Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ 1

Wrony krążyły wściekłą chmarą nad pobojowiskiem, delektując się ucztą. Wzlatywały gwałtownie na widok samotnego jeźdźca w wirze czarnych skrzydeł, krakaniem ukazując swoje niezadowolenie. Po walkach, które odbyły się tego ranka, wciąż nie opadł jeszcze kurz, a nozdrza wypełniał unoszący się w powietrzu swąd śmierci. Zwłoki ścieliły gęsto pole bitwy, okrywały dolinę niczym makabryczny całun. Połamane drzewce włóczni i strzał zdobiły pokryte w szkarłat ciała, jak najdroższa biżuteria, a delikatna mgła tuliła martwych do snu mlecznobiałą kołdrą.

Wyszkolony ogier szedł miarowo do przodu, nie zważając na otaczający ich zewsząd obraz zniszczenia. Omijał porozrzucane w nieładzie oręże, tarcze i kończyny, po których pełzały olbrzymie szczury.

Volhar rozglądał się po polu śmierci, wyobrażając sobie po własnych doświadczeniach i śladach walki, jak mogło wyglądać starcie.

W pierwszej kolejności starły się ze sobą kawalerie, rozpoczynając cały ten krwawy chaos – stwierdził w myślach, otulając się szczelniej płaszczem. Przejmujący chłód zapowiadał wielkimi krokami zbliżającą się zimę. – Przeciwko nim zapewne zostały posłane salwy strzał. Śmiercionośny deszcz spadał na jednych, jak i drugich, nie dając wytchnienia. Następnie ruszyły już piechoty, które dokończyły dzieła. Panował ścisk, tak... Żywi musieli walczyć na trupach poległych, miejscami kurhany ciał dorastają nawet mojemu wzrostowi. Powyginane kończyny leżą tu jak bezwładne lalki złośliwych kuglarzy. Po morderczym boju essarnskie szyki wreszcie zaczęły pękać. Widać to wyraźnie po przesuwającej się linii trupów. Siły Derenhalii musiały zaskoczyć przeciwnika frontalnym atakiem z lasów, a potem była już tylko rzeź. Rzeź, w której upiorne krzyki narastały z każdą sekundą, nieodwracalnie wwiercając się otępiająco w umysł. Znamy to dobrze... Krew, błoto i stal. A teraz pozostała już jedynie cisza.

Volhar jak każdy słyszał przeróżne historie o potworach opowiadanych przez staruchy przy ogniskach. O takich, które czekały ukryte w mroku pokoju, aż tylko ktoś zaśnie i o tych, które porywały małe dzieci, gdy te sprawiały trudności rodzicom. Widząc jednak obraz przed sobą, zrozumiał jedno: na tym świecie nie może istnieć potwór większy, niż człowiek.

A ja jestem jednym z nich – stwierdził cierpko w myślach, wykrzywiając zdeformowane bliznami wargi. – Jestem diabłem, który zabiera dusze prosto do piekła.

Zastanawiał się, co sprawiło, że ludzie zaczęli się nawzajem mordować – to była wojna, konflikt, którego sens trudno pojąć, ale którego konsekwencje okazywały się zawsze przerażająco realne.

Głupi konflikt głupich władców – pomyślał. Czy naprawdę ludzie musieli umierać z powodu kaprysów tych, którzy mieli władzę? Czy naprawdę nie istniała inna droga do rozwiązania sporów niż krwawy pochód zniszczenia? Niewinni ludzie ginęli, bo niektórzy nigdy nie mieli dość. Zawsze chcieli więcej, zawsze chcieli zdominować, zawsze chcieli więcej władzy. Ale za jaką cenę? Czy była to cena, którą warto płacić? Wojna była jak czarna dziura, pochłaniająca wszystko, co dobre i ludzkie w człowieku. Czy kiedykolwiek skończy się to szaleństwo? Czy kiedykolwiek ludzie zrozumieją, że pokój jest droższy niż każda korona?

Koń targnął łbem, odganiając natrętne muchy. Volhar poprawił się w kulbace, rozciągając obolałe podróżą plecy.

Jeszcze trochę drogi przede mną – westchnął ciężko, sięgając po manierkę mocnej żytniej przy pasie. Zaklął paskudnie, gdy na język spłynęła ostatnia kropla gorzkiego napitku. Tylko tego brakowało.

Dzień powoli szarzał. Ukryte słońce nie dawało żadnej nadziei na powrót przed zmrokiem, a ciemne chmury zasnuwały niebo, zwiastując nadchodzący deszcz.

– Pojrzyj też na tamtego.

– Nie, ten jest cały z juchy. O, alemć patrz tamój! Psia mać, dobre buty, zda mi się nawet, że moja miara.

– Iście obłowim się tu pospołu, że hej!

Volhar podniósł wzrok, szukając, skąd dochodziły głosy. Na lewo, nieco bliżej lasu zlokalizował czworo mężczyzn, pochylających się nad zwłokami.

Hieny cmentarne.

Dostrzegli go. Jeden z nich odwrócił głowę i na moment ich spojrzenia się skrzyżowały. Zaraz mężczyzna wskazał w jego stronę palcem, a po chwili Volhara doszły ich szepty. Nie usłyszał słów, jednak po mimice twarzy i tonie głosu, z jakim rozmawiali, zrozumiał, że nie były przyjazne. Nie zatrzymał się. Koń szedł miarowo stałym tempem.

– E, pielgrzymie – zawołał ten chudy, z przydługim, krzywym nosem, brudnym od kurzu. Spod tłustych włosów, patrzyły małe, świńskie oczka.

Zaraz zjawili się przy nim i otoczyli z każdej strony. Volhar widział, że ściskają w rękach poszczerbione miecze, najpewniej przed chwilą zrabowane. Koń wierzgnął głową, gdy wstrzymał wodze, zatupał nerwowo w miejscu.

– Niech wam dola będzie łaskawa. Niebezpiecznie podróżować w tych okolicach – ciągnął nieznajomy. – Zwłaszcza samojednemu po świeżych pobojowiskach. Wżdy w takie miejsca szybko ściągają trupojady i rabusie. Hultajstwa się tu wszędy sroży, że nie miara. Atoli nie frasujcie się, iście traf wam, żeście na nas wpadli. Pokażcie jeno co macie w sakiewce to, wskażem wam inszą, spokojniejszą drogę.

Zarechotali parszywie, zacieśniając krąg.

– Kędyż was droga niesie? – zapytał chudy, jednak nie uzyskał żadnej odpowiedzi. Poirytowany chwycił za nóż i szybkim ruchem przystawił Volharowi pod żebra. – Głusiście, człowieku?

Volhar zmierzył go zimnym jak lód spojrzeniem spod kaptura. Wyraz jego twarzy sprawił, że ten zawahał się, ale tylko na moment.

– Chciałżem po dobroci, atoli baczę, że nie ostawiasz mi wyboru. – Rabuś szarpnął za jego wodze.

I tym popełnił błąd.

Ostrze błysnęło bez zapowiedzi, trysnęła krew. Chudy wrzasnął, widząc sikający juchą kikut, jednak krzyk zaraz się urwał, głowa poszybowała w powietrze. Ten z lewej strony Volhara chciał unieść broń, nie zdążył. Klinga z sykiem wcięła się w ciało, rozorała policzek i krtań. Trzeci mężczyzna wzniósł miecz, zadał cios, ale stal zadźwięczała. Ostrze zachrupało na mostku, rabuś jęknął głucho i szarpnął się w tył, nie upadł. Zatoczył jeszcze parę kroków, a dopiero potem wyrżnął twardo na twarz. Ostatni, widząc, co się dzieje, nawet nie zaatakował. Próbował uciec, potknął się o trupa, który miał trzewia na wierzchu i nadział na coś ostrego. Krzyknął żałośnie, chwytając zranioną nogę.

Volhar zeskoczył niespiesznie z konia, podszedł do zbira. Ten widząc jego twarz, wybałuszył oczy, momentalnie zbielał, jak kreda. Chciał się wycofać, nie mógł. Nie pozwalał mu na to przedmiot wbity w nogę, który przy każdym ruchu powiększał ranę.

– Darujcie, panie! – zawył. Był młody, jego twarz pokrywało pełno czerwonych pryszczy, które nieumiejętnie zakrywał rudy mech. Oczy ze strachu wychodziły mu z orbit. – Poddaję się. Darujcie życie...

Volhar nastąpił na jego pierś, zamachnął się i zanurzył miecz głęboko w ciało. Rabuś chciał krzyknąć, ale z jego gardła dobył się tylko skrzek krwi. I... już. Znieruchomiał.

Spłoszone ptaki zerwały się do lotu.

Volhar strzepnął szkarłat z miecza. Schował klingę do pochwy, spoglądając na krążące w górze kruki. Rozejrzał się po pobojowisku.

Trzech więcej – pomyślał.

Wskoczył na konia i szturchnął go ostrogą w bok. Ogier zarżał, uniósł łeb i ruszył wolno przez pole bitwy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro