Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Malarz

Był upalny dzień. Słoneczne promienie oświetlały pracownie, dostając się przez duże okna. Na zewnątrz temperatura mogła sięgać nawet trzydziestu stopni jednak w pomieszczeniu było chłodniej. Malarz podciągnął rękawy białej koszuli, oparł brudne ręce na biodrach i spojrzał na swoją pracę. Płótno było niemal całkowicie zapełnione, miejscami naprawdę grubymi warstwami farby olejnej. Mężczyzna uśmiechnął się. Kochał malować. Nie wyobrażał sobie życia bez tego i choć nie miał wielu kupców, zawsze znajdował fundusze na potrzebne materiały. Zaczął przechadzać się po pracowni by rozruszać zesztywniałe stawy. Przetarł dłonie, które tak jak zwykle były całe w farbie. Nigdy nie potrafił malować tak by pozostały one czyste ale nie przeszkadzało mu to. Przez pewien czas były one po prostu kolorowe i zostawiały ślady na roboczych ubraniach, potem je zwyczajnie mył. Nie rozumiał ludzi, którzy podczas odwiedzin w pracowni, widzieli w tym problem. 

Nadal z szerokim uśmiechem, spojrzał na regały ustawione jak najdalej od sztalugi. Były na nich ustawione książki, od takich opisujących florę i faunę, po powieści kryminalne czy filozoficzne. Wędrując wzrokiem po ich grzbietach, przypominając sobie treść niektórych. Podszedł do jednej z półek i upewniwszy się, że nie ma już na dłoniach farby, sięgnął po purpurowy tom z twardą oprawą. Miał pozłacane litery na okładce i przyjemny w dotyku papier. Była jedną z jego ulubionych, opisująca podróż przez góry i ocean. Zawsze gdy ją czytał, wyobrażał sobie te piękne widoki, a robił to już niejednokrotnie. Delikatnie, z szacunkiem, otworzył książkę na przypadkowej stronie i szybko sprawdził treść. Był to fragment gdy główny bohater właśnie schodził z pierwszego wzniesienia. Zamknął ją i odłożył na miejsce, wyobrażając sobie własną podróż. Miał plan wziąć ze sobą małą sztalugę i farby, wybrał już nawet pędzle które ze sobą zabierze. Gdyby jego matka się o tym dowiedziała, z pewnością okrzyczała by go za brudne od farb ubranie i myślenie tylko o malowaniu. Jednak jej już nie było na tym świecie, zabrała ją choroba i teraz w życiu malarza nie było żadnej kobiety, która by go upomniała. Spojrzał tęsknie przez okno. Obiecał sobie, że weźmie jakiś czysty strój, choć o taki nie będzie łatwo. 

Miał już obrany cel, były to góry znajdujące się na południu kraju. Do morza miał niedaleko, był tam nie raz i nie raz też umieszczał je na swoich pracach. Jednak myśl o szczytach zawsze napawała go ekscytacją. Ludzie mówili o nim różne rzeczy. Nazywali go marzycielem, głupcem, często na wspomnienie owych planów, zapewniali mężczyznę, że nie da rady przejść szlakiem, tym bardziej ze sprzętem. Ale kpiny i negatywne opinie znajomych nie przeszkadzały mu. Wytrwale zbierał pieniądze i miał już nawet wybrany termin. Najbliższy miesiąc poświęci na pracę a w kolejnym wyjedzie, pokazując ludziom, że się mylili. Z tą myślą, usiadł ponownie przed płótnem i chwycił średniej wielkości pędzel. 

Minęła zaledwie godzina, dla malarza była to krótka chwila, gdy usłyszał walenie do drzwi. Od razu wiedział, że spotkanie nie będzie miłe. Wstał, myśląc, który nieżyczliwie nastawiony człowiek może być to tym razem. Często odwiedzali go tacy ludzie, zazwyczaj żądając pieniędzy. Nie troszcząc się o czystość swoich rąk, podszedł do drzwi i otworzył je. Stanęli przed nim postawni mężczyźni o srogich twarzach i w niemal jednakowych mundurach. Było ich około sześciu a w rękach mieli broń. Malarz ostrożnie zerknął pomiędzy nimi, na zewnątrz. Nie widział wiele ale dźwięki jakie do niego dochodziły były niepokojące. Jakaś kobieta szlochała, dwójka mężczyzn krzyczała a wszytko było doprawione głośnymi, lecz trochę odległymi hałasami. Bez słowa, grupa odepchnęła mężczyznę i ruszyła w głąb pomieszczenia. Właściciel próbował zaprotestować, zapytać co to ma znaczyć, jednak zanim zdążył się odezwać, mundurowi zaczęli plądrować jego pracownie. Przewracali regały i stoły, przebijali płótna i rozbijali słoiki z przyborami i rozpuszczalnikami. Trzech wyciągnęło coś na kształt karabinów i wycelowało w obrazy. Bezradny artysta próbował ich powstrzymać, jednak był zbyt słaby. Z ogromnym bólem patrzył na niszczone książki i prace. Nagle, ku jego przerażeniu, z dziwnych broni wydobył się ogień. Ręce mężczyzny drżały, łkał, widząc poczynania najeźdźców. Jego ukochane utwory płonęły, obrazy znikały tak szybko, że nie był nawet w stanie na wszystkie ostatni raz spojrzeć. sztaluga stała w płomieniach, razem z innymi meblami. 

Malarz nie był w stanie powstrzymać krzyku ani szlochu. Gdy tylko napastnicy zaczęli wychodzić, on pobiegł ratować co się da. Jednak nie było już nic takiego. Leżące na podłodze regały płonęły, większość książek zmieniła się już w popiół, okładki poczerniały, płócien w większości już nie było i tylko drewniane ramy na których były naciągnięte, trwały nadal, trawione przez okrutny żywioł. Poparzył się, próbując wyciągnąć ze sterty jedną z książek. Spojrzał bezradnie w stronę wywróconej sztalugi i niedokończonego obrazu, który leżał nieco dalej od reszty. I on nie był już do uratowania, a mężczyzna patrzył jedynie jak powoli znika. Wiedział, że musi wyjść. Dym gryzł go w oczy i płuca, żar palił na odsłoniętej skórze a dłoń była czerwona i pokryta gdzieniegdzie bąblami. Ale było mu tak ciężko odejść. W końcu, trzęsąc się z rozpaczy, ruszył po omacku do drzwi. Kaszlał co chwilę a gdy w końcu się wydostał, zrobiło mu się niedobrze. Usiadł nieopodal pracowni, na suchej ziemi i spojrzał w jej kierunku. Z rozbitych okien i otwartych drzwi wydobywał się dym. Widział języki ognia idące po ścianach budynku. Ktoś do niego podszedł. Było to dziecko, które już wcześniej kiedyś widział, ale nie potrafił sobie przypomnieć czyje było. Chłopczyk mógł mieć około sześciu lat i tak jak artysta, był osmalony i zapłakany. Z przejęciem, drżącym głosem, zapytał czy malarzowi nic nie jest. Choć ten z początku tylko patrzył tępo na przybysza, w końcu uniósł prawą dłoń. 

Chłopczyk odbiegł a mężczyzna wrócił do przyglądania się temu co właśnie tracił. Był to jego dorobek życia, wszytko co tak kochał, cenił i szanował. Jego pasja i praca, życie na które starał się latami. Razem z tym wszystkim, odchodziły też jego plany i marzenia. Płakał za tym wszystkim. Początkową trwogę zastąpił dogłębna rozpacz. Pomyślał o tym co powiedziała by jego matka. Nie była zadowolona z jego zajęcia, ale z pewnością widząc jaka dotknęła go tragedia, próbowała by go pocieszyć. W końcu to ona dawała mu motywację i siłę. Z początku miał do niej żal gdy jako mały chłopiec, poprosił o farby a ona odmówiła. Kazała mu wtedy na nie zarobić. Przygotowywała go do ciężkiego życia jakie chciał obrać. Był jej za to wdzięczny, kochał ją i tym bardziej miał ochotę krzyczeć i rzucić się w ten ogień. Tracił właśnie to wszytko i nawet nie wiedział przez co. Czym zawinił? 

Chłopczyk wrócił i próbował namówić malarza do pójścia z nim. Widząc, że ten nie reaguje, zaczął ciągnąć go za zdrową rękę aż ten w końcu się nie podniósł i nie spojrzał na niego. Dziecko zaprowadziło artystę do grupki ludzi kłębiących się nieopodal. Byli wśród nich ranni, płaczący, lamentujący, modlący się... Nieliczni zwracali uwagę na otoczenie, tylko paru powiodło wzrokiem za tą dwójką. Chłopiec doszedł do trójki kobiet i puścił mężczyznę. Ten jednak, choć początkowo chciał porozmawiać i pomóc, nie był w stanie myśleć o czymś innym niż o swoim płonącym życiu. Nie zwracał uwagi na uspakajające słowa, ból w ręce i płucach. Jedna z kobiet opatrzyła jego dłoń ale on tylko patrzył w stronę trawionych ogniem ścian pracowni. Będzie musiał zacząć od nowa... tylko czy potrafi? Był jednak pewien jednego. Nie będzie w stanie pożegnać pasji ani zapomnieć o pięknych szczytach, opisanych w książce z purpurową okładką.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro