let the past die
Kwaśne krople deszczu, które przez ostatnie godziny zgromadził płaszcz Huksa, cicho, nieśmiało uderzają o drewnianą podłogę, trochę tak, jakby bały się gniewu nieobliczalnego generała.
Zimnym spojrzeniem Armitage rozgląda się po niewielkim pokoju motelowym; jego wyposażenie składa się zaledwie z rozpadającego się łóżka, pogryzionych przez myszy ciemnopomarańczowych zasłon, niewielkiej, dwuskrzydłowej szafy w towarzystwie miniaturowego stoliczka oraz zapleśniałego fotela tuż obok okna, wychodzącego prosto na główny rynek. Warunki idealnie oddające ducha Arkanis, biedy i zniszczenia, jakie trawią planetę od czasów zajęcia jej przez Nową Republikę. Na całe szczęście Huksowi udało się ją uratować; jeśli mieszkańcy będą współpracować, może uda się tchnąć w nią odrobinę dawnej świetności, a jeśli nie, to Armitage chętnie wypróbuje na deszczowej planecie nową broń, jaką stanowi baza Starkiller, nadal w fazie testów.
Stoi wyprostowany niczym struna, próbując zrozumieć, dlaczego w ogóle zdecydował się tutaj przyjść. Powinien wracać do swoich wojsk, do kapitan Phasmy. Powinien skryć się przed deszczem nie tutaj, w zapleśniałym hoteliku, nad którym wisi widmo rozbiórki, a na pokładzie ogromnego, przepełnionego czernią i srebrem, bogactwem okradzionych planet Finalizera. A jednak coś skłoniło go, aby podążał za Ivory, muskając jej dłoń szczupłymi palcami, wciąż nie potrafiąc się zdecydować na to, aby najzwyczajniej w świecie złapać ją za rękę.
Deszcz strumieniami uderza o szyby jednoskrzydłowego okna zamkniętego w drewnianych ramach. Jest on na tyle głośny, że trudno jest wyróżnić pozostałe dźwięki w niewielkim pomieszczeniu. Giną pośród kropel, tak jak ma w zwyczaju wszystko na tej planecie, niezależnie od tego, czy jest żywe, czy należy do martwej natury. Dopiero trzaśnięcie drzwiami wybija się z szeregu, niewiele ponad hałas generowany przez tę piekielną ulewę.
Ivory wyciąga w jego kierunku dłoń, w której trzyma ogromny, jasnozielony ręcznik. Hux, postępując o dwa kroki w przód, zostawia za sobą mokre plamy na jasnych deskach. Zabiera od niej kawałek śmierdzącego stęchlizną materiału i wyciera w niego najpierw twarz, a potem dłonie. Robi to powoli, klasą i opanowaniem, chcąc wyraźnie zaznaczyć granicę między nimi; że z ich dwójki to zdecydowanie ona jest dzikim zwierzęciem.
– Napijesz się czegoś, Armie?
Jej nieco zachrypnięty głos bez żadnego problemu wycisza wszelkie dźwięki w pomieszczeniu, pozwalając, aby w jego uszach brzmiały wyłącznie jej słowa, nic więcej. Jego ciało natychmiastowo reaguje, jakby dopiero teraz zdradzało fizyczną tęsknotę za tym absolutnie zwyczajnym dźwiękiem. Oraz za nią samą.
– Mogę się obejść.
Po twarzy kobiety przebiega cień uśmiechu. Nie unosi jednak na niego spojrzenia; zabiera ręcznik i przewiesza go przez oparcie fotela, a następnie wychodzi z pokoju, znów zostawiając go samego. Powinien do tego przywyknąć, dawno temu, ale wciąż nic nie może poradzić na to, że jego skamieniałe serce nadal bije nieco szybciej na jej widok. Bo przecież gdzieś pod grubą powłoką munduru generała Najwyższego Porządku wciąż jest zakochanym w niej nastolatkiem.
Mimowolnie rozpina pierwsze trzy guziki ciepłego płaszcza, zaczyna mu się bowiem robić trochę zbyt gorąco, chociaż temperatura oscyluje zaledwie wokół dziesięciu stopni. W momencie, gdy Ivory wraca, jego odzienie wierzchnie leży na fotelu, a on sam stoi przy oknie, z dłońmi splecionymi za plecami, obserwując pociemniałym wzrokiem pustą, spływającą deszczem okolicę. Łopatki ma ściągnięte, a plecy proste, dokładnie tak, jak uczono go w Akademii i jak on później uczył ich wszystkich, którzy teraz mogą z dumą nosić pancerz szturmowca Najwyższego Porządku.
Z owego transu wyrywa go ponowne pojawienie się kobiety, a co za tym idzie – dźwięk odkładanych na drewnianą powierzchnię szklanych naczyń. Kiedy Armitage odwraca się przez ramię, dostrzega dwie wysokie szklanki z parującym napojem. Przenosi pozbawione jakichkolwiek uczuć spojrzenie na ciemnowłosą, lekko zaciskając blade wargi.
– Gdybyś zmienił zdanie – tłumaczy Ivory niespiesznie. Nieświadomie stara się mu przypomnieć, że zna go naprawdę dobrze, nawet jeśli jemu samemu wydaje się, że jest całkowicie inaczej.
Podchodzi do niego leniwym krokiem, cały czas do końca nie wiedząc, czy powinna się w ogóle do niego zbliżać. Ale finalnie decyduje się zaryzykować – tak jak robi to przez całe życie – stając obok niego, tak blisko, że stykają się ze sobą ramionami. Armitage czuje bijące od niej ciepło, tlące się w jej żyłach życie, które oboje mogliby wieść, gdyby tamtego dnia zdecydował się odejść razem z nią. Nie mógł jednak pozwolić na to, aby wszystkie lata wyrzeczeń, cierpień i ciężkiej pracy poszły na marne. Możliwe też, że nigdy nie doceniał Ivory na tyle, na ile zasługiwała, dlatego też nie przypuszczał, że kobieta rzeczywiście zmieni słowa w czyny, a co za tym idzie, nie wymyślił dla siebie żadnego planu. Ale nie można też powiedzieć, że był zbyt zaskoczony, kiedy odkrył, że odeszła; z upływem czasu odczuł także pewną ulgę, że zniknęła, zabierając ze sobą wszystko, co dotychczas mieli. Tym samem pozwoliła mu się skupić na karierze, którą po jej zniknięciu rozwinął wręcz błyskawicznie. Phasma pomogła mu tylko ukryć dokumenty uciekinierki, aby nikt nie dowiedział się o tym zajściu. Takim sposobem w papierach Najwyższego Porządku Ivory nigdy nie istniała.
– Generał Hux – rzuca pod nosem kobieta. – Brendol z zazdrości przewraca się w grobie.
Armitage zaciska usta w cienką linijkę, wyżej unosząc podbródek. Jego palce prawie do krwi wbijają się mleczną skórę splecionych dłoni. Każda, choćby najmniejsza wzmianka o jego ojcu, potrafi doprowadzić go do szaleństwa, utraty kontroli, czym przecież tak cholernie gardzi. Nie jest taki jak Kylo Ren: jest od niego o wiele lepszy, nie może więc przejmować się takimi bzdurami, prawda?
– Nie wspominaj o tym nic niewartym śmieciu – cedzi przez zęby, cudem panując nad nieco drżącym głosem.
Ivory zaczyna cicho się śmiać, prawie bezdźwięcznie, przenosząc na niego spojrzenie brązowych tęczówek. W kącikach jej oczu pojawiają się nieznaczne zmarszczki, ledwie widoczne w tym szarym, brudnym świetle.
– Są rzeczy, które nigdy się nie zmieniają.
Hux odwraca wzrok, patrząc teraz w jej wyzywająco ciemne oczy. Kobieta bez żadnego problemu wytrzymuje jego twarde spojrzenie; lata praktyki robią swoje. Wyciąga dłoń w jego kierunku, przesuwając jej wierzchem po bladym, zapadniętym policzku rudowłosego generała. Wygląda jak wrak samego siebie, jak echo z lat, kiedy byli jeszcze młodzi. Jak słaby plagiat człowieka, którego kiedyś znała i którego tak szaleńczo kochała. Brak naturalnego światła i świeżego powietrza malują się w każdym zakamarku jego papierowej, wręcz przezroczystej cery.
– Wyczuwam ironię w twoim głosie – odpowiada on po dłuższej chwili, pozwalając, aby kobieta delikatnie gładziła palcem jego skórę. – Czyżbyś chciała się pochwalić tym, co takiego zmieniło się u ciebie?
Po jej wargach przebiega pełen jadu uśmiech. Armitage chętnie starłby go z jej twarzy, choć z drugiej strony nie potrafi zaprzeczyć, że wcale nie chce napawać się tym cudownym widokiem, doskonale wiedząc, że nie będzie on trwał wiecznie. Nic przecież takie nie jest; to zaledwie bajeczka dla grzecznych księżniczek z planet, do których jeszcze destrukcja Najwyższego Porządku nie dotarła, ale jest na prostej drodze.
– Wszystko się zmieniło – wyjaśnia, finalnie zabierając szczupłą rękę i odrzucając na plecy wciąż wilgotne włosy. – Powoli odbudowuje to, co mi odebraliście.
Choć stara się brzmieć obojętnie albo przynajmniej chłodno, to uwadze Huksa nie ubiega namacalny żal w jej głosie. I tęsknota, za tymi dniami, które nigdy nie nastąpiły. Ale niezależnie od tego, jak bardzo starałaby się naprawić stare krzywdy, nie uda jej się uratować jej dziecięcego wcielenia przed porwaniem z rąk żołnierzy dopiero co raczkującego Najwyższego Porządku. To się już wydarzyło i nic tego nie zmieni; to po prostu stały punkt w czasie, który ma miejsce w każdej rzeczywistości, niezależnie od liczby ich istnienia.
– Rodzice ucieszyli się, gdy cię zobaczyli, prawda? – pyta on, na nowo przenosząc spojrzenie na spływające deszczem ulice Arkanis. Ivory wyławia jednak cień zwykłej, ludzkiej ciekawości spośród oceanu ironii i pogardy, podszywających ton, z jakimi mężczyzną wypowiada te słowa.
– Gdyby żyli, na pewno by się ucieszyli – stwierdza cicho, szczerze. – Kiedy wróciłam na Lehon kilka lat temu, znalazłam zaledwie zbiorowy grób, w którym ich pochowano. Szkoda. Miałam do nich mnóstwo pytań.
Jeśli tylko Hux miałby w sobie odrobinę więcej empatii dla drugiego człowieka, zapewne mocno objąłby Ivory, po czym pocałował we włosy i szepnął, że przeprasza, chociaż wcale nie był bezpośrednim powodem śmierci jej matki i ojca. A gdyby Ivory miała w sobie trochę więcej uczuć, zapewne wtuliłaby się w jego ciało i rozpłakała niczym kilkuletnie dziecko, łapczywie łapiąc oddechy pomiędzy kolejnymi spazmami płaczu. Trwaliby tak przez parę minut, godzin, dni, dopóki łzy nie skończyłyby się im obojgu.
Ale niestety są tym, kim są i jedyne, na co ich stać, to po prostu zwykłe milczenie.
Kobieta, usiadłszy na szerokim parapecie, opiera się plecami o zimną szybę, a jej lewe udo styka się z jego nogą. Spojrzenie ma utkwione w bladej twarzy Armitage'a, pełnej napięcia i nerwów. Mężczyzna wiele razy wyobrażał sobie ich spotkanie po latach, ale tak naprawdę nie sądził, że kiedykolwiek będzie miało ono miejsce. Być może jednak pragnął tego tak bardzo, że świat wreszcie się nad nim zlitował, nad biednym, zagubionym Armitage'em. A on teraz nie do końca wie, co powinien z tą szansą zrobić; nigdy nie był dobry w uczucia. Przecież nie tego uczono go w Akademii ani tym bardziej w domu rodzinnym, którego już nawet nie pamięta.
– Biedna, mała Ivory. Bez rodziny, bez wykształcenia, bez przyszłości. Kim w takim razie jesteś teraz?
Jego słowa nie robią na niej absolutnie żadnego wrażenia. Choć brzmią okropnie, ociekając sarkazmem, wyższością i pogardą, to wcale się nimi nie przejmuje. Zdziwiłaby się dopiero wtedy, gdyby mężczyzna bezpośrednio zaczął wyrażać swoją troskę o nią. W każdym innym wypadku jest po prostu sobą, Armitage'em Huksem, który gardzi czymś tak przyziemnym i trywialnym, jak uczucia do drugiej osoby. Szczególnie dziś, po dziesięciu pieprzonych latach rozłąki.
– Zabójcą do wynajęcia – oświadcza pewnie, choć z charakterystyczną dla siebie obojętnością. – Zrobiliście ze mnie broń, więc teraz wzorowo to wykorzystuję, generale.
Za ten brak szacunku ma ochotę wymierzyć jej siarczysty policzek, pozwalając ją na kolana, tak, aby błagała go o litość. Zanim jednak jest w stanie podnieść na nią rękę, nie pierwszy i nie ostatni raz, kobieta wsuwa palce za ciemny pasek opinający jego talię i przysuwa go bliżej siebie, tak, aby mężczyzna stanął naprzeciw niej. Pod wpływem jej dotyku, subtelnego, a jednocześnie niezwykle stanowczego, Hux w żaden sposób nie protestuje. Ivory cały czas patrzy w jego oczy, uśmiechając się do niego; po raz pierwszy od początku ich spotkania Armitage robi to samo. A później odsuwa z jej czoła parę kosmyków ciemnych włosów, pochyla twarz nad jej twarzą i składa na jej ustach długi, bolesny pocałunek.
W gruncie rzeczy oboje od początku wiedzieli, że musi do tego dojść. Nie wiedzieli tylko, jak długo jeszcze wytrzymają. Bo kiedy ma się na wyciągnięcie ręki osobę, która budzi w tobie najlepszą i najgorszą wersję samego siebie, nie sposób ją zignorować. Zwłaszcza jeśli to jedyny człowiek, jakiemu możesz oddać się w całości ze świadomością, że chociaż nie powie tego na głos, jest ci za to ogromnie wdzięczny: za zaufanie i te specyficzne uczucia, jakimi darzysz wyłącznie jego.
Bo bez wątpienia Ivory kocha Armitage'a, a Armitage kocha Ivory. Jednak jest to zdecydowanie inna definicja miłości, jaką można znać z bajek i filmów. Czy z prawdziwego świata. Oboje stworzyli własną, nie potrafiąc żyć bez siebie i nie potrafiąc żyć ze sobą. Przeklęci na zawsze jak w jakimś pieprzonym greckim dramacie.
Czując kwaśny posmak deszczu na jej wargach, Hux silnie oplata ją ramionami i ściąga z parapetu niczym należne mu trofeum. Ona z kolei wplata dłonie w jego idealnie ułożone, ryże włosy, pogłębiając pocałunek z każdą sekundą. Czuć go, czuć ją obok siebie znów, choćby na te kilka minut, gdzie czas i przestrzeń przestają istnieć, jest dla nich obojga czymś wyjątkowym. Czymś, co potrafią sobie bezinteresownie podarować, nawet jeśli zaraz mieliby się pozabijać. I mimo upływu tylu lat, z galaktykami dzielącymi ich od siebie, nadal znają swoje ciała na pamięć, jakby w tej materii nic się nie zmieniło, jakby tę samą bliskość dzielili poprzedniego wieczoru, a nie ponad dziesięć lat temu. Podczas gdy ona wargami przesuwa wzdłuż jego szyi, Hux,
z przyspieszonym oddechem otulającym jej twarz, rzuca ją na łóżko, szybko i brutalnie, traktując ją jak zwykłą zabawkę, a nie żywego człowieka. Ivory jednak nie wydaje z siebie żadnego słowa sprzeciwu; z jej ust dobiegają jedynie słabe, ciche stęknięcia, gdy chłodne dłonie Armitage'a zdzierają z niej kolejną warstwę ubrań.
Ich seks nie ma w sobie niczego z delikatności, ba, jest jego dosłownym przeciwieństwem. Żadne z nich nie jest dla siebie łagodne czy miłe, tego dnia zwyczajnie biorą to, czego tak bardzo potrzebują. Każda czynność jest bolesna, intensywna, wydobywająca z nich głośne okrzyki, jakby co najmniej znajdowali się w sali tortur. Ale nie przerywają, choćby na sekundę. Wiedzą bowiem, że taka sytuacja nigdy więcej się nie powtórzy, nawet jeśli spotkają się ponownie. I zaledwie ten jeden raz mogą pozwolić sobie na taką chwilę, chwilę spektakularnej słabości, gdzie pokazują sobie nie tylko nagie ciała, ale i dusze. To nie może się powtórzyć, nie gdy oboje są dla siebie niczym więcej, aniżeli zwykłymi wrogami.
Kiedy oboje wycieńczeni padają na brudny, wilgotny materac, nie odzywają się do siebie. Sprawiają wrażenie urażonych, zbierając resztki swojej dumy ze zgrzybiałej podłogi. Ivory sunie wzrokiem po pokoju, dostrzegając porozrzucane ubrania, wcześniej znajdujące swe miejsca na ciepłych ciałach swoich właścicieli. Nakrywa się kocem, niezależnie od tego, że wciąż jest jej gorąco, a pot dopiero zastyga na jej śniadej skórze. Armitage z kolei wsłuchuje się w jej nieregularny, urwany oddech, który jest dla niego niczym idealne zwieńczenie całej tej chwili. Mimowolnie przysuwa się do niej, kryjąc dolną partię ciała pod kawałkiem ciepłego materiału. Kobieta układa policzek na jego chudej piersi, czując, jak mężczyzna chwyta ją za dłoń.
– Gdybyś nie uciekła, mogłabyś osiągnąć wielkie rzeczy w szeregach Najwyższego Porządku. Zastąpiłabyś tego kretyna, Kardynała, który zdezerterował po bezpodstawnych oskarżeniach wobec Phasmy. Byłabyś świetna, u mego boku, ale postanowiłaś uciec – szepcze on, całując ją we włosy. – Ale wiem, dlaczego to zrobiłaś. Wszystko już wiem.
– Miałam dość życia pod dyktando – odpiera natychmiast Ivory, unosząc na niego spojrzenie. – Szkoda, że nigdy nie podzielałeś moich przekonań.
– To nie jest jedyny powód, mam rację?
Ivory marszczy brwi. Mimo że znajduje się w pod ciepłym kocem, w ramionach Armitage'a, robi jej się okropnie zimno. Silniej przywiera do jego nagiego ciała, rozpaczliwie próbując powstrzymać kolejne dreszcze spływające na nią jak nieustannie padający za oknem deszcz. Przez ostatnie dziesięć lat starała się nie wracać do tamtych wspomnień, z jednym wyjątkiem. Teraz zaś Hux bezczelnie wyciąga jej krzywdy na światło dzienne, jakby jej obolałe ciało i psychika nie były wystarczająco satysfakcjonujące.
– Co masz na myśli?
Chwila ciszy. W oddali słychać uderzenie pioruna.
– Uciekłaś nie tylko dlatego, że miałaś dość Akademii. Że nie chciałaś być Szturmowcem – tłumaczy rzeczowo Hux, patrząc prosto jej w oczy. – Uciekłaś, bo admirał Brooks regularnie cię gwałcił.
Wyraz twarzy Ivory gwałtownie się zmienia. Wygląda tak, jakby Armitage rzeczywiście wymierzył jej bolesny policzek.
– Co... skąd ta myśl?
– Ivory, nie musisz kłamać. Wiem o wszystkim.
Jej oczy na krótki moment zachodzą łzami. Z trudem, ale i skutecznością połyka je tak, aby nie spłynęły po jej twarzy. Bardziej niż zniewoleniem gardzi tylko słabością; a nie chce być słaba przed Armitage'em, szczególnie nie przed nim. Zbyt wiele dla niej znaczy, żeby mógł zobaczyć ją w absolutnej rozsypce, emocjonalnej nagości, gdzie z trudem wygrywa z demonami przeszłości.
– Zatem dlaczego mnie o to pytasz?
– Chciałem usłyszeć to od ciebie.
Ciemnowłosa kobieta odwraca wzrok, wzdychając cicho. Hux, ku jej zaskoczeniu, mocniej zaciska ramię wokół jej ciała, próbując zasygnalizować, że jest w porządku. Że nie musi się bać, nie jego. Przez moment więc na jej ustach pojawia się pełen szczerego rozbawienia uśmiech. Jak bowiem miałaby się go bać? Mężczyzny, dla którego jest w stanie zrobić absolutnie wszystko, bo kocha go wręcz do szaleństwa, chociaż już dawno powinna go znienawidzić?
– Pierwszy raz przyszedł do mnie, kiedy miałam szesnaście lat, może siedemnaście. Powiedział, że to kara, za to, że jesteśmy tak blisko, ja i ty – szepcze na granicy ciszy, choć nie z żalem, poczuciem winy, a zwyczajnie, tak, jakby mówiła, że dwa plus dwa to cztery. Jakby była z tym pogodzona. – Potem przychodził coraz częściej i częściej, obiecując, że jeśli nikomu nie powiem, nasz sekret będzie z nim bezpieczny. Nie chciałam tego, ale nie chciałam też tracić ciebie. Dlatego zgodziłam się na ten układ... – urywa na moment, starając się przywołać w pamięci te koszmarne dni. – Ale to mnie niszczyło, więc pragnienie ucieczki stało się nie do okiełznania. Nie mogłam ci powiedzieć, bo wiedziałam, jak napięte są wasze relacje z Brooksem. Nie chciałam ich psuć, więc uciekłam sama. Wiedziałam przecież, że ty nigdy tego nie zrobisz. – Jej głos jest już o wiele chłodniejszy, surowszy. – To chciałeś usłyszeć?
– Ivory...
Błyskawicznie przytyka mu palec do ust, potrząsając nieznacznie głową.
– To już przeszłość. Zabiłam go i tę część mojego życia, o której chciałam zapomnieć.
Mężczyzna ujmuje jej dłoń, a następnie na każdym z jej palców składa powolne, pełne uczucia pocałunki. Ivory ciekawie przygląda się temu, czując, jak przyjemne ciepło na nowo ogarnia jej ciało. Życie z Armitage'em zawsze było niczym jazda na karuzeli; raz jest miło i przyjemnie, kolejny raz trudno i boleśnie. Ale nigdy nie żałowała tego, że to jego uczyniła wszystkim, co ma prawo nosić miano pierwszego: pierwszy pocałunek, kłótnia, seks, walka aż do krwi.
Pierwsza miłość. Pierwsze złamane serce.
– Rozumiem – mówi on całkiem poważnie.
Ivory pochyla się, aby złożyć na jego ustach jeden z kilku pocałunków. Drży przy tym nieznacznie, nadal starając się otrząsnąć z całej tej rozmowy.
– To nie twoja wina, że cię kochałam – szepcze pomiędzy nimi. – Byłam w stanie oddać nawet życie, żebyś był chociaż odrobinę szczęśliwy w całym tym piekle.
Niebo za oknem robi się szare i ponure, gdy oboje leżą tak w malutkim pokoiku, na środku cienkiego materaca, chłonąc własne słowa i ciepło, jakim obdarzają się ich kruche ciała. Herbata już dawno wystygła, a jej słaby aromat zniknął pomiędzy wilgocią pomieszczenia. I żadne z nich nie powie tego na głos, ale chcieliby, żeby ten dzień trwał wiecznie, a przynajmniej do czasu, kiedy sami się nie pozabijają. Huksowi jednak Ivory nigdy nie wydawała się tak odległa, jak dzisiaj, gdy są wręcz jednością. I wie, że niezależnie od tego, co by zrobił, nie przeskoczy pewnych rzeczy. Nie zmieni ani siebie, ani tym bardziej jej.
Choć są sobie pisani, jak dwa pieprzone elementy układanki, to mimo to coś nie pasuje, wciąż czegoś brakuje. I najprawdopodobniej nigdy tego nie odnajdą, a przynajmniej nie w tym życiu. Ale to jest okej, nie wszyscy przecież muszą być szczęśliwi, prawda?
Mężczyzną w milczeniu podnosi się z łóżka, na chwilę przysiadając na jego brzegu. Ivory przytula się do jego pleców, obsypując jego jasną skórę drobnymi pocałunkami. Zaraz jednak cofa się, zakrywając się kocem i ciemnymi tęczówkami obserwuje, jak Armitage szybko i sprawnie ubiera się z powrotem w mundur. Śledzi każdy jego ruch dłoni, które jeszcze przed sekundą dotykały jej samej, rozgrzewając ją do czerwoności. Przygryza lekko wargę, gdy generał z powrotem odwraca się w jej stronę, wyglądając dokładnie tak, jak parę godzin wcześniej, na tamtym placu, gdy świat pozwolił im się na nowo odnaleźć.
To, co oni z tym zrobili, było wyłącznie ich decyzją. Ale ona jej nie żałuje i ma nadzieję, że on również.
Przed samym wyjściem, Hux cofa dłoń, wcześniej znajdującą się na chromowej klamce i w dwóch, trzech żołnierskich krokach wraca do siedzącej na łóżku Ivory. Pochyliwszy się nad nią, otula jej policzek dłonią i jeszcze raz ją całuje. Na pożegnanie, chcąc pokazać jej, że nawet w tym jest lepszy od niej, że nie brakuje mu odwagi w najważniejszych momentach.
– Armie...
Ich spojrzenia się krzyżują. Mężczyzna przesuwa kciukiem po jej lekko rozchylonej wardze, tak bardzo tęskniącej za jego dotykiem.
– Jeśli spotkamy się ponownie, wiedz, że nie będę się wahać – oznajmia czule, zbyt czule, jak na wydźwięk owych słów. – Zabiję cię szybciej, niż będziesz w stanie wypowiedzieć moje imię.
Wychodząc, Armitage zostawia jej absolutnie wszystkie uczucia, które kiedykolwiek go definiowały, które kiedykolwiek definiowały ich oboje.
I tak samo, jak ona, pozwala swojej przeszłości nieodwołalnie i definitywnie umrzeć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro