Dwadzieścia siedem dni
Spojrzeli w stronę morza. Słońce powoli zachodziło, niebo przybrało żółto różową barwę a na woda przybrała niesamowitego wyglądu. Łokciami byli oparci o metalowe barierki, w tle słyszeli mewi skrzek i cichy szum fal. Wszystko przedstawiało się tak pięknie jednak mimo swej wzajemnej bliskości, dziewczyna i chłopak byli samotni. On - ciemnowłosy o zielonych oczach, wpatrzony w dal, szczupły i wysoki, Ona - blondynka o szarych oczach w zwiewnej białej sukience. Dzieliło ich zaledwie parę metrów, jedno spojrzenie, kilka słów... Jednak dla ludzi to tak wiele.
W końcu jasnowłosa zerknęła na chłopaka i odwróciła się od morza. Ruszyła wolnym krokiem w stronę miasta. On czując tą zmianę, skierował ku niej wzrok i przez chwilę patrzył jak odchodzi. Nic nie było jednak stracone.
Następnego dnia, gdy pora była równie klimatyczna choć niebo trochę zachmurzone, dwójka obcych sobie ludzi spotkała się tam znów. Nie była to żadna cicha zmowa, po prostu on musiał pomyśleć a ona lubiła być sama z widokiem na wielką wodę. To on pierwszy się odezwał. Ubrany w ciemną bluzkę z długim rękawem i spodnie do kolan, skierował wzrok na towarzyszkę.
- Hyh, i co? Znów się tu spotykamy?- starał się zażartować. Dziewczyna spojrzała na niego, pierw trochę zdziwiona, po czym niepewnie zaśmiała się, choć oboje zdawali sobie sprawę, że to nie było zabawne.
- Tak. Co cię tu sprowadza?- zapytała chcąc podtrzymać rozmowę.
- Niedaleko jest restauracja w której pracuje. Lubię czasem wyjść i pomyśleć. - odparł zamykając się na chwilę.
- To dobrze, że myślisz - zaśmiali się choć blondynka zrobiła to trochę nerwowo wiedząc jak zabrzmiały jej słowa.
- A ty? - uśmiechnął się lekko w jej stronę.
- Lubię czasem popatrzeć tak na morze... Koło dziewiętnastej przepływa statek turystyczny - ponownie skierowała swe spojrzenie na wodę, uważnie obserwując horyzont.
- Muszę już iść... To co, do jutra? - oderwał się od metalowej barierki, mając cichą nadzieję, że dziewczyna potraktuje jego słowa poważnie i przyjdzie.
-------------------
Choć następnego dnia padało, brunet ujrzał przy barierce samotną postać, z tęczową parasolką. Inni przechodnie pośpiesznie uciekali przed ulewą, jednak on, mimo, że bez osłony przed pogodą, stanął przy kobiecie. Tym razem miała na sobie ciemny płaszcz, dżinsy i buty sportowe. Odwróciła ku niemu głowę i uśmiechnęła się lekko.
- Choć pod parasolkę bo się przeziębisz - powiedziała, wysuwając przedmiot w jego stronę. Chłopak skorzystał z propozycji i już po chwili stali ramię w ramię, patrzac na zlewające się z wodą, niebo.
- Przyszłaś mimo deszczu? - odezwał się w końcu.
- Ty również i to bez parasola. - odparła ze śmiechem.
- Twój jest świetny - powiedział, zerkając w górę.
- Dzięki, długo szukałam właśnie takiego. Teraz chodzę z parasolką nawet gdy świeci słońce - brunet zaśmiał się krótko.
- Ja jeszcze nie znalazłem odpowiedniego więc chodzę bez.
I mimo nieprzyjemnej pogody, rozmawiali jakiś czas, niby o niczym. Mieli szczęście gdyż deszczu nie było przez kolejne parę dni. Choć zazwyczaj brakowało słońca, oni spotykali się codziennie. Poznawali się i bawili ze sobą jak starzy przyjaciele. Z czasem on zaczął przynosić kawę dla nich obojga. Chłopak przychodził pomyśleć, gdy w domu sytuacja się pogarszała a rodzina była skłócona. Chciał chwili wytchnienia, spokoju, szukał rozwiązania. Zamiast tego znalazł osobę, z którą coraz bardziej chciał spędzać czas. Blondynka po prostu lubiła samotność. Była to odmiana od codziennej rutyny, pracy i domu.
Gdy spotkali się po raz dwudziesty drugi, chłopak niepewnie zaprosił towarzyszkę do siebie. Wiedział, że może się nie zgodzić. Było to zupełnie coś innego niż spotykanie się w miejscu publicznym. Jednak miał nadzieję, że się zgodzi. Ona, choć początkowo zdziwiona, uśmiechnęła się i zgodziła ochoczo. Dzień był wtedy pogodny, miała na sobie zwiewną błękitną sukienkę a na głowie biały kapelusz.
Dwadzieścia siedem dni spędzonych w swoim towarzystwie, dni które ich łączyły, choć wydawało się to tak odległe. Te parę metrów, te kilka słów, to jedno spojrzenie. Czasem nawet tyle to za wiele dla ludzi. Potrafią się otworzyć gdy nie widzą rozmówcy, są w stanie podać z obcymi, jednak rozmowa jest często jak zwalone drzewo, robiące przejście przez rzekę. Wielu nie chce się na nie wchodzić i ryzykować. Kręcicie teraz głowami, mówicie sobie - to nie tak? To spróbujcie się odezwać do obcej wam osoby w autobusie, w mieście czy w szkole. W pracy, w lesie albo chociaż do sąsiada. Wielu po prostu nie potrafi zrobić pietedzrho kroku, z góry bojąc się porażki. On się bał. A jednak parę metrów przestało ich dzielić, słowa stały się kluczem a spojrzenie połączeniem.
Dlaczego dwadzieścia siedem dni? Bo potem to nie byli już tylko obcy ludzie z molo, wspólnie patrzący na horyzont. Przestali spotykać się przy morzu, nie dzieliło ich już parę metrów. Widywali się wszędzie, zawsze i na zawsze, a łańcuch ich spojrzeń był silny i nie do zerwania. Szkoda tylko, że takich historii jest tak niewiele, bajkowych książąt nie ma na świecie a metry i grube mury wciąż oddzielają miliony ludzi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro