Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział Jedenasty

Cześć wszystkim! Chyba wracam :) Jestem już po maturze, trochę odetchnęłam i czuję, że jestem w  stanie dalej mierzyć się z moim pisarskim wyzwaniem:) Mam nadzieję, że ktoś jeszcze tutaj zagląda. Jeśli tak, życzę miłego czytania i będzie mi niezwykle miło, jeśli zostawicie po sobie jakiś ślad w komentarzach ♥

Wybaczcie mi jakieś drobne (lub większe...) niedociągnięcia i za baaardzo krótki rozdział. Potrzebuję trochę czasu, aby wbić się w "rytm" pisania czegoś innego, niż rozprawki maturalne;)

Zapraszam także na moją drugą powieść "Miłosna Farsa" Być może komuś się spodoba;)

♥♥♥

Początkowy strach zamienił się w ekscytację, kiedy z niewielką pomocą nowego kolegi udało mi się zasiąść w siodle. W pierwszej chwili było mi trochę niewygodnie, ale emocje, które mną targały, skutecznie odciągały od tego moją uwagę. Niezwykle cieszyłam się, że Ambrozja była spokojnym i posłusznym koniem z ogromną cierpliwością. Nie ruszyła się nawet o milimetr, kiedy niechcący zdzieliłam ją nogą w bok przy niezdarnym układaniu się na jej grzbiecie.

W momencie gdy usadowiłam się w siodle, poczułam, jak oblewa mnie zimny pot. Kompletnie zapomniałam, jak powinnam się zachowywać, a kiedy zobaczyłam jaka odległość dzieli mnie od ziemi, zakręciło mi się w głowie. Na szczęście stojący obok mnie Scott zapewnił, że nie mam czym się martwić, a ja mu zaufałam. Jego obecność wpływała na mnie bardzo uspokajająco. Było to dla mnie absurdalne, zwłaszcza że chłopaka poznałam zaledwie godzinę wcześniej, ale miał w swoim uśmiechu coś, co sprawiało, że chciało mu się ufać.

Scott polecił mi parę ćwiczeń, które musiałam wykonać i kiedy po godzinie nabrałam pewności, postanowił sam wziąć któregoś z wierzchowców na wspólną przejażdżkę. Gdy tylko to usłyszałam, zareagowałam paniką.

- Dobrze ci idzie – powiedział i poklepał Ambrozję po pysku. Koń nie zareagował na to, nie zaszczycił chłopaka nawet spojrzeniem, zamiast tego wbijał wzrok w trawę przed nim. - Nie powinnaś się martwić, będziemy jechać ostrożnie i powoli, żebyś oswoiła się z jazdą po dzikim terenie.

- Myślałam, że początki będą mi szły dużo gorzej – przyznałam szczerze i posłałam mu jeden z najszczęśliwszych uśmiechów, na jakie było mnie stać. – Ale mimo wszystko nie wiem, czy jestem gotowa wyjechać w teren. Zwłaszcza że nie znam tego miejsca — dodałam niepewnie.

- Moim zdaniem, jesteś gotowa i poradzisz sobie. Masz do tego dryg. Po latach spędzonych w stajni łatwo mi ocenić czy mogę kogoś wypuścić w teren, czy nie – powiedział, a jego twarz również wykrzywiła się w szerokim uśmiechu. – Poczekaj więc chwile, dosiądę swojego wiernego przyjaciela i zaraz wracam – rzucił jeszcze, odwracając się na pięcie i idąc w stronę stajni. Na słowa Scotta zareagowałam śmiechem, bo chociaż zestresowana, byłam w niezwykle dobrym humorze.

Niedługą chwilę później wrócił wraz z dużym, ciemnobrązowym koniem, spokojnie łupiącym swoimi wielkimi, brązowymi oczami na otaczający go świat.

- To Dukat – przedstawił konia, szybkim, sprawnym ruchem usadzając się na grzbiecie wierzchowca. Koń wydał z siebie rżenie o, w moim odczuciu, dość aroganckim dźwięku. – Koń angielski. Szybki, sprawny. Z okrutnie ciężkim charakterem. Mój najlepszy przyjaciel. Jesteśmy całkiem różni, ale nasze przeciwieństwa zdecydowanie się przyciągają — dodał i poklepał konia po grzbiecie, na co ten prychnął.

- Wygląda groźnie – zachichotałam cicho jak mała dziewczynka i mocniej chwyciłam w dłonie lejce. Ambrozja stała nieruchomo, czekając na mój znak, natomiast Dukat kręcił się, jak gdyby chcąc ukazać swoją wyższość. W moim odczuciu doskonale mu się to udawało. Ambrozja wydawała się czuć respekt wobec ciemnego wierzchowca. To po prostu się czuło w powietrzu i atmosferze między nimi.

- Nie łatwo było do niego dotrzeć – mruknął Scott. Pochwycił delikatnie lejce, a ja zauważyłam, jak wiekie dłonie miał – Ale jakoś udało się nam dogadać, co nie Dukat? – zaśmiał się, a koń po raz kolejny zarżał, tym razem jakby zgadzał się ze słowami właściciela. - I nie zamieniłbym go na żadnego innego.

- W porządku, to gdzie jedziemy? – zapytałam po dłuższej chwili przyglądania się Scottowi. W tym chłopaku było naprawdę coś niezwykłego i przyciągającego. Żałuję, że nie skojarzyłam go od początku i było mi głupio. On jednak zdawał się już kompletnie o tym nie pamiętać. I pewnie tak było, bo dramatyzowanie zdecydowanie było moją mocną stroną.

- Jedź za mną, na początku ostrożnie i powoli — powiedział. - Zwiększymy tempo, jak poczujesz się pewniej — dodał i ruszył przed siebie.

Dukat delikatnie dreptał po ziemii. Nie wydawał się całkowicie podległy Scottowi, ale widać było, że chłopak potrafi nad nim zapanować. Wzbudzało to we mnie podziw. Konie zawsze wydawały mi się nieokiełznanymi zwierzętami. I chociaż cudownymi, to nadal wręcz dzikimi dla mnie.

Ruszyłam za nim. Zgodnie z zaleceniami Scotta na początku powoli. Na mojej twarzy wciąż widniał szeroki uśmiech, czułam, że może faktycznie powinnam była posłuchać Scotta i się nie martwić. Ambrozja truchtała za Dukatem z podniesionym do góry, dumnym łbem.

- Chyba nie jest źle — powiedziałam, kiedy wyjechaliśmy powoli z terenu stadniny.
Moim oczom ukazała się leśna dróżka. Ciągnęła się zawijasami w głąb lasu, ale las ten, rozświetlony promieniami słońca, które jednak przebiło się zza chmur, nie wzbudzał strachu, tylko zachwyt. Wzięłam głęboki oddech. Powietrze tu było zdecydowanie inne niż w Londynie. 

Od razu dało się wyczuć oddech lasu. Świeży i rześki.

- Remi to twój nauczyciel, zgadza się? - zapytał Scott, kiedy wjechaliśmy na polną ścieżkę. Zwolnił Dukata, tak, aby wyrównał się z Ambrozją i posłał mi szeroki uśmiech.

- Dokładnie - odparłam - To trochę skomplikowana sytuacja - przyznałam, sama nie wiedząc czemu. Było jednak zbyt późno, żeby ugryźć się w język.

- Dlaczego skomplikowana? - zapytał ciemnooki, a ja poczułam, jak przybieram kolor dorodnej truskawki. Całe szczęście Scott skupiał się na drodze przed nami, więc najprawdopodobniej tego nie zauważył.

- Tak jakoś... - niepewnie powiedziałam. Chłopak musiał wyczuć moje zawahanie się, więc spojrzał na mnie, marszcząc brwi. Kiedy tak mi się przyglądał, zauważyłam uderzające podobieństwo do pana Burtona. Byłam zaskoczona tym spostrzeżeniem, więc zanim zdążyłam się powstrzymać, zapytałam: - Jesteście blisko spokrewnieni z panem Burtonem?

- I tak i nie — chłopak odpowiedział. - To dopiero jest skomplikowane — zaśmiał się, papugując moją wypowiedź. Posłałam mu niewyraźny uśmiech, bo nadal było mi głupio, że tak określiłam te zwyczajną i nieistotną dla nikogo relację — No więc słuchaj. Remi, to znaczy pan Burton, jest najlepszym przyjacielem mojego wuja. Ja, jestem synem siostry Remiego, czyli jesteśmy dość blisko spokrewnieni.

- Aha — odparłam niezbyt inteligentnie. Musiałam chwilę się zastanowić i przemyśleć wszystko. Kiedy zrozumiałam jakie więzy ich łączą, zdecydowałam bardziej uważać na słowa.

- Mało kto w szkole o tym wie. Wolałbym, żeby tak pozostało. Czy mogę liczyć na twoją dyskrecję?

- Oczywiście, że tak — powiedziałam bezwahania. Nie byłam typem plotkary, więc nie przeszło mi nawet przez myśl rozpowiadać o tym w szkole. - Nie przepadam za plotkami.

- To dobrze — odparł Scott po chwilowym namyśle i uśmiechnął się szeroko. - Ja też nie. Ale o co chodzi z tą skomplikowaną relacją? Znaliście się wcześniej?

- Nie — mruknęłam, nie wiedząc, czy wspominać o moim pierwszym spotkaniu z nauczycielem. Jednak zaraz potem wpadłam na pomysł, jak wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji. - Ostatnio lekko go poturbowałam podczas gry w rugby. Mam nadzieję, jednak, że nie ma mi tego za złe.

Scott zaczął się śmiać, a ja po raz kolejny obrałam czerwoną barwę. Było mi głupio, nie ze względu na całą tę sytuację, ale sam fakt tego, jaką niezdarą potrafię być.

Chwile potem dotarliśmy do malutkiego strumyczka ukrytego gdzieś pośród drzew, a dużej łąki. Strumyk był na tyle niewielki, że mało co go nie przeoczyłam. Zsiedliśmy z naszych kompanów, Scott-pewnie i elastycznie, wyglądał jak kot, który zawsze spada na cztery łapy. I ja, niezdarnie zahaczając nogą o siodło, cudem powtrzymując swój upadek...

- Delikatnie — poradził Scott, widząc, jak niezdarnie mi to poszło. - Jeszcze trochę i nabierzesz wprawy — dodał, a ja poczułam miłe ukłucie w sercu.

Poczułam się tak, jakbym gdzieś wreszcie znalazła swoje miejsce, a w dodatku, byłam w tym miejscu mile widziana. Od jakiegoś czasu, bez względu na to, gdzie się znajdowałam, czułam, że to nadal nie było to. To uczucie, od tak dawna przeze mnie poszukiwane, tak po prostu powróciło.

Przez chwilę poczułam się tak, jakbym pomimo całego mojego pecha, miała jednak szczęście.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro