ROZDZIAŁ 4
Grądowe lasy, które przemierzał Volhar, ciągnęły się od rana i wciąż nie było widać ich końca. Dzień zaczął się chłodny i ponury, jednak nie padało. Przynajmniej tyle. Czyżby wreszcie los się do niego uśmiechnął? Volhar miał choć cień nadziei, że ulewy ustały na dobre. Jak zwykle przeliczył się, bo jeszcze przed południem gruchnął piorun i lunęło na potęgę. Jakżeby inaczej, wszystko musiało być przeciw niemu. Zwieszające się nad jego głową gałęzie dębów, grabów i klonów, niewiele chroniły go przed deszczem. Nie zatrzymywał się jednak na postoje, chcąc jak najszybciej dotrzeć do miasta.
Wreszcie drzewa przerzedziły się, ustępując miejsca zalanym łąkom. Po nich ciągnęły się już uprawne pola zboża. Jak widział, gleba okazała się nie rozpieszczać tutejszych mieszkańców, nie wydając tego roku plonów.
Zawiał mocniejszy wiatr, który sprawił, że przeszły go ciarki. Jeszcze parę dni w drodze i zamarznie na śmierć albo jego obolały kręgosłup złamie się w pół. Owinął się szczelniej płaszczem, ze zdziwieniem widząc, jak z ust wydobywa mu się para.
Nadchodzi zima – pomyślał, rozprostowując zgrabiałe od chłodu palce. Jeśli nadal chciał sypiać pod gołym niebem, będzie musiał kupić koce. Zaśmiał się pod nosem i wykrzywił brzydko wargi. – Zresztą to i tak ostatnie dni mojego życia. To czy umrę od miecza, czy z zimna, chyba niewiele znaczy.
Niebawem pokazały się pierwsze zabudowania w postaci zniszczonych chatek, a zaraz potem na horyzoncie ujrzał miasto. Już myślał, że nigdy go nie zobaczy. Okalające je niewielkie mury z szarego kamienia, jeżyły blanki, a w ich narożnikach wzniesiono masywne baszty, ponure jak sama pogoda. Nad wszystkimi fortyfikacjami zaś górowała potężna wieża, w której dzwon wybijał właśnie południe. A był święcie przekonany, że zbliża się już wieczór...
Do środka prowadził zwodzony most. Zsiadł z konia i przeszedł przez bramę bez większych przeszkód, ukazując glejt strażnikowi, który zionął alkoholem i śmierdział gorzej od niego, o ile w ogóle było to możliwe.
Nic dziwnego, że komendant strażnicy odradzał mu wjazd do miasta. Gdy tylko znalazł się w środku, powitał go potworny zapach uryny i gówna. Błotniste ulice roiły się od przemykających między kanałami szczurów i chowających się gdzie popadnie, kaszlących żebraków. Kurczyli się często w niewielkich grupkach, pochylając się nad rozpalonymi w zacienionych uliczkach ogniskami. Mijający go sporadycznie mieszkańcy, przyciskali do ust chusteczki, obdarzając go nieufnymi spojrzeniami. Do stu piekieł, czy wszyscy w tym kraju patrzyli tak na nieznajomych?
Godne pożałowania rudery sklecone ze spróchniałego drewna, pozamykane były na wszystkie możliwe sposoby. Jedynie niektóre mijane przez niego zakłady stolarskie, kuśnierskie, garbarnie czy rzeźnie okazały się nadal otwarte. A to, co takiego? Volhar minął mężczyznę z twarzą zanurzoną w kałuży. Nie był pewien czy nadal żyje, jednak mógł tylko podejrzewać, po obłażących ciało szczurach. Ciekawe gdzie podziały się wszystkie kocury z miasta, zdolne walczyć z plagą szkodników? Zastanawiał się nad tym, aż nie dostrzegł jednego z przedstawicieli gatunku, obracającego się nad ogniskiem żebraków. Bez futerka okalającego ciało, przypominał bardziej królika.
Deszcz padał nieprzerwanie. Krople uderzały w Volhara jak tysiące strzał, przenikając każdy skrawek jego skóry.
Zobaczył chłopca. Kulił się pod jednym z domów, cały dygocząc. Potargane, ubłocone i przemoczone szmaty wisiały na nim jak na szmacianej lalce. Niewiele musiały chronić wychudłe ramiona przed chłodem. Drobnych, skrwawionych stóp nie chowały nawet buty.
Pewnie nie przeżyje tej zimy.
Volhar szedł dalej, bez powodzenia wypatrując najbliższej karczmy. Sklął nad własnym losem, uświadamiając sobie, że długo będzie jeszcze kluczył w poszukiwaniu po uliczkach. Wszystko dookoła pozamykane, ale żeby nie było w mieście cholernej gospody?
Poczuł szarpnięcie. Odwrócił się, łapiąc intruza za przegub. Zabrzęczały monety, ale sakiewka pozostała na miejscu.
Wpatrywały się w niego wielkie, czarne oczy. Puste oczy. Wyprane z wszystkich uczuć. Jakby nie było w nich żadnego życia, nawet najmniejszego promyka. Jakby to nie dziecko wpatrywało się w niego, a martwa, zabawkowa lalka.
Volhar znał ten wzrok. Tylko skąd? On... teraz zrozumiał. Widział go, ilekroć wpatrywał się niegdyś we własne oblicze. Wykrzywił twarz, złagodził nieco uścisk. Sklął znowu, bo jakiś niewidzialny miecz zakuł go w piersi, tam, gdzie od dawna nie sięgała żadna rana.
I wtedy w jego głowie pojawiła się dziwna, paradoksalna wizja. Obce myśli kotłowały się w nim, przyprawiając o bóle. Nie jego wizje. Nie jego myśli. Patrzył na chłopca i nie mógł uwierzyć.
– Dzieciaku – powiedział ktoś jego głosem, kogo nie znał. – Jeśli chcesz przeżyć, pokaż mi, gdzie jest najbliższa gospoda.
Co ja najlepszego robię...
Nie był pewien, czy chłopiec zrozumiał, bo długą chwilę patrzył się na niego w milczeniu. Wtedy jednak podniósł dłoń i wskazał kierunek, nie spuszczając martwych oczu. Chłopiec nie uciekł, gdy puścił jego rękę.
Volhar odwrócił się i podążył wskazaną trasą. Zatrzymał się jeszcze na moment. Dzieciak wciąż tam stał.
– Nie będę na ciebie czekał.
Nie obejrzał się ponownie, jednak słyszał za sobą idące kroki. Przemierzał w milczeniu miasto, wciąż nie wiedząc, co robi, co zamierza zrobić.
Zatrzymał się: droga rozdzielała się w dwie strony. Wtedy chłopiec wyszedł powoli przed niego, idąc w prawo, a Volhar podążył za nim. Szli przez jakiś czas i mężczyzna zaczynał mieć wątpliwości, czy dzieciak zaprowadzi go na pewno tam, gdzie chciał. Skręcili jeszcze raz w prawo i wkrótce chłopiec się zatrzymał.
– Dobra robota – pochwalił go Volhar, patrząc na szyld z napisem „Pod rudym wąsem".
Poprowadził konia do stajni, zabrał z juków co najważniejsze, a zaraz pchnął drzwi karczmy.
– Idziesz, czy będziesz tam jeszcze długo stał?
Chłopiec patrzył na niego. Czekał jeszcze moment, a zaraz ruszył jego śladami.
W środku powitało ich ciepło, którego obaj potrzebowali. Ociekające ubrania zostawiały za sobą plamy razem z błotem.
Dwaj draby z pałkami o twarzach równie szpetnych, jak jego sama, dopadli do nich momentalnie.
– Zdrówli czy chorzy? – zapytał ten po lewej, który miał tylko trochę więcej zębów od drugiego.
– Zdrówli – odparł wolno Volhar. – Jak cholera.
Drab skwasił się nieco.
– Nie lubimy tu takich żartów, przybłędo.
– Szczęściem lubi je twoja matka.
– Aaa, rychtyk trefniś się nam trafił, widziałżeś go, Bolky? – Mężczyzna ścisnął mocniej pałkę. Zrobił krok w jego stronę. – Ciekawe czy tańcować też tak umisz. Zara obaczymy, jak w podskokach będziesz stąd wypierdalał.
– Yannick, Bolky, jak zdrówli to dajcieże im spokój – wtrącił stojący za ladą mężczyzna. – Wszystkich byście wyganiali, a zarobku ninie żadnego. No, zapraszam mości panów.
Volhar zmierzył do szynkwasu, mijając drabów, których miny mówiły same za siebie, że będą go mieli na oku. Cholerne bękarty nie zdążyliby nawet unieść ręki. Chłopiec dreptał za nim, spoglądając niepewnie na strażników.
Za ladą stał okrągły, rudy mężczyzna ze zdumiewającymi bokobrodami, łączącymi się z fikuśnym wąsiskiem.
– Powitać waszmościów – odezwał się, gdy podeszli bliżej, przystawiając do twarzy i nosa chusteczkę. – Wybaczcie to srogie przywitanie, atoli rozumiecie, takie czasy... Co dla was?
– Co macie do jedzenia?
– Niewiele mamy do zaoferowania. Mogę polecić grillowaną rybę z ziemniakami. Zwykle podajem to w sosie cebulowym, jednako brak już cebul, tedy...
– Niech będzie bez sosu. Dwa razy. I piwo, cały dzban. Albo też dwa, chyba że chcesz latać tam a nazad.
– Oczywiście, oczywiście, juże szykuję.
– Macie tu bardzo wymyślne zwyczaje, jak widzę. – powiedział Volhar, patrząc na chustkę karczmarza, której ten wciąż nie odstawiał od twarzy.
– Tuszę nie jesteście stąd, prawda to?
– Prawda.
– Tedy baczcie. Zaraza szaleje po mieście straszliwa. Ludzie poczynają kaszleć, tak, że tracą dech w płucach. Chudną w oczach, a potem ninie plują krwią i zara umierają. Juże tak od miesięcy. Iście strach gdziekolwiek wyjść. Szwagierkę na wiosnę zebrało bidulkę. Męczyła się miesiącami, aże wreszcie wyzionęła ducha. No, ale juże was nie zabawiam. Co jeszcze trza?
– Pokój z dwoma łóżkami.
– Nie ma pokoi.
– Zapłacę.
– Kiegdy wszytkie zajęte, mości panie. Rodzinę w nich chowam. Atoli możecie spać w stodole na sianie, jeśli wola.
– Chojnie zapłacę – powiedział Volhar, kładąc na szynkwasie brzęczący mieszek.
Karczmarz westchnął, podrapał się po rudym wąsisku i zmierzył go dokładnie wzrokiem.
– Tedy niech będzie, jednako z jednym jeno łóżkiem. Nie gniewajcie się, rychtyk trzymam rodzinę w pokojach, a czasy takie, że strach przyjmować cudzych, czy nie pozarażają. Ale niech stracę. Przyjdźcie później to porychtuję wszystek i dam wam klucze, a córka zaprowadzi was na górę. Jak dopłacicie, mogę przyrychtować też kąpiel.
– Zgoda.
– No to tera siadajcie, jadło zara podam.
Volhar rozsiadł się wygodnie przy stoliku najbliżej kominka. Widząc, że chłopiec nadal stoi obok, odsunął mu kopnięciem krzesło, a ten bez słowa na nie usiadł. Zaraz przysunął się do paleniska i wystawił dłonie nad tańczącymi płomieniami.
Volhar obserwował go. Chłopiec nie mógł mieć więcej niż dziesięć lat. Czarne, posklejane od błota strąki włosów pokrywały delikatną, równie umazaną twarz. Brud nie do końca jednak zamazywał wielkiego siniaka rysującego się pod okiem. Pewnie zdobył go, próbując ukraść jedzenie.
Co ja najlepszego robię...
Wkrótce córka gospodarza przyniosła posiłki i dwa zamówione dzbanki piwa. Na widok parującej strawy, oczy chłopca zabłysły nieznacznie.
– Jeśli nie chcesz, zjem za ciebie – powiedział Volhar, widząc wahanie towarzysza.
Chłopiec nie czekając dłużej, rzucił się na talerz. Zatapiał zęby w rybie, nie przejmując się ościami, które lada chwila mogły mu stanąć w gardle. Nie używał sztućców – ręce i broda ociekały z tłuszczu. Zajadał łapczywie, jakby nie widział jedzenia od tygodnia, choć bardzo możliwe, że tak właśnie było. Porcja okazała się na tyle wielka, że pod koniec dzieciak wpychał w siebie na chama. Nie zostawił jednak ani kawałka, a resztki z talerza zlizał. Gdy skończył posiłek, odchylił się na krześle i aż sapnął.
– Dobre? Kiedy ostatnio jadłeś, co? Wyglądasz gorzej niż bezpański pies. Jadłeś kiedykolwiek wcześniej grillowaną rybę? Zgaduję, że nie. Gdzie na ulicy byś zjadł coś takiego. Chyba że byś ukradł... Spokojnie, nie patrz tak na mnie, nie będę cię za to teraz karał. Wiem, co to głód.
Siedzieli długi czas w milczeniu, a Volhar zdążył wypić oba dzbanki piwa. Tego jednego nigdy nie było za wiele.
Wreszcie, gdy zbliżał się wieczór, do stolika podeszła córka gospodarza.
– Pokój gotowy, panie.
– Choć – rzucił Volhar do chłopca, po czym wstał i nieco chwiejnie ruszył za dziewczyną schodami na górę. Dzieciak kroczył za nim jak cień.
Gdy znaleźli się w pokoju, a drzwi za córką gospodarza się zamknęły, chłopiec jakby z obawą mierzył dystans dzielący go do wyjścia. Nieufny... pewnie dlatego jeszcze żył.
– Droga wolna. Jeśli chcesz, możesz wyjść. Nikt cię tu nie trzyma.
Cisza.
Volhar podszedł do balii i zanurzył palce w ciepłej, parującej wodzie.
– Jeśli zamierzasz jednak zostać, to rozbieraj się. Cholera nie, nie zrobię ci krzywdy! Czy ja ci wyglądam na gwałciciela dzieci?! Ahh, no dobra nieważne... wskakuj do wody, bo cuchniesz jak rynsztok. Jak nie, to zaraz sam cię do niej wrzucę. Nie zamierzam się w nocy udusić. A co to za rumieńce, psia twoja mać? Nie mów, że się wstydzisz. W pizdę palec, utrapienie z tobą. Niech ci będzie. Idę na dół wypić jeszcze jeden dzbanek piwa. Jak wrócę, masz być wykąpany. I bogini Rhea mi świadkiem, że jak dalej będzie tu tak śmierdziało, to wypierdolę cię przez to okno.
Volhar wyszedł z pokoju, zabierając ze sobą cenniejsze rzeczy. Lepiej nie kusić chłopaka. Zaraz usiadł znów przy stole, mając za towarzysza jedynie pełny dzbanek piwa. Ciekawe czy chłopak go usłucha? Może widząc, że zabrał ze sobą mieszek, już dawno uciekł przez okno?
Co ja najlepszego robię...
Gdy wypił całą zawartość dzbanka, a w głowie mocno już mu szumiało, wrócił na górę. Smród w pokoju zniknął, podobnie jak cały brud z siedzącego w kącie chłopca, przez co na bladej twarzy i rękach ukazały się kolejne siniaki.
Nie miałeś w życiu lekko, co?
Volhar usiadł na krześle, wyglądając przez okno.
– Jeśli chcesz, możesz spać w łóżku, ja i tak nie będę się kładł.
Z satysfakcją zauważył, że dzieciak go posłuchał i bez zbędnych pytań wskoczył pod pierzynę.
Starzeję się – pomyślał, widząc, jak chłopiec wciąż mu się przypatruje. – Rozumiem cię. Pewnie zastanawiasz się, dlaczego ci pomogłem, dlaczego zabrałem cię ze sobą... Ja też się zastanawiam.
Odwrócił się do okna, rozmyślając nad tym, co go czeka.
Deszcz przestał padać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro