzinie jazdy wyjechał z ulewiskowego labiryntu, a przed nim ukazał się obraz zniszczenia. Spalone pola ciągnęły się całymi milami. Gdzieniegdzie rosnące drzewa, zamieniły się w zwęglone zgliszcza, a ziemia podobna była do spieczonej lawy. W powietrzu, mimo ulewnego deszczu, unosiła się woń palonego drewna i spalenizny. Gdzieś daleko Volhar słyszał czasami echa odgłosów bitew – huk eksplozji i krzyki rannych, zmuszały go do obierania innych tras. Często nadkładał przez to dużo drogi. Po okolicznych wsiach, które też widział jedynie z daleka i wolał unikać, pozostały jedynie osmalone resztki ciężkie od żalu i cierpienia. Ruiny ludzkich marzeń i nadziei starte w pył przez wir przemocy i okrucieństwa.
Volhar jechał, chłonąc każdy obraz, niemalże czując ból tych, którzy wszystko utracili. Każdy krok przybliżał go do celu. Celu, który wreszcie mógł zakończyć to piekło. Odrodzić z popiołów zniszczenia nową, lepszą przyszłość. Jednak czy to w ogóle możliwe? Zapewne znowu narodzi się następny konflikt. Jeśli nie ci, to następni durni władcy napełnią kubki zemsty po brzegi, gotowi zalać świat krwią dla własnych ambicji.
Wspomniał Elio.
Ciekawe co teraz robisz – pomyślał, łapiąc się na tym, że wykrzywia dziwnie usta. – Pewnie Ida wrzeszczy po tobie, że masz latać z miotłą, bo wszędzie pełno marasu, a ty słuchasz ją bez słowa marudzenia, bo jesteś dobrym dzieciakiem. Nawet jeśli tego nie chciałeś, z nią będzie ci lepiej... Nie żeby mnie to obchodziło... Wszystko mi jedno...
Wreszcie późnym południem usłyszał tętent kopyt. Zatrzymał się, poprawiając pas z mieczem. Po plecach przebiegł mu znajomy dreszcz adrenaliny. Brakowało mu tego. Dłoń zaswędziała, chcąc jak najprędzej sięgnąć po broń. Jeszcze nie teraz. Musiał być cierpliwy. Czekał moment, wstrzymując niespokojnego konia. Chwilę później, zza drzew wyjechali jeźdźcy w czerwonych opończach. Gdy tylko go dostrzegli, krzyknęli głośno i pognali na złamanie karku w jego stronę. Zaraz został otoczony.
– Hola, hola, gdzie to droga niesie? – wyszczezył nierówne uzębienie mężczyzna z prawej. – To tereny zajęte przez Derenhalię. Nie wyglądasz mi waść na posłańca, tedy miarkuję, żeś zbłądził, ku twemu nieszczęściu, a teraz przyjdzie ci za to słono zapłacić. Atoli jest jeszcze jedna możliwość... Żeś szpieg. Tedy jeszcze ciekawiej będzie podług mojej opinii. W każdym razie kiepsko widzę twoją przyszłość. A teraz bądź tak łaskaw i podaj nam swoje miano i cel wizyty.
– Czekaj no, Mod – odezwał się drugi jeździec, ten z wąsem i śladami po ospie na twarzy. – Czyż mnie oczy zwodzą, czy to przypadkiem przesławny Diabeł z Hamandu? Rychtyk wszędy poznam te blizny. Powitać tedy, panie poruczniku. Chylę się nisko, na ile pozwalają mi strzemiona i bolące krzyże.
– Długo wam zeszło – powiedział wolno Volhar. – Już myślałem, że dojadę pod sam obóz, nie napotykając żadnej straży.
– Oj co to, to nie, panie poruczniku – wyprostował się w siodle wąsaty. – Myśmy wa zawodowcy w królewskiej służbie, ni mysz się nie prześliźnie niezauważona. Generał Veksel nakazał trzymać straże, tedy rozkaz trza wykonać. Atoli podług mej opinii ni trochę się to opłaca. Essarnowie chowają się po swoich zamkach jak ostatnie cipki i ani myślą wychylać z nich zafajdane rzyci.
– Darujcie mi wasze opinie – uciął Volhar, zanosząc się kaszlem. – Generał Kevin Leno jest w obozie?
– Jest.
– A król?
– Król nie. Alemć powiadają, że siedzi akuratnie w Arahmie.
Volhar zastanowił się przez moment.
– Tedy prowadźcie do generała.
Jeździec zasalutował. Wydał reszcie rozkaz, by kontynuowali zwiad, a sam skierował konia naprzód.
– Jak miarkuję, jedziecie ze wschodniego obozu – rzekł zaraz, gdy zostali już sami.
Volhar skinął tylko, nie chcąc wprowadzać go w niepotrzebne myślenie.
– Nie dziw, że sami podróżujecie, jeśli legendy prawdę rzeczą. A czy można mi zapytać o powód waszej wizyty?
– Nie można.
Jeździec wzruszył niezrażony ramionami.
– Racja, nie mi wściubiać nosa. Ciekawym jeno, bo wszędy rozprawiają, że szykuje się niebawem ostatnia bitka. Że ni chybi ruszym zara na Białą Twierdzę całą mocą i zmiażdżym wreszcie te szumowiny. Rzeknę wam poruczniku, że ckni mi się już za domem. Długo juże tu siedzim, a baba w chałupie z dzieckiem czeka. Dziewczynka, jeśliście ciekaw. Zrodziła się, nimem wyjechał na południe za wojaczką, nawet żem jej na oczy nie zoczył. Ale cóże czynić. Za ojczyznę trza walczyć. Ojczyzna przecie najważniejsza, ale wy to wiecie najlepiej.
Przeklęty drań chyba lubił igrać z ogniem.
– Zdaje mi się, czy w twoim głosie słyszę dziwny odgłos szyderstwa i sarkazmu? – zapytał chłodno Volhar. – Jak mniemam, chciałeś coś zasugerować.
– Skądże znowu, panie poruczniku. Tak se jeno dumam, bom słyszał o was niemało. Powiadają, żeście jeden z demonicznej piątki... Ten, który zdradził swój kraj i walczy przeciw niemu. Nie zrozumcie mnie źle, atolim po prostu ciekaw, czemu po naszej stronie akuratnie walczycie.
Volhar nie spojrzał na niego. Wciąż jechał wolno przed siebie.
– Bardzoś ciekawski, jak widzę – powiedział po chwili, rozciągając usta w brzydkim uśmiechu. – A teraz powiem ci coś, ty sukinsynu. Zawrzyj gębę, jeśli cenisz sobie głowę, bo zaraz mogę ją odwieźć do tego twojego cholernego bękarta.
Zwiadowca nie odpowiedział. Resztę drogi jechali w milczeniu.
Wreszcie horyzont otworzył się przed nimi, a w oddali, między zasłoną deszczu, Volhar ujrzał obóz. Namioty rozpościerały się na wzgórzach niczym miasto, pulsując życiem i aktywnością. W miarę jak zbliżał się coraz bardziej, obrzeża obozu stawały się wyraźniejsze, a obecność ludzi i życia rysowała się w ruchu. Wkrótce rozpoznawał kontury strażniczych wież, które wznosiły się na granicach wojskowego miasteczka, czuwając nad bezpieczeństwem i porządkiem. W ich cieniu żołnierze pełnili swoje dyżury, gotowi do działania w każdej chwili.
Gdy po jakimś czasie wjechał między namioty, zauważył spojrzenia zaciekawienia, jednak jechał przed siebie niezrażony. Zewsząd słychać było odgłosy życia – poruszający się wokół ludzie i zwierzęta, wołający komendy dowódcy i rozmawiający przy ogniskach żołnierze. Zapach gotowanego jedzenia wypełniał powietrze, mieszał się z zapachem drewna i skóry. Barwy sztandarów migotały na wietrze niosącym echo brzęczenia uzbrojenia.
– To tamten namiot – wskazał ręką zwiadowca, po czym pożegnał się i ruszył swoją drogą.
Volhar zsiadł z konia, przywiązał lejce do najbliższego słupa, a zaraz zmierzył we wskazanym kierunku. Gdy odsłonił połę i wszedł do środka, zdumiał się panującą tam przestronnością. Aż dziw, że to namiot tylko dla jednej osoby. Przy stoliku, dostrzegł mężczyznę pochylającego się nad mapami, który odwrócił się i zmarszczył brwi, gdy tylko go usłyszał. Nie wyglądał na generała, jakiego Volhar spodziewał się zobaczyć. Przypominał mu bardziej korzennego kupca o stereotypowej wydatnej twarzy, zaczerwienionej od nadmiaru picia i podróży, błyszczących od chciwości oczach oraz okrągłym brzuszysku spiętym złotą klamrą.
– Generał Kevin Leno? – odezwał się Volhar.
– Zgadza się – odparł podejrzliwie mężczyzna.
Miejmy to już za sobą.
– Kasztelan Cyndric przesyła pozdrowienia.
Twarz nieznajomego zmieniła się nagle. Przebiegł po niej dziwny, nieprzejrzysty cień.
– Volhar zwany Diabłem z Hamandu, jak mniemam – powiedział generał. – Czekałem na ciebie. A teraz chodź za mną, mamy dużo do omówienia, ale nie tutaj. Tutaj ściany mają uszy.
Wyszli z namiotu i szli jakiś czas przez obóz. Volhar śledził uważnie plecy mężczyzny, zastanawiając się, co będzie dalej, aż weszli do następnego namiotu, w którym znajdowali się inni żołnierze, zdziwieni na widok generała. Ten wykonał palcami gest.
Volhar za późno połapał się w sytuacji.
Dostał czymś ciężkim w głowę, tak, że zadzwoniło mu uszach. Świat zawirował, a nim zdołał wrócić do normy, wór przysłonił oczy. Zaraz potem ból eksplodował w kilku następnych miejscach: żebrach, barku i łopatce. Volhar szarpnął się, kopnął na oślep. Trafił w coś, co wydało jęk bólu, chciał kopnąć znowu, ale momentalnie został przyciśnięty do ziemi. Dostał w twarz, na wargach poczuł krew. W następnej chwili przed oczami znowu pojawiły się gwiazdy, a potem był już tylko mrok.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro