we're unsustainable
Powrót na Arkanis to po prostu czysta formalność.
Jest jednak coś niesamowicie oczyszczającego w powrocie do miejsca, które kiedyś, zaledwie przez kilka lat, miało prawo nazywać się jego domem. Cholernie deszczowym, pachnącym stęchlizną, gdzie słońce stanowi największy rarytas dla spragnionych ciepła mieszkańców tej okropnej, tak piekielnie znienawidzonej przez niego planety. Pełnej błota, wilgoci, brudnej zieleni, krótkich dni i niemiłosiernie ciągnących się nocy. Prawdziwa nienawiść do Arkanis ogarnęła go jednak dopiero później, gdy dorósł; gdzieś pośród bladych piasków Jakku, wysokich budynków, przeludnionych miast, chaosu starych, imperialnych niszczycieli czy biedy planet Nieznanych Terenów, gdzie wraz z ojcami założycielami Najwyższego Porządku musiał się ukrywać, twardo stąpając po obcej sobie ziemi, której nigdy nie odważył się określić mianem swojego nowego domu.
I może właśnie dlatego na jego blade usta wypływa ten specyficzny, pełen satysfakcji i triumfu uśmiech. Nareszcie powrócił do miejsca, odebranego im prawie trzydzieści lat temu, które musiał opuścić wraz z ojcem pod osłoną nocy. Uratowanie życia zawdzięcza wyłącznie rozkazowi Galliusa Raksa, który upatrując w Brendolu i jego synu przyszłość Najwyższego Początku – nie bez powodu przecież mówi się, że z Arkanis wywodzili się najlepsi z najlepszych w Imperium – rozkazał Rae Sloane pomóc im w opuszczeniu deszczowej planety. Generał nadal dobrze pamięta ciasny i brudny statek łowcy nagród, Mercuriala Swifta, który na zlecenie wielkiej admirał, zabrał ich, bezsilnych i zdanych na łaskę losu, z planety oblężonej przez siły Nowej Republiki. Dzisiaj jednak to on, Armitage Hux, rozkłada karty. Jest silny, jest potężny, chociaż wielu dotychczas uważało go za słabeusza. I to on odgrywa tutaj rolę pana i władcy, którego rozkazy posłusznie wykonują szturmowcy, zagubione dzieci z porzuconych planet, z których udało mu się, poprzez pot, krew i łzy, stworzyć armię doskonałą.
Sięgające kolan wojskowe, skórzane buty nieco toną w miękkiej, nasiąkniętej bezustannym deszczem ziemi. Rudowłosy generał Najwyższego Porządku, niezrażony jednak w jakimkolwiek stopniu niesprzyjającymi warunkami pogodowymi, dumnie kroczy pomiędzy szturmowcami brutalnie wyrywającymi Arkanis z rąk Nowej Republiki. Wyprostowany, z wysoko uniesionym podbródkiem i dłońmi mocno ściśniętymi za plecami, obserwuje ich beznamiętnym, wodnistym spojrzeniem. Krzyki oraz płacz, w akompaniamencie dudniącego deszczu, a także wystrzałów z blasterów i tępych dźwięków upadających bez życia ciał, prosto w toczące planetę kałuże, są dla uszu Huksa niczym najpiękniejsza symfonia.
Niczym dźwięki starorepublikańskiej opery, niejednokrotnie słuchanej przez Rae Sloane w ciemnościach jej własnego gabinetu; Kantata o Corze Vesorze, która do dziś stanowi dla młodego generała ponurą opowieść o życiu, śmierci, ale i miłości, namiętności, wojnie oraz zemście.
Rozglądając się po płaskim, błotnistym terenie, Armitage naprawdę nie przypuszczał, że odebranie ojczystej planety z rąk wroga będzie tak sakramencko przyjemnym uczuciem. Wdychając przez nos przesycone wilgocią powietrze, ma poczucie, że jest to piękna, a przede wszystkim odpowiednia zapłata za to, co mu uczyniono. Gdyby nie Arkanis, Hux nigdy by się nie narodził. I choć śmierć jest ostatnią rzeczą, o której marzy, to czasami, podczas bezsennych nocy, kiedy jedynym jego towarzyszem jest rozciągający się za szybami Finalizera kosmos, myśli, że oszczędziłaby mu ona wielu upokorzeń, nieprzyjemnych, bolesnych wspomnień, które kolekcjonował jak pieprzone znaczki. Ale, cholera, gdyby nie on, galaktyka wciąż byłaby w rozsypce.
Armitage Hux przyszedł na świat po to, aby uratować go przed chaosem Nowej Republiki, rebelianckich śmieci i zwolenników legend o tych przeklętych Jedi!
Kwaśne, gęste krople deszczu spływają po jego idealnie ułożonych włosach, po bladej twarzy, skapując na długi, czarny płaszcz, aby na sam koniec z hukiem uderzyć o ziemię. W oddali mężczyzna dostrzega kapitan Phasmę, jej pełną majestatyczności i brutalności sylwetkę zamkniętą w lśniącej, chromowanej zbroi; przez swój wzrost zdecydowanie zwraca na siebie uwagę. Kobieta osobiście upewnia się, że plan przejęcia Arkanis, kolejnej planety na niekończącej się liście Najwyższego Porządku, realizowany jest bez zarzutu. Generał jej ufa, a przynajmniej na tyle, na ile pozwala mu na to jego potłuczona w drobny mak psychika, awersja do ludzi, a już na pewno niechęć do powierzania innym istotnych zadań. Koniec końców wspólne zabójstwa zbliżają do siebie; szczególnie kiedy celem jest twój znienawidzony do szpiku kości ojciec, któremu chętnie wyrwałbyś serce i wyrzucił je na oczach konającego do śmietnika, tam, gdzie jego miejsce. Armitage jednak nigdy nie chciał pobrudzić sobie dłoni jego obrzydliwą krwią, a wszystko, co należało zrobić, uczyniła właśnie Phasma, stając się jedyną względnie bliską mu osobą.
Mieszkańcy Arkanis, ci, którzy nie chcą poddać się bez walki, powoli zaczynają padać jak muchy, tuż u stóp zadowolonego mężczyzny. Historia pisana krwią przez największych, tak, to zdecydowanie wspaniałe, rozgrzewające od środka przemarznięte ciało uczucie. Jego nazwisko już na zawsze zapisze się na kartach galaktyki, którą właśnie kształtują, okazując jej największe miłosierdzie, na jakie tylko ich stać. A ci... och, ci, którzy wciąż walczą, z nadzieją, że uda im się pokonać Najwyższy Porządek, absolutnie na nie nie zasługują. Jedyną rzeczą więc, jaką może im podarować dobroduszny, miłosierny Armitage Hux jest szybka śmierć, chociaż niekoniecznie bezbolesna.
Jego zwycięstwo, okupione cierpieniem, strachem i finalnie setkami, ba! tysiącami trupów, coraz bardziej otwiera mu drogę na sam szczyt, gdzie w niedalekiej przyszłości Najwyższy Wódz Snoke oddaje mu władzę, a sam Kylo Ren, ten przeklęty dzieciak w śmiesznej masce, w końcu okazuje mu posłuszeństwo. A wtedy Hux może wcale nie uszczupli Najwyższego Porządku o jego osobę, w myśl zasady „trzymaj przyjaciół blisko, a wrogów jeszcze bliżej”. Bo ileż można, do jasnej cholery, znosić jego gwałtowne zmiany nastrojów i wręcz chorą chęć bycia niczym jego legendarny dziadek? Żałosne.
Przechodząc pomiędzy stosami martwych ciał kobiet, mężczyzn, dzieci, jego jasnoniebieski wzrok – wręcz zbyt niewinny jak na zło, które w sobie nosi – zauważa coś w oddali. Jakąś sylwetkę skrytą za wysokimi drzewami, uginającymi się pod ciężkimi kroplami deszczu, której czujne i podejrzliwe spojrzenie czuje na sobie. Generał wyciąga blaster z kabury zawieszonej przy pasku, po czym postępuje dwa kroki w przód, tak, aby oddać bezbłędny, celny strzał. Mruży nieznacznie wzrok, wyciągając dłoń odzianą w skórzaną rękawiczkę i mocniej zaciska palce wokół chłodnej, ciężkiej broni. Kiedy jest gotów do ataku, postać nieoczekiwanie znika, zostawiając za sobą zaledwie puste miejsce pomiędzy drzewami. Zanim jednak odchodzi, Armitage może przysiąc na życie własnej matki – albo co najwyżej na blade, rozmokłe wspomnienia z nią związane – że doskonale zna ten sposób poruszania się.
Przecież osobiście wyszkolił wszystkich w szeregach nowego pokolenia szturmowców. Poświęcił praktycznie całe życie, aby rozwinąć program szkoleniowy Brendola i stworzyć najlepszą armię, jaką Najwyższy Porządek mógł kiedykolwiek posiadać. Nie może się mylić.
I tak, Armitage wie, że to właśnie im powinien zlecić przeszukanie lasu, tak, aby każdy wróg tak drogiej mu organizacji, pożegnał się z życiem jeszcze dzisiaj, a potem gnił sześć stóp pod ziemią, wraz z pozostałymi zdrajcami, w zbiorowej mogile. Nie przystoi mu przecież, jednemu z najwybitniejszych dowódców Najwyższego Porządku, zniżać się do takiego poziomu, aby samemu wyruszyć na polowanie. Coś mu jednak podpowiada, a przecież Hux nie jest głupim człowiekiem, że tym razem powinien odrzucić tak drogie mu reguły i pobrudzić swoje piegowate, kościste dłonie. Ma przeczucie, że może trafić na coś wyjątkowo osobliwego, co skutecznie zaspokoi jego żądzę krwi, apetyt na destrukcję i zło. Tak jak za starych, dobrych czasów, kiedy mając kilkanaście lat praktycznie katował przyszłą elitę wojsk Najwyższego Porządku, co wzbudzało wstręt nawet w jego ojcu. Poza tym każdy sposób, aby podnieść morale i zwiększyć własny autorytet jest dobry. Jak choćby pojawienie się z zakrwawionym ciałem osoby, która być może jest niezwykle ważna dla społeczności Arkanis. Inaczej nie ukrywałaby się w lesie, a walczyła razem z pozostałymi. Może to ktoś o wysokim statusie politycznym, jakiś przegrany władca albo prezydent? Armitage wyparł z pamięci wszelkie informacje o Arkanis, dlatego teraz nie do końca potrafi przypomnieć sobie państwowe struktury.
Jego przemyślenia trwają zaledwie ułamki sekund. Zaraz potem generał zostawia za sobą siejących ból i śmierć szturmowców, tak samo, jak ogromny transportowiec, wyłożony polerowanym metalem i czarnym, eleganckim szkłem. Z kolejnymi jego krokami krzyki stają się coraz cichsze, stłumione; jakby Hux zwyczajnie wszedł do drugiego pomieszczenia, w dodatku dźwiękoszczelnego. Od jego uszu odbijają się zaledwie nerwowe trzaski podmokłych gałązek, którymi wyścielona jest pokonywana przez niego ścieżka. Szum deszczu staje się o wiele spokojniejszy, a ogromne liście arkańskich drzew stanowią idealne schronienie przed gęstymi, lodowato zimnymi kroplami.
Po niecałych czterech, może pięciu minutach, mężczyzna dociera do niewielkiej wioski, jaką praktycznie zrównali z ziemią jeszcze parę godzin temu, oszczędzając wyłącznie tych, którzy przyłączyli się do Najwyższego Porządku. I właśnie dlatego niektóre budynki wyglądają, jakby przeszedł tutaj huragan – chociaż może jest w tym porównaniu jakaś prawdziwość – podczas gdy inne zdają się w ogóle nienaruszone, jakby chroniła je niewidzialna tarcza. Ale przecież nigdy nie chodziło im o całkowitą destrukcję Arkanis, a wyłącznie o zawładnięcie nad każdym ważnym aspektem tej nędznej planety.
Ze wciąż wysoko uniesionym blasterem mężczyzna przemierza kolejne metry grząskiej, arkańskiej ziemi. Chociaż nie brał udziału w misjach w terenie przez naprawdę długi czas, to jego instynkt, a także czujność i możliwość chłodnej analizy faktów nadal działają na najwyższych obrotach. Generał, będąc w pełnej gotowości do oddania śmiertelnego wystrzału, rozgląda się po okolicy nadzwyczaj nieufnie, podejrzliwie. Kiedy jednak wkracza do miasta, nie dostrzega nikogo ani niczego, co odznaczałoby się bijącym sercem; same trupy, ścielące się po wyłożonej kostką brukową ulicach. Zapewne ci, którzy przeżyli, skryli się w piwnicach opuszczonych domów, czekając ze strachem na to, aż Najwyższy Porządek stąd odleci. Ale kłamcy nie odetchną z ulgą, bo Armitage i jego posłuszna armia wytropi każdego, kto ich oszukał, kto spiskuje razem z bandą tych rebelianckich śmieci, nawet jeśli teraz udało im się przeżyć tę huksowską rzeź.
W uszach dudnią mu wyłącznie jego pewne, ciężkie kroki. Wysokie drzewa nie chronią go dłużej przed deszczem; zostawił je daleko za sobą, tak samo, jak statek i trzy tuziny szturmowców. Armitage trzyma się z dala od otwartej przestrzeni, poruszając się pomiędzy wąskimi budynkami z pochyloną głową. Przemierza spływające deszczem uliczki, wrażliwy na nieprzyjazne dźwięki czy ruchy. Musi skupić się na tym, aby schwytać tajemniczą, zakapturzoną postać, a następnie ustalić, czy jest ona wrogiem, czy sojusznikiem. Czy opłaca się ją zabijać, czy może lepiej zaciągnąć ją na tortury, gdzie Kylo Ren wyciągnie z niej to i owo. Czasem naprawdę warto jest wyjść w teren i trochę rozruszać zastygłe mięśnie, a gdyby nie te ogromne kłęby chmur, może nawet zaczerpnąć odrobinę słonecznej kąpieli, tak, aby jego przezroczysta skóra przestała być nieskalana niczym kartka białego papieru.
Jego uwagę na krótki moment przykuwa budynek na końcu uliczki. Armitage ma dziwne wrażenie déjà vu, jakby był tutaj wcześniej, chociaż nie potrafi określić, skąd bierze się to szczególne uczucie. Przecież wszelkie wspomnienia związane z Arkanis usilnie starał się porzucić, kiedy jako pięciolatek razem z ojcem, Galliusem Raksem oraz Rae Sloane wsiadł na pokład ogromnego gwiezdnego niszczyciela i uciekł prosto na Jakku, zanim Nowa Republika zdążyła zniszczyć i ich. Jego dłoń mimowolnie się osuwa, a on sam chowa blaster z powrotem do skórzanej kabury, pewnie ruszając w stronę budynku.
Pamięć potrafi być zawodna, ale nie w przypadku perfekcyjnego Armitage'a Huksa. Po długiej chwili milczenia uświadamia sobie, że stoi przed echem przeszłości, o której tak rozpaczliwie stara się zapomnieć. Znajduje się przed drzwiami do własnego dzieciństwa, niekoniecznie szczęśliwego, ale przynajmniej zakończonego dość szybko, choć nazbyt boleśnie. Miejsce to nosi w sobie okropne brzemię rodziny Huksów, gdzie Brendol notorycznie zdradzał swoją małżonkę z pomocą kuchenną – czego konsekwencją były narodziny Armitage'a – a potem porzucił kochankę, jakby nic nie znaczyła, z podkulonym ogonem wracając do żony. Pięcioletni, rudowłosy chłopiec nie czuł do Martelle Hux niczego więcej aniżeli nienawiść; macocha traktowała go niezwykle okrutnie, jakby to jego winą był fakt, że jej mąż postanowił wdać się w romans z kobietą, której Hux imienia nigdy nie poznał, chociaż była ona przecież jego matką. Lubił jednak, z niewiadomych dla siebie powodów, nazywać ją Eve. Lubił też obserwować ją przy pracy, patrzeć na jej uśmiech i słuchać jej aksamitnego głosu. Przypominała mu anioła, który zlituje się nad losem biednego chłopca i zabierze go ze sobą; Armitage w tamtym czasie nie miał pojęcia, że to jego matka, ale podświadomie czuł, że jest mu bliska. Wszystkiego dowiedział się znacznie później. I często zastanawiał się, jak tak cudowna istota mogła kiedykolwiek poczuć coś do jego ojca, ale były to czasy, kiedy cechował się jeszcze ogromną naiwnością. Dopiero po latach doszedł do wniosku, że jest dzieckiem pochodzącym z gwałtu. Do rodziny zaś został wcielony tylko dlatego, aby nie wybuchł skandal w wojsku, gdyby ktoś się dowiedział, że Brendolowi urodził się bękart. Ale koniec końców prawda i tak ujrzała światło dzienne, choć nie miało to większego znaczenia w obliczu wydarzeń, które zmusiły ich do ucieczki, a następnie zbudowania Najwyższego Porządku.
Chwile spędzone z matką w ich małej, ciasnej kuchni były rzadkością, ale jednocześnie prawdziwym rarytasem. Nagrodą za to, że nie poddał się, choć jego życie wypełnione było krzykiem, bólem czy poniżaniem.
Jego dłoń zręcznie sięga po blaster, gdy nagle dostrzega w oddali poszukiwaną przez siebie postać. Z powodu własnej nieuwagi na moment całkowicie zapomniał, czemu w ogóle tutaj trafił. Na parę krótkich chwil znów stał się kilkuletnim Armitage'em Huksem, ze szramami i na ciele, i na umyśle. Błyskawicznie doprowadziwszy się do porządku, generał naciska spust, ale nie trafia za pierwszym razem; po stojącej przed nim sylwetce pozostaje zaledwie słaby cień. I zanim jest w stanie oddać kolejny strzał, czuje, jak zakapturzony wojownik rzuca się na niego, starając się go powalić na spływające kwaśnym deszczem ulice.
Mężczyzna w mig poznaje styl walki charakterystyczny dla szturmowców; sam ich przecież wszystkiego nauczył. Pomiędzy przyjmowanymi i zadawanymi ciosami zauważa również naleciałości tego rodzaju walki, jaki można nabyć wyłącznie na ulicy, żyjąc pośród tysiąca różnych ras, na które nie zawsze działa jeden i ten sam styl. Armitage jest jednak zwinny, cwany i sprytny, w dodatku niezwykle silny jak na szczupłą, wątłą sylwetkę – chłopiec o słabej woli, kruchy jak kartka papieru i równie bezużyteczny, jak zwykł mawiać Brendol Hux – dlatego też walka ta sprawia mu ogromną satysfakcję. Unika ciosu za ciosem, tylko chwilami czując, jak przecinająca powietrze pięść muska jego skórę.
Z prędkością światła chwyta postać za nadgarstek, próbując ją skrępować, ale przeciwnik zręcznie odskakuje na bok, odbijając się od ścian domu. Generał jest pod wyraźnym wrażeniem. Wie jednak, że te spektakularne popisy na nic się nie zdadzą; popisy, które kojarzy, ale nie ma czasu na grzebanie we wspomnieniach, aby dokładnie przypasować styl walki do konkretnej osoby. I nie musi tego robić, bo jeszcze w tej samej sekundzie dostrzega, jak kaptur tajemniczej postaci zsuwa się pod wpływem zadanego przez niego ciosu. W konsekwencji oczom Huksa ukazuje się tak dobrze znana twarz. I bardzo nieoczekiwana, szczególnie tu, na Arkanis.
Stoi w całkowitej gotowości do ataku, dwa metry od niego. Mimo tej odległości Armitage nie ma problemu z dostrzeżeniem jej ciemnych jak obsydian oczu, którymi świdruje jego sylwetkę. Z jej przeciwdeszczowego płaszcza wystają proste jak drut, kruczoczarne włosy, a po śniadej skórze spływają gęste krople deszczu. Z lekko rozwartymi wargami, oddycha gwałtownie, jakby próbowała uspokoić dudniące w piersi serce.
Po ustach rudowłosego generała przebiega natomiast cień uśmiechu.
Wszędzie pozna tę kobietę. Jedyną, którą kiedykolwiek kochał, swoją własną definicją miłości.
– Ivory?
Wyraz jej twarzy nieznacznie łagodnieje; na sekundy staje się niemal ludzki. Nadal jednak przygląda mu się z zacięciem w oczach, dokładnie tak, jak robiła to kiedyś. Doskonale ją wyszkolił, generał nie ma ku temu żadnych wątpliwości. Kobieta odrzuca do tyłu kosmyki mokrych włosów, robiąc krok w jego kierunku. Mężczyzna wpatruje się w jej piękną, aczkolwiek niezwykle zwyczajną twarz, przesiąkniętą deszczem, bólem i bezwzględnością.
– Armie – odpowiada mu zimno, choć wprawne ucho generała potrafi wyłapać nutę słodyczy w jej głosie.
Dotąd nie przypuszczał, że uda mu się ją jeszcze kiedykolwiek zobaczyć. Powierniczkę jego największych sekretów, całującą każdą jego ranę, niezależną i okrutną w swoim pięknie kochankę, która była jednocześnie zbawieniem i przekleństwem. Kobietę, z którą przeżył najpiękniejsze, a zarazem najgorsze lata swojego życia. Istotę o bajecznie melodycznym śmiechu i okropnym, przeszywającym na wskroś głosie. Z agresją płynącą w jej żyłach i tęsknotą za wolnością bijącą w jej skamieniałym sercu.
Zobaczenie Ivory to jak zobaczenie wezwanej z zaświatów zjawy, która wzbudza w nim zbyt wiele wspomnień, aby przejść obok niej obojętnie.
– Powinienem cię zabić – mówi on szorstko, twardo.
Kobieta rozkłada szeroko ręce, unosząc wzrok ku niebu. W strugach deszczu wygląda niczym bogini wojny, jej najpiękniejsze wcielenie.
Jest tak cudownie zła, przerażająca i nieobliczalna, że na jej widok Hux czuje, jak jego dawno już martwe – a może nigdy nieistniejące? – serce zaczyna bić nieregularnym rytmem. Dziwne poczucie pustki i paraliżu emocji, jakie towarzyszyły mu od lat, znikają w ułamku sekund, kiedy Ivory przenosi na niego ciemne spojrzenie. W jej oczach dostrzega specyficzną dla niej mieszankę zadowolenia, tęsknoty, złości i miłości, a przynajmniej jej cień, dawny blask uczucia, które kiedyś dzielili.
Podchodzi do niego, nie unikając jego chłodnego wzroku. Stawia krok za krokiem, poruszając się z gracją baletnicy, jakby cała przelana przez nią krew była zaledwie snem, czymś, co nie miało miejsca w prawdziwym świecie. Zatrzymuje się w niewielkiej odległości od Huksa, a następnie sięga ostrożnie po jego mlecznobiałą, smukłą dłoń, w której mężczyzna trzyma blaster i powoli ją unosi. Przykłada sobie lufę do czoła, podczas gdy z jej warg ani na chwilę nie znika blask uśmiechu.
Armitage jest gotów strzelić. Szybko i bezboleśnie pozbawić ją życia, wydać wyrok za zbrodnię, której dokonała nie tylko na Najwyższym Porządku, ale i na jego sercu. Drażniąc się z nią, przesuwa delikatnie palcem po spuście, prawie go naciskając. Na jej twarzy nie dostrzega jednak ani strachu, ani ulgi; jest kamienna, jakby emocje były zbyt upadlające, aby kalać nimi jej śniadą twarzyczkę.
Generał cofa dłoń, po czym chowa blaster do kabury. Zabije ją, ale nie teraz. Nie dziś.
– Kto wymyśliłby lepsze miejsce do spotkania po latach? – Kobieta oblizuje spierzchnięte wargi, przyglądając mu się ciemnymi, nieprzeniknionymi oczami. – Tajemnicze Arkanis, które znam z twoich opowieści, Armie. Cóż za zrządzenie losu, nie uważasz?
Nikt wcześniej nie zdrabniał jego imienia, później również to nie miało miejsca. Dla ojca zawsze był słabym i nędznym Armitage'em, podczas gdy dla reszty Najwyższego Porządku niezłomnym generałem Huksem. Tylko Ivory lubiła nazywać go Armiem, a on, czując słodycz w jej gorzkim głosie, kochał, kiedy go tak nazywała. Tworzyło to całkowicie inną rzeczywistość; prawie tak, jakby mieli swój własny świat, do którego nikt inny nie miał wstępu.
– Właśnie – przytakuje generał, niemal bezdźwięcznie. – Dlaczego Arkanis?
Jej usta rozciągają się w szerszym, pewnym siebie i niezwykle drapieżnym uśmiechu, ukazując rząd równych zębów.
– Każde z nas ma własną misję, Armie.
Hux ma wrażenie, że Ivory wprost rozkoszuje się smakiem jego imienia na swoich wargach. Jakby wypowiadała dawno zapomniane zaklęcie, które przeniesie ją z powrotem do tamtych wspólnie spędzonych dni. Albo jedynie przywróci ciepłe, choć niemniej bolesne wspomnienie przeszłości, której oboje byli głównymi bohaterami. Historii godnej najlepszej tragedii greckiej lub najsolidniejszych podręczników do psychologii.
– Niech więc każde z nas wróci do swoich obowiązków, tak, aby nasze drogi nigdy więcej się nie skrzyżowały.
Bo wtedy faktycznie będzie musiał ją zabić, a pozbawianie jej pięknego ciała życia, choć przyniesie zapewne ulgę innym, w jego przypadku może wcale nie być tak łatwe do przetrwania, jakby sobie tego życzył. Pozbycie się własnego ojca było zdecydowanie łatwiejsze niż sama myśl o zabiciu Ivory.
– Naprawdę sobie tego życzysz? – szepcze kobieta, przesuwając wilgotną dłonią po jego zapadłym policzku.
– Minęło tyle lat, Ivory. Nie jestem już tym, kim byłem w Akademii.
Patrzą sobie prosto w oczy, czując, jak z każdą sekundą narasta między nimi napięcie.
– Ja też nie jestem tą samą dziewczyną, którą poznałeś – oświadcza ona ostrym niczym brzytwa głosem. – Co nie zmienia faktu, że nawet jeśli chciałeś mnie zabić, to ucieszył cię mój widok. Mam rację?
– Co robiłaś w lesie?
Ivory przykłada mu do wilgotnych ust palec wskazujący.
– Nie wszystko naraz, Armie.
Generał agresywnie odrzuca jej rękę na bok, a następnie w przypływie złości i irytacji chwyta ją za jej szczupłą, łabędzią szyję i przywiera jej ciało do mokrej ściany budynku, jego domu. Zalewa go potężna fala złości, wywołana nie tylko jej słowami, ale i jej śmiałością, jej dotykiem, jakby kobieta stanowiła dla niego pewnego rodzaju punkt zapalny, za pomocą jednego gestu wysadzając w powietrze to, co tak usilnie dusił w sobie przez ostatnią dekadę.
– Odpowiadaj na moje pytania.
Trudno jest jej złapać oddech, dlatego mimowolnie, w ludzkim odruchu walki o własne życie, układa dłoń wokół jego nadgarstka, próbując lekko rozluźnić jego uścisk. Ostatecznie jednak udaje jej się zachować trzeźwość umysłu, co sprawia, że postanawia milczeć. Patrzenie na zirytowanego Armitage'a to jedna z jej ulubionych rzeczy.
– ODPOWIEDZ!
Gdy przed jej oczami pojawia się ciemność, a oddech zamiera w piersi, Ivory przymyka ciężkie powieki. Hux, doskonale znając rytm jej ciała, czuje, jak kobieta powoli traci przytomność; puszcza ją więc, gwałtownie zabierając rękę, ale jednocześnie uważając, by nie upadła na ulicę.
– Tęskniłam za tobą – przyznaje zachrypniętym głosem, czując jego dłonie na ciele. – A ty za mną? – pyta, z diabelskim cieniem w oczach.
– Przeklęta Ivory, oczywiście, że nie – odpiera mężczyzna, przełykając prawdziwe słowa, tak, aby nie dać satysfakcji jej okrutnej ciekawości.
Przez długie sekundy chłoną własne spojrzenia, całkowicie tracąc poczucie czasu i przestrzeni. Ulewa zaś nie ustępuje, co przecież wcale nie jest dziwne dla klimatu Arkanis.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro