fading stars -
Spock przeklinał siebie za to poczucie ciekawości.
Samemu sobie i innym starał się to wyjaśnić jako chęć ulżenia Pike’owi poprzez nawiązanie więzi telepatycznej. Tak naprawdę po prostu poczuł nieprzeparte pragnienie poznania tego, czego nikt nie zna do czasu, aż samemu się zostanie przez to zabranym. I się poddał. Sprawdził. Poznał smak śmierci.
Wiedział nawet przed przyjściem wiadomości od Scotty’ego. Czuł to dzięki więzi między ich umysłami.
Biegł przez korytarze, jakby ścigał się o życie, a nawet tak było. Grał ze śmiercią o to, kto pierwszy dotrze do kapitana.
Lawirował między rurami i przewodami, a jego kroki niosły się echem po pomieszczeniu. Biegał schodami w górę i w dół czując oddech śmierci za plecami. Ignorował ból w kostce po skoku z kilku metrów. Przynajmniej zaoszczędził dwie i siedemset sześć tysięcznych sekundy.
Wreszcie ujrzał roztrzęsionego Montgomery’ego, stojącego w pobliżu tunelu dla mechaników, szczelnie odgrodzonego od maszynowni śluzami, chroniącymi statek przed promieniowaniem.
Świat spowolnił, gdy Spock podszedł do szyby i podpartego o nią człowieka.
Gdy widział, jak umiera kapitan Kirk, żałował, że wiedział, co przeżywa jego najlepszy przyjaciel.
Obydwoje tylko udawali niezłomnych, nieczujących strachu oraz bólu ludzi.
Spock starał się panować nad samym sobą, nie ulec emocjom, lecz bez trudu go pokonały. Zielona krew szumiała w uszach, serce szybko biło, mimo że się złamało. Nie chciał widzieć cierpienia Kirka, formalnie swojego kapitana, nieformalnie kogoś więcej od najlepszego przyjaciela, ale patrzył.
„Boję się, Spock.”
Pierwszy oficer U.S.S. Enterprise katował się widokiem własnej niemocy, chciał pomóc, lecz się nie dało. Drobna cząstka racjonalnego myślenia zakazywała mu napromieniowania całego przedziału poprzez otworzenie śluzy. Pozostawało mu tylko pozostać z Jamesem do końca.
Każda sekunda patrzenia na to, co się działo stanowiła dla Spocka ogromny ból. Fizyczny też. Wszystkie komórki jego wolkańskiego ciała krzyczały, błagały o ratunek dla umierającego.
Zamglony przez łzy widok przyćmiewał okropny ból w głowie, porównywalny do tego, gdy zniszczono Wulkan. Im silniejsza więź, tym większe cierpienie.
Usłyszał zduszone westchnienie Uhury i jej szloch, który stłumiła w mundurze Scotta, stojącego w niemej rozpaczy. Ignorował ich. W tej chwili liczył się tylko Jim.
Jego t’hy’la.
Gruba szyba dzieliła ich dłonie, proszące o dotyk tego drugiego. Ułożyli je w wolkański symbol pozdrowienia. James po chwili zsunął ze szkła palce oprócz wskazującego i środkowego. Spock zrobił do samo.
„S-sp-ock... j-ja cię...”
Na ustach kapitana zamarło nieme kocham, wypowiedziane najcichszym szeptem na świecie.
Spock pozwolił płynąć łzom. Nie obchodziło go, że w tym samym momencie Khan się zabija, niszcząc znaczną część miasta, że giną setki obywateli, że na innych planetach również umierają istoty, że wszędzie króluje śmierć.
Prosił tylko, aby jego Jimmy wrócił do żywych. Tylko on. Nawet kosztem własnego życia. Zaklinał los, bogów, wszechświat, życie, wszystko. Jego przepełniony bólem wrzask rozdzierał powietrze. Spock nie mógł nic zrobić, gdy najważniejsza osoba jego życia odeszła. Czuł, jak katra walczy o przetrwanie i utrzymuje Kirka przy życiu, ale po takiej dawce promieniowania szanse wynosiły...
Po prostu krzyczał. Zacisnął dłonie we włosach i pozwolił krzykowi przemienić się w spazmatyczny szloch, w którym można było usłyszeć całą litanię emocji, uczuć i niewypowiedzianych słów.
miało być drabble, ale wyszło równo pięćset słów
pisane spontanicznie - prawdopodobnie mogą się trafić błędy!
kiedyś na profilu pojawi się więcej star treka i spirka
live long and prosper🖖
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro