ROZDZIAŁ 3
Deszcz lał już trzeci dzień. Przemoknięty do suchej nitki Volhar klął co chwila, irytując się na cały świat i na samego siebie. Że też jak zwykle musiał wypić cały zapas gorzały i podróżować teraz o suchej gębie. Jeszcze ten uporczywy wiatr siekący ubrania i przenikający do kości... Mimo to nie był pewien, czy trzęsie się z zimna, czy też z powodu braku jakiegokolwiek alkoholu we krwi. Wschodni trakt okazał się błotnisty, zryty od kopyt i kół wozów. Stosunkowo niedawno musiał tędy przejeżdżać jakiś oddział. Mimo to nie spotkał na szlaku żywej duszy, a przecież dobrowolnie narażał się na napaść bandytów, podróżując głównym gościńcem.
Sklął, gdy koń zapadł się w kałuży i omal nie strącił go z siodła. Przeklęta bestia. W końcu skręci sobie nogę i będzie musiał go wymienić w jakiejś przydrożnej karczmie na starego wałacha. Cholera, jak długo mogło jeszcze padać?
Volhar nie zatrzymywał się na postój. Wiedział, że ulewa tak szybko nie minie.
Właściwie dokąd się tak śpieszę – pomyślał. – Tam, dokąd idę, czeka mnie jedynie śmierć. Kontynuując podróż, sam sobie kopię jedynie grób – przemknęło mu przez myśl. Każdy krok prowadzący go bliżej celu był dla niego jak uderzenie młotem w gwoździe jego trumny.
Po drodze napotkał wieś. Już z daleka wydała mu się dziwna; z kominów nie unosił się żaden dym, a gdy wjechał między domy, nie powitały go nawet szczekające psy, czy kopiące wszędzie dziury kury. Coś było nie tak... Poprawił pas z mieczem, rękojeść wyjrzała zza płaszcza, gotowa do chwycenia. Rozglądał się uważnie, nasłuchując jakichkolwiek dźwięków – nie usłyszał nic. Nad wioską unosiła się martwa cisza.
Na sznurach mokły niepozbierane ubrania, droga zaś okazała się pełna porozrzucanych w nieładzie mioteł, kopczyków czy innych narzędzi, jakby wszyscy mieszkańcy przerwali nagle swoje prace i pospiesznie wynieśli się z wioski. W dodatku te pootwierane drzwi... Volhar nie wołał, sprawdzając, czy ktoś się ostał. Wiedział, że nie ma tu żywej duszy. Tylko gdzie się podziali?
Na wzgórzu, tuż za osadą, znalazł odpowiedź na wszystkie swoje pytania.
Ogromny dąb stracił już niemalże wszystkie liście. Gałęzie zaś miast nich ścieliły zwisające na sznurach trupy. Były tam już jakiś czas, świadczyły o tym wyżarte przez drapieżne ptactwo oczy i wargi, oraz zsiniała skóra zdeformowana przez słońce i deszcz. Muchy latały wokół chmarą, pchając się ofiarom do uszu i ust. Do ciał przybito tabliczki z wyrytymi napisami, na których przeważały dwa określenia – zdrajca i derenhalska dziwka.
Volhar długo patrzył na drzewo bez słowa.
Wreszcie przeniósł wzrok na drogę przed nim. Ścieżki rozwidlały się w trzy strony świata, a kierunek wskazywał krzywy drogowskaz.
Skierował konia w stronę Tavanu.
***
Strażnicę postawiono na mokradłach. Jakby nie mogli wybudować jej gdzie indziej, a teraz przez te przeklęte ulewy grunt w jej okolicy okazał się na tyle rozmiękły, że Volhar chcąc przejechać dalej i nie babrać się po pas w błocie, nie miał innego wyboru, jak jazda przez fort. Osadzono go na niewielkiej wysepce, do której prowadził drewniany, połamany most. Tuż przed nim parę ubogich rodzin rozbiło namioty. Głupcy niedoczekanie pewnie liczyli na to, że w razie wypadku, żołnierze zapewnią im ochronę. Gdy przejeżdżał obok, wystawiali brudne głowy przez poły, bacznie śledząc go wzrokiem.
Brama do strażnicy była zamknięta. Strzegli ją dwaj wykłócający się żołnierze grający w kości, schowani pod rozciągniętym baldachimem. Nad bramą zaś dyndały na linach dwa trupy. Obydwu zawieszono na karkach tabliczki z napisem zdrajca. Volhar szybko skojarzył fakty. Zsiadł z konia i zbliżył się do wejścia.
– Droga zamknięta – oznajmił jeden ze strażników i sklął paskudnie, gdy kości zatrzymały się na stoliku.
Volhar sięgnął pod płaszcz, wyjmując niewielki, metalowy cylinderek. Wyciągnął korek, a zaraz potem wystawił żołnierzowi niewielki zwitek papieru.
– ...niniejszym, posiadaczowi dokumentu zezwala się na wstęp do wszystkich miast na terenie królestwa Essarnu – przeczytał pod nosem strażnik i zmierzył Volhara dokładnie wzrokiem. – Posłaniec?
Volhar nie widział sensu naprowadzać go na słuszną drogę. Po co miałby się tłumaczyć? Skinął więc jedynie głową.
Zaraz brama stanęła otworem i wjechał do środka. Pierwszym co rzuciło mu się w oczy, to latające po placu kury, moknące w zagrodach świnie i bydło. Ciekawe... Mało widział strażnic, które zajmowałyby się w dodatku hodowlą zwierząt. Volhar wiedział jednak, skąd te się tutaj znalazły i nie miał już co do tego żadnych złudzeń.
Na spotkanie wyszło mu kilku następnych żołnierzy.
– Kto zacz? – zapytał zdziwiony jeden z nich, wyraźnie poirytowany na to, że musiał wyjść na deszcz.
– Posłaniec – odparł strażnik bramy.
– Posłaniec? Tedy jakie wieści niesiesz? – zapytał inny, o twarzy z bliznami po oparzeniach.
– Poufne – odparł krótko Volhar.
– Myśmy w królewskiej służbie, człeku. Tedy nie frasuj się, że w niepowołane ręce trafią i mówże rychło. A zresztą... choćwa banda, sami zobaczym co ma w jukach na koniu.
– Niechajcie go – rozkazał czarnowłosy mężczyzna, zgadując po ubiorze najpewniej dowódca oddziału. – Po gębie znać, że swój chłop. Pewnikiem wojowałżeś niemało, co? Miarkuję, że byś dychnął przed dalszą jazdą? Tedy zapraszam z nami do środka.
Volhar milczał jakiś czas.
– Gorzałę macie? – zapytał wreszcie.
– Jasne, że mamy. Jadła i ciepła też nie brak. Wyschniesz aby trochę.
Volhar skinął głową.
Kordegarda okazała się większa, niż przypuszczał. Miała w sobie szereg izb dla całego garnizonu, magazyn, skład na broń oraz nawet niewielki areszt, w którym więziono dwóch, potwornie skatowanych więźniów. Volhar nie był pewien, czy jeszcze żyją. Teraz bardziej niż ludzi, przypominali dwa skrzepy krwi.
Zaprowadzili go do pomieszczenia na piętrze, najpewniej jadalni, gdzie przy stole grzało się już więcej zbrojnych.
– Brać te kości ze stoła – rozkazał komendant. – Gościa mamy, zrobić no tu mi miejsce gamonie. Solvar ruszże tą dupe, bo ci do niej nakopię i będziesz stał na bramie przez tydzień. Idź, świnie nakarm. A co wy tu w pizdę palec przede mną chowacie? Jebał was pies, kiedy żeście tych grzybów nazbierali!? I ani słowem swojemu przełożonemu, patrzcie ich. Już ja was popamiętam sukinsyny. Siadaj posłańcze, zjesz ze mną zupy.
Volhar rozsiadł się, śledzony wzrokiem pozostałych zgromadzonych. Z wdzięcznością przyjął pełną miskę, parującej jeszcze potrawy. Coś ciepłego dobrze mu zrobi. Wreszcie jakaś miła odmiana od sucharów i suszonej wołowiny.
– No, to co na szlaku słychać? – zapytał komendant, zanurzając łyżkę w grzybowej. – Pewnikiem wiesz cosik ciekawego jako pasłaniec. Spokojnie nie musisz mi prawić jakie wieści niesiesz. Atoli jeździsz po świecie, tedy miarkuję, że wiesz więcej od nas... Masz tu też gorzałę, łyknij se do zupy.
Volhar otarł usta do przemokniętego rękawa. Chwycił za kubek i z nieskrywaną ulgą poczuł, jak ostry napitek zadrapał go w gardle. Tego było mu trzeba.
– Linia frontu przesuwa się bardziej na południe – odparł, nie zamierzając zdradzać niczego ważnego. W swoim fachu wiedział więcej niż niejeden posłaniec. – Niebawem wojna może was dogonić, ale miarkuję, że to już wiecie.
Komendant sposępniał wyraźnie. Mruknął pod nosem.
– Ano wiemy, ale cóże czynić. Nam żołdakom jeno czekać, aże przyjdzie nieuniknione. Aże który władyka zamacha palcem i pośle na front, ginąć jakże chwalebnie za kraj. Walczyłem juże w bitwach, tedy wiem co to śmierć; ginąć we własnej krwi i gównie po pachy. Wiem także, że niebawem czeka nas koniec. Nie mamy przecie szans z mocą Derenhalii, Padvy i Loruvii razem w kupę wziętych. A wszystko to przez co? Że synka jednego władyki zaswędziały jaja i porwał córę drugiego. Ale co mi tam to wszystko. Samem se obrał los żołdaka, tedy nie mam co narzekać. Oj głupim był posłańcze. Tera pojechałbym se pewnikiem gdzie na południe i w rzyci miał te całe wojaczki. Chędożyłbym czarne panienki z Pandred aże by mi kutas nie zwiędł i nie odpadł. Eh, nie musisz tak na mnie patrzeć. Nie, nie chcę, żebyś mnie żałował. Siedzimy z chłopakami prawie od początku wojny w tej strażnicy i jeno naszym zadaniem jest uchowanie porządku.
– W pobliskiej wiosce też robiliście takie porządki? – zapytał chłodno Volhar. – To wasza robota?
– Nasza, a jakże. Masz z tym jakiś problem?
– Nie mam.
– Tedy bacz swojego nosa. Porządek trza trzymać, a rozkaz to rozkaz. Razik to myto zebrać, drugi wioskę wysiedlić, a inny paru wieśniaków ubić.
– Czym sobie zasłużyli?
– Ukrywali poranionych derenhalskich żołnierzy. Jeden z wieśniaków, łasy na nagrodę, doniósł na sąsiadów, tedy pojechalim i przetrząśli wieś do góry nogami. No i wystaw sobie znaleźlim dwóch w chlewie schowanych przy bydle, co rany mieli połatane. A jakże, dobrze miarkujesz, dokładnie tych samych sponiewieranych co żeś w areszcie widział, jakeś tu szedł. Pewnikiem po ostatniej bitwie dezerterzy liczyli na szczęście. Katowalim ich dwie noce, ale nic wartego i tak nie rzekli. Zresztą co by mieli wiedzieć zwykłe żołdaki, jeszcze durne młokosy. Zachciało im się wojaczki, a nynie żałują. Ale wracając... kiegdy ich znaleźlim w wiosce, nie było więcej łudzeń. Sam żem wydał rozkaz.
– Ciekawy pomysł z tym drzewem.
– Nie oceniaj – ostrzegł komendant. – Taki mus do posłuchu i przykładu innym. Zdrajca to zdrajca.
– Długo trudziliście się, żeby ich tam wszystkich pozawieszać?
– Dałżem ci schronienie i jadło, tedy bacz swojego nosa, ostatni raz rzeknę. Nie miałżem wyboru. Ktosik musiał wziąć odpowiedzialność. Wioski nie palilim, bo i po co. Pewnikiem niebawem znowu jakichś wieśniaków wysiedlą, a nynie będzie gdzie ich dać.
Volhar nie ciągnął tematu. Zdziwił się, że tak bardzo pragnie wyprowadzić komendanta z równowagi. Sam przecież też niejednokrotnie był zmuszany do podejmowania równie makabrycznych decyzji. A może potrzebował poczucia, że nie zostawał jedynym potworem na tym świecie? Że istnieją inni równie okrutni, co on?
– Mniemam, że droga do Tavanu cię niesie – podjął niezrażony komendant, ponownie przechylając flaszkę gorzałki nad jego kubkiem.
Volhar od razu wypił zawartość.
– Dobrze mniemasz – powiedział, nie widząc sensu, by kłamać.
– Nie wiem, czy to z wieściami, czy jeno na odpoczynek przed dalszą trasą. Jednako, jeśli to drugie, to odradzam. Nie ma tam czego szukać. Nynie tamój nasrane i kupa much. Zaraza szaleje po mieście, na drogach więcej żebraków niż psów, fanatycy religijni ryczą kazania po każdych rynsztokach, a dziwki brudne i szpetne jak noc. To czy złapiesz po nich syfilis to czysty hazard.
– Dzięki za ostrzeżenie. Nie omieszkam z niego skorzystać. Niestety ku naszemu nieszczęściu w dzisiejszych czasach syfilis można złapać równie łatwo, co zwyrodnienie żelaza w trzewiach.
Komendant zaśmiał się chrapliwie.
– Słuszna uwaga. Ehh rychtyk ciężkie czasy naszły... Nawet podupić nie można w spokoju. Swoją drogą – twarz komendanta zrzedła nieco – jesteś posłańcem... Gdybyś kiegdyś przejeżdżał przez Thandrest, a spotkałbyś tam kobietę o imieniu Letty, rzeknij jej... rzeknij, że Kendrick pamięta. Że kiedyś znów się spotkamy jak nie na tym, to na innym świecie... A, zresztą i tak pewnikiem przepomnisz, tedy nic nie mów.
– No proszę ktoś kto bez skrupułów wymordował całą wioskę, jednak ma jakieś serce – uśmiechnął się krzywo Volhar.
– Lubisz igrać z ogniem, co? Podobasz mi się. Atoli masz rychtyk szczęście, że mam jeszcze do ciebie cierpliwość. Nie drwij ze mnie, sam pewnikiem miałeś jakąsi miłostkę w życiu, którąś potem stracił. Wierz lub nie, ale psia mać wymorowałbym i wszystkie wioski w Essarnie, gdybym wiedział, że mogę ją odzyszczyć.
Komendant wstał, wypił jednym haustem gorzałkę, nie krzywiąc się ani trochę.
– No, mus mi wracać do obowiązków, posłańcze. Jeśli wola możesz tu ostać choćby i do rana. A jeśli nie, to zrobisz, co uważasz. Daję słowo, że włos ci tu z głowy nie spadnie.
– Dziękuję za strawę – powiedział Volhar.
***
Mimo propozycji Volhar nie zdecydował się zostać na noc w kordegardzie. Wyruszył niedługo po rozmowie z komendantem, gdy razem z resztą żołnierzy opróżnił do końca flaszkę. Nabrał z nimi na tyle wspólnego języka, że na drogę ofiarowali mu następną butelkę.
Deszcz nadal nie przestał padać i jadąc doliną, wkrótce zaczął żałować, że odrzucił ofertę komendanta. Że też zawsze wiedział lepiej... Choć zapewne znowu zrobiłby to samo.
Na noc zatrzymał się w niewielkim jarze, gdzie przed moknięciem i szalejącym wiatrem chroniły go skały.
Zdjął juki z konia, odpiął mu siodło, a sam usiadł na wilgotnej ziemi, wyciągając spod płaszcza flaszkę mocnej żytniej. Skulił się pod płaszczem i popijał, wsłuchując się w deszcz.
A więc tak miał wyglądać jego koniec – walcząc w głupiej, bezmyślnej wojnie. Sam pośród wrogów.
Nie spłodziłem potomka, a jeśli tak, to nawet nie wiem gdzie i kiedy. Nie zaznałem zbyt długo miłości i najprawdopodobniej nie zachleję się na śmierć w jakimś rynsztoku, jak zawsze tego pragnąłem... – uśmiechnął się do siebie. – I tak nie zasługuję na lepszy los. Nie wyrządziłem na tym świecie za dużo dobrego. – Pociągnął spory łyk. Parsknął. – Cholera, śmiałem się z komendanta, a teraz sam rozczulam się nad sobą, jak jakieś dziecko. Starzeję się...
Naciągnął na głowę kaptur, wsłuchując się w noc. Nie zasnął. Nigdy nie zasypiał.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro