60
Harry wiele razy doprowadzał mnie do wściekłości, ale to mój jedyny brat. Jedyny członek rodziny, który mi pozostał. Nie chce by stała mu się krzywda, i dlatego właśnie zatrudniłem tę cholerną pielęgniarkę, a ona mi teraz mówi, że nie może dobudzić mojego brata.
Za co ja jej do cholery płacę?
— Co mu jest? — pytam starając się nie krzyknąć. Marina nie może się dowiedzieć co się dzieje.
— Najwyraźniej te leki, które miałby go osłabić źle na niego podziałały. Jeszcze nigdy nie spotkałam się z czymś takim — ja pierdole co za niemota. Następnym razem dokładniej sprawdzę kogo zatrudniam.
— Zaraz tam będę — warczę do niej, a następnie się rozłączam.
Idę do pokoju Mariny gdzie ona aktualnie przebywa. Siedzi na łóżku i wyraźnie się na mnie obrażona. Teraz nie mam czasu na te jej fochy.
— Muszę na chwilę wyjść — mówię do niej, ale ona w ogóle nie zwraca na mnie uwagi. Zupełnie jakby ogłuchła. Jak można się obrażać o jeden zastrzyk, przecież to wszystko dla jej dobra. — Będę za najdalej dwie godziny.
Dalej żadnej reakcji, nienawidzę jak ktoś mnie ignoruje jak ona mnie, ale w obecnej chwili nie mam czasu na kłótnie z nią.
— Jak będziesz czegoś potrzebowała to zostawiam ci ochroniarza — informuje ją, a następnie opuszczam pomieszczenie. Wsiadam w auto i jadę do tego przeklętego domu, to chyba to miejsce ma sobie coś co ściąga na nas kłopoty. Jak tylko stan Harry'ego się poprawi to będzie trzeba go przenieść w innego miejsce.
Bo na pewno nic mu nie będzie. Harry jest zbyt silny żeby przekręcić się z tak błachego powodu.
Szybko docieram na miejsce i od razu maszeruje do jego pokoju.
Chyba sytuacja wygląda groźniej niż została mi opisana, bo Harry ma w nosie rurki z tlenem.
— Saturacja mu spadła dlatego podałam tlen — mówi, bo wyraźnie zauważyła, że wpatruje się tylko w brata. Cholera chyba jednak nie będzie innego wyjścia niż zabrać go do szpitala.
— Dlaczego w ogóle doszło do takiej sytuacji? — pytam podniesionym tonem. — Specjalnie cię zatrudniłem żebyś o niego dbała, a z nim jest gorzej niż przed tym jak tu przyjechałaś!
Wkładam dużo siły w to by nie zrobić jej krzywdy. Cholera, a ja myślałem żeby czasem powierzyć jej Marine. Po tym co się stało, ona nigdy nie tknie mojej księżniczki.
— Nigdy nie wiadomo jak pacjent zareaguje na leczenie. A w tym przypadku sam pan kazał bym jeszcze osłabiała pana brata. To nie moja wina.
— Czyli chcesz powiedzieć, że moja — jej tłumaczenie tylko sprawia, że jestem coraz bardziej wściekły. Chyba jednak nie wyjdzie z tego żywa.
— Nie — spuszcza głowę, bo najwyraźniej wreszcie do niej dotarło co gada. — Sytuacja jest poważna, ale nie krytyczna. Pan Harry na pewno dojdzie do siebie tylko dłużej to potrwa.
— Obyś miała rację — warczę do niej i zbliżam się do brata.
Jego twarz jest tak blada, że prawie biała.
— Znasz jakiegoś lekarza, który by mógł go zbadać i nie zadawać pytań?
— Tak, mogę zaraz zadzwonić.
— To dzwoń! Oby był bardziej kompetentny od ciebie.
Posłusznie kiwa głową, a następnie gdzieś wychodzi.
Podstawiam krzesło do łóżka Harry'ego i siadam na nim.
Cholera czemu ty musiałeś wszystko niszczyć. Przecież gdybyś nie ingerował w moje relacje z Mariną to moglibyśmy sobie żyć pod jednym dachem i nic by to nikomu nie szkodziło. Ty jednak wolałeś niszczyć moje życie.
Sam do tego doprowadziłeś braciszku, ja jednak nie pozwolę ci odejść. Będziesz żył.
5 komentarzy, każdy od innej osoby i żeby to nie były emotki i macie następny.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro