ROZDZIAŁ 5
Volhar zabrał swoje rzeczy i wyszedł z pokoju wczesnym rankiem, ostatni raz spoglądając na śpiącego chłopca.
Obyś miał więcej szczęścia w życiu niż ja – pomyślał, zostawiając swój płaszcz na oparciu krzesła.
Dzień był równie zimny co wczoraj, jednak deszcz już nie padał. Powietrze było czyste i chłodne, a wilgoć wypełniała nozdrza delikatnym zapachem świeżości, który przebijał się przez nieczystości miasta. Volhar zmierzył do stajni, załadował na konia wszystkie sakwy i zaraz wyruszył w drogę.
Miasto otulone lekką mgiełką, powoli budziło się do życia. Stopniowo promienie słoneczne przebijały się przez gęstą atmosferę, rozświetlając fasady starych budynków. Szare rynki i wąskie uliczki nabierały stopniowo barw, a miasto rozbrzmiewało dźwiękami nowego dnia. Ludzie zaczynali pojawiać się na ulicach, a dźwięk otwieranych okiennic przebudzał senne domy.
Ledwie Volhar wyjechał za bramę i znalazł się w lesie, gdy usłyszał za sobą kroki. Usiłował je ignorować przez jakiś czas, wciąż podróżując przed siebie, jednak wreszcie się zatrzymał.
– Długo jeszcze będziesz się chował po krzakach? – zawarczał.
Chłopiec nie odpowiedział. Wyszedł zza drzewa i podszedł nieco bliżej. Cholerne utrapienie.
– Czego za mną łazisz? Nic już do ciebie nie mam. Co, chcesz iść ze mną? O co to, to nie. Nie zamierzam być twoją niańką. Poza tym przykro mi, ale tam, gdzie idę, nie ma do ciebie miejsca.
Nadal cisza.
– Uciekłeś z miasta – ciągnął Volhar. – Wiesz, że już do niego nie wrócisz bez glejtu, prawda? Strażnicy ani myślą wpuścić kolejnego żebraka do środka. Rzuciłeś wszystko na jedną kartę, a teraz przyjdzie ci tego żałować, bo ten za kim idziesz, nie jest tym, za kogo go bierzesz. Niebawem zdechniesz tu na odludziu całkiem sam, z głodu, albo rozszarpany przez wilki. Widziałeś kiedyś wilka? Nie? Ma kły większe niż ty palce, a jak wbije je w twoją chudą rękę, to wyrwie ją ze stawu.
Chłopiec wystawił dłoń z jego płaszczem. W pustych oczach zajaśniała iskierka życia.
Volhar sklął, westchnął ciężko. Zastanawiał się przez moment, patrząc na ścieżkę przed nim.
A niech to...
– Zostaw go sobie – powiedział wreszcie – przed nami długa droga, a cieplej już nie będzie.
***
Chłopiec w milczeniu szedł obok jadącego na koniu Volhara, nie pokazując po sobie ani cienia niezadowolenia. Mężczyzna nie zamierzał się nim opiekować. Jeśli dzieciak chciał przeżyć w świecie, sam musiał sobie poradzić. Wkrótce jednak ten włóczył już tylko nogami i pozostawał w tyle, jednak wciąż nie powiedział nawet słowa. Tym tempem nie dotarliby nigdzie nawet za rok. Dzieciak włóczył się za nim jak smród po gaciach. Mimo wszystko Volhar zatrzymał się na popas dopiero wtedy, gdy sam tego zapragnął. Nie będzie przecież wiecznie na niego czekał. Chłopiec usiadł z wyraźną ulgą, sapiąc jak stary wałach. Milczał.
Volhar sięgnął do torby po zapas suszonej wołowiny. Odkroił sobie kawałek i gryzł twarde jak skała mięso.
– No i czego się na mnie tak gapisz? – syknął na chłopca. – Mówiłem, że nie będę robił za twoją niańkę. Chcesz coś zjeść, to sam sobie znajdź. W lesie jest mnóstwo jagód. Nie rób takich oczu, na mnie to nie zadziała, nawet nie wiesz, z kim masz do czynienia. Dalej się gapisz? Eh, cholera, dobra masz kawałek...
Z irytacją żuł mięso, patrząc, jak chłopiec zajadał się, jakby wcinał największy rarytas.
Ciekawe co wcześniej jadł – zastanowił się. – Szczury, zdechłe ptaki?
Potem siedzieli jeszcze jakiś czas. Volhar spojrzał na stopy młodego towarzysza – zaszły ciemnym fioletem i ociekały krwią.
Dzieciak zgrywa twardziela – uśmiechnął się pod nosem.
Wstał, podszedł do konia i wyciągnął z juków starte ubranie. Podarł je na pół i rzucił chłopcu.
– Owiń sobie tym stopy, bo jak nie będziesz mógł dalej iść, to cię zostawię.
Chłopiec usłuchał bez przekomarzania.
W krzakach coś zaszeleściło. Zaraz wypadł z nich cień, jak błyskawica, tnąc całą polanę. Dzieciak aż podskoczył, przypadł do Volhara i ścisnął mu rękę.
– Ha, ha, spokojnie to tylko zając – powiedział Volhar. – Nie musisz się bać. Cholera nie klej się tak do mnie... Pierwszy raz poza murami, co? Spokojnie, uwierz, że nie wszystko chce cię tu zabić. No już puść mnie, psia mać, bo masz ścisk jak imadło!
***
Podróżowali jarami i zalesionymi dolinkami. Drzewa przygotowywały się do zimowego snu, zrzucając swoje liście, które opadłe tworzyły kolorowy dywan na ziemi. Promienie słońca przenikały przez zwisające gałęzie, dając nieco ciepła. Ptaki śpiewały swoje melodie, wypełniając las radosnymi dźwiękami, a powietrze wypełniał delikatny zapach mchu i wilgotnej ziemi.
W pewnym momencie chłopiec dostrzegł krzaki i dopadł do nich, chcąc pozbierać jagody.
– Odradzam – ostrzegł Volhar. – Są trujące. Nie wszystko w lesie co czerwone i ładnie wygląda, można jeść. Cholera, już zjadłeś!? Wypluj to. Wypluj, mówię! Cały dziób masz ubabrany. Ileś ich już zeżarł?! Nie, spokojnie, nie umrzesz, jak je zjadłeś. Chyba...
Brzuch chłopaka zaprotestował głośno. Chłopiec zgiął się wpół i rozejrzał na boki. Zaraz wskoczył za krzaki.
Volhar zaniósł się donośnym śmiechem.
– Co, sraczka cię złapała? Ha, ha, no to teraz masz za swoje. Następnym razem słuchaj, jak się do ciebie gada. Załatwiaj szybko swój interes i dźwigaj te spodnie, bo trzeba ruszać w drogę. Nie ma co się długo zatrzymywać.
Jak się okazało, ku poirytowaniu Volhara musieli częściej zatrzymywać się na podobne postoje. Przeklęty bachor. Czemu to akurat jego pokarało tym zasrańcem?
***
Około południa, wjechali na trakt. Podobnie jak ten, który prowadził do Tavanu, ten również ział pustką. Tak było, aż na drodze nie zauważyli wozu.
– Hej, dobrzy ludzie! – krzyczał ktoś z daleka, wymachując rękami. – Tutaj!
Niestety droga musiała prowadzić ich akurat w jego kierunku. Wkrótce znaleźli się obok mężczyzny.
– Powitać was, dobrzy ludzie – zajęczał mężczyzna. Volharowi od razu rzucił się w oczy jego nieubogi strój: długa, strojna tunika wykonana z wysokiej jakości wełny koloru ziemistych odcieni, solidny skórzany pas, na którym powieszono sakwy i woreczki, spodnie, choć proste wykonane z solidnej tkaniny, zdolnej wytrzymać długie podróże i nakrycie głowy w postaci zielonego kapelusika. – Iście traf, żem was spotkał. Jadę sobie spokojnie drogą, a tu nagle jeno: dub, dub! Rzyć żem se obił, że nie miara, a koń mało co nogi nie skręcił. Droga zdradliwa jak nierządnica, ślubująca miłość. Złażę z wozu, patrzę, a koło potrzaskane! Nie ma co, traf, jakich mało, se myślę. Do miasta jeszcze kawał drogi, a ja tu sam na bezludziu. Od dwóch dni nikogom nie spotkał, tedy dumam se, że teraz żem wpadł w gówno po pachy. Zasię chuj mi w rzyć. Zawżdy coś. Koło zapasowe mam, atoli sam nie dam rady wymienić.
– Kupiec? – zapytał Volhar, spoglądając na zasłaniającą wóz plandekę.
– Kupiec, kupiec – przytaknął mężczyzna. – Tkaniny wiozę.
– Skąd jedziesz? Mało spotyka się tu ludzi, a tym bardziej handlarzy jadących z północy. Nie strach ci podróżować gościńcami?
– Dyć, że strach, ale gdzie mi z wozem przez chaszcze wędrować, panie? Nie jechałbym, kiebym nie musiał... A jadę z Cadock.
– Z Cadock? Myślałem, że tamte tereny zajęła już Derenhalia.
– Bo zajęła – potwierdził handlarz. – Atoli jadę drogą z Adako, od strony Gryfich Gór.
– Tedy wiesz pewnie, gdzie Derenhalia ma obozy?
– Skłamałbym, gdybym wam rzekł, że wiem. Wżdy słyszałżem co nieco. Ludzie gderają, że psie syny mają trzy obozy. Pono siedzą w Zawadzie, wschodnim Cadock i pod Arahmą. Nie wiem, gdzie was droga niesie, zasię rzeknę wam, że w złą stronę jedziecie. Tamój jeno zguba.
Volhar zastanowił się.
Bernard powiedział, żebym spotkał się z jakimś generałem ze wschodniego obozu – przypomniał sobie. – Z miejsc, które wymienił kupiec, Zawada leży najbardziej na wschód.
– No, to jak będzie, panie – handlarz podrapał się po głowie. – Pomożecie w potrzebie?
– A masz gorzałę?
– Nie mam.
– Tedy sam se radź.
– C... Co?! – Kupiec otworzył szeroko usta. – Jakże to tak? Zostawicie mnie tu samojednego? Toć to się nie godzi. Nawet... nawet se nie żartujcie.
Volhar wbił pięty w boki konia.
– Stójcież! Błagam – jęczał handlarz. – Czego to dziecko uczycie? Bądźcież człek. Zapłacę, wam... Tak! Zapłacę! Stójcież, błagam!
Volhar poczuł na sobie wzrok chłopca. Dzieciak długo patrzył na niego, aż wreszcie ruszył jego śladem.
– Niech was diabli do piekła porwą! – Kupiec wygrażał im pięściami. – Pies was jebał, sukinsyny! A bodajeś zdechł, czarci pomiocie!
Wkrótce tak będzie – pomyślał Volhar.
***
Zatrzymali się przed zmrokiem, tuż na skraju niewielkiej polanki, którą przecinał strumyk. Volhar rozsiodłał konia, zdjął z niego wszystkie juki i ruszył w poszukiwaniu widzianych wcześniej ziół. Szczęściem łuszczyk rósł tu gęsto, więc prędko nazbierał potrzebną porcję, chowając dodatkowy zapas do sakiewki. Gdy wrócił do obozu, chłopiec gładził konia po szyi.
– Lubisz zwierzęta, co? Uważaj, bo ten tu może ugryźć – ostrzegł Volhar. – Wygrałem go kiedyś w kości od jednego wojskowego przygłupa. Nie zauważył nawet, że przegrał przez oszustwo. A teraz przydaj się po coś i weź ten kociołek, napełnij wodą. Ja rozpalę ognisko.
Po jakimś czasie metalowe naczynie już wisiało nad płomieniami. Volhar wrzucił do niego pokrojoną suszoną wołowinę, doprawił solą, pieprzem, a na koniec, gdy zrobiło się już całkiem ciemno i wszystko zdążyło się zagotować, wsypał zebrane zioła. Wreszcie nabrał zupę w chochelkę i nalał do miski. Zaraz podał ją chłopcu.
– Masz – powiedział. – Nie jestem za dobrym kucharzem, ale to powinno pomóc na twój brzuch. Łyżka jest w tej szarej sakiewce. Co się tak kwasisz, mówiłem, że nie jestem kucharzem. No dobra może nieco przesoliłem...
Siedzieli jakiś czas w milczeniu.
– Potrafisz mówić? – zapytał Volhar.
Chłopiec zawahał się, jednak zaraz skinął niepewnie głową.
– Masz jakieś imię? – ciągnął Volhar.
Dzieciak spuścił wzrok, odwrócił głowę.
Volhar zaklął pod nosem. Cisnął trzymany patyk w żar, wywołując rozbłysk iskier.
– Cholera, nie chcesz gadać, to nie musisz. Łaski bez. Jechać ze mną też nie musisz. – Ze zdziwieniem złapał się na tym, jak bardzo irytowało go czyjeś milczenie.
– Elio – usłyszał niewyraźnie po chwili. – Mam na imię Elio.
Volhar uniósł łyse łuki brwiowe. Czyli jednak potrafił mówić. Głos miał jednak tak niewyraźny, jakby ostatni raz używał go wiele lat temu.
– Nadali ci je rodzice?
Chłopiec przytaknął.
– Te siniaki i blizny to też ich sprawka? – dopytywał dalej Volhar.
Chłopiec ponownie skinął głową. Spuścił wzrok i przyciągnął kolana do piersi.
A więc kolejny niechciany dzieciak, który był tylko następną gębą do wykarmienia, a potem kukłą treningową, żeby się na czymś wyżyć – pomyślał Volhar. – Pewnie lali go dzień i noc, a potem wreszcie wyrzucili na zbity pysk. Znamy to, co? Stare dobre czasy...
– Widzisz tę bliznę na moim policzku od ucha, aż do wargi? – Volhar przysunął się bliżej ognia. – Dała mi ją w pamiątce matka, metalowym pogrzebaczem. Tylko to mi po niej zostało.
– A reszta?
– Co reszta?
– Reszta blizn.
Volhar westchnął, oparł się wygodniej o pień drzewa.
– Reszta to też przeszłość – spojrzał w płomienie, wracając pamięcią do wspomnień. – Niestety w życiu nie zawsze bywa wszystko po naszej myśli. Często potem musimy żałować decyzji, które podjęliśmy dawno temu, a niekoniecznie były podjęte przez nas. Eh, nie wiem, czemu ci to mówię. Nie słuchaj mnie, już bredzę.
– A ty jak masz na imię? – zapytał niespodziewanie chłopiec.
– Volhar.
Siedzieli jakiś czas w ciszy.
– Volhar.
– No?
– Zupa była pyszna.
– Nie kłam, bo przywiążę cię jutro do konia i będę za sobą ciągnął, aż padniesz. Nie żartuję. A teraz kładź się spać, bo z rana ruszamy dalej.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro