Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział Dziesiąty

Kilka słów ode mnie: Wracam. Najprawdopodobniej wracam i przepraszam, za tak długą - zdecydowanie zbyt długą - przerwę:) Mam teraz nadzieję, że z każdym rozdziałem będzie coraz lepiej. Ten, jest bardzo krótki, ale ma to swoją przyczynę. Nie czuję się aktualnie doskonale w pisaniu i traktuje to jako czystą rozgrzewkę przed dalszym prowadzeniem tej historii. Mam jednak nadzieję, że nie jest aż tak tragicznie.

Chciałabym podziękować wszystkim i każdemu z osobna za słowa wsparcia, za wiadomości i wszystkie ciepłe komentarze. Dziękuję! Wasze słowa dały mi naprawdę wiele do myślenia i jednocześnie dały mi ogromną motywację do powrót do mojej największej pasji - pisania. :)

-----

Obudziłam się chwilę przed moim przystankiem. Kiedy otworzyłam oczy, ujrzałam, że w czasie kiedy ja odpoczywałam, autobus się zaludnił. Przy moim boku siedziała starsza pani, która była wpatrzona w krzyżówkę leżącą na jej kolanach.

- Przepraszam – powiedziałam i uśmiechnęłam się przyjaźnie. – To mój przystanek.

- Oczywiście, dziecinko – odparła, uśmiechając się i wstała, aby móc mnie przepuścić. Nie zwróciła na mnie jednak większej uwagi, bo zapatrzona była w trzymaną przez nią książeczkę.

Wysiadłam z autobusu i z przerażeniem spojrzałam na ciemnogranatowe chmury, które wyglądały na deszczowe, a nawet i burzowe. Za nic w świecie nie mogłam przywyknąć do pogody, która każdego dnia może zaskoczyć deszczem. Starałam się ignorować rosnący we mnie niepokój – nie tylko spowodowany pogodą, ale samą moją obecnością w tym miejscu. Coś w środku mnie – intuicja czy przeczucie – podpowiadało mi, że czym prędzej powinnam zawrócić i zapomnieć o całej tej sytuacji. Jednak serce wręcz krzyczało w mojej piersi, że powinnam spróbować. Dla siebie. I dla mojego nauczyciela.

Kierując się GPS-em zamontowany w moim telefonie, który ku mojemu zadowoleniu, nie tracił co chwilę zasięgu, jak to bywało w Polsce, dziesięć minut później dotarłam do rozwidlenia dróg. 

Na końcu jednej, stał wielki budynek z czerwonej cegły, z równie ogromną bramą, przy której znajdował się ogromny znak „STADNINA KONI".

Ruszyłam więc dalej niepewnym krokiem, wciąż zastanawiając się, czy podjęłam dobrą decyzję. Miałam wrażenie, że pięć minut, które zajęło mi dotarcie pod furtkę stadniny, trwało wieczność. Przyłapałam się nawet na tym, że mimowolnie skupiałam uwagę na powolnym, spokojnym oddychaniu, które powinno mnie chociaż trochę uspokoić. Gdy już tam dotarłam, zauważyłam, że ktoś, prawdopodobnie na mnie, czekał.

- Cześć! – zawołał i podbiegł do furtki, którą szybko otworzył. Dostrzegłam, że kiedy młodzieniec zajmował się otwieraniem bramy, jego ukryte pod cienkim materiałem niebieskiej koszulki ramiona, napięły się i uwypukliły imponującej wielkości bicepsy.

- Cześć – wydukałam niepewnie. Przyglądałam mu się chwilę, analizując jego twarz. Miał ciemne, wręcz wpadające w czerń włosy i równie ciemne, iskrzące się szczęściem, brązowe oczy.

 I znajomą mi twarz, przez co przyglądałam mu się kilkanaście sekund zbyt długo. Otrząsnęłam się dopiero wtedy, kiedy usłyszałam, że się do mnie zwraca.

- Alicja, prawda? – zagadnął, wyciągając w moją stronę rękę, którą uścisnęłam. – Jestem Scott. Scott Marcus.

- Miło mi cię poznać – powiedziałam i uśmiechnęłam się. Widać było, że chłopak jest roztargniony, ale w tym wszystkim, przemknęło mi przez myśl, że jest niezwykle uroczy. I przystojny.

- Mnie również. Chociaż my się już trochę znamy, prawda?

- Prawda? – zapytałam zaskoczona, ale słowa te rozbudziły we mnie jeszcze większą ciekawość.

- No tak – zaśmiał się. – Jestem z twojego rocznika – wytłumaczył, a mnie olśniło. Wiedziałam! Przez myśl przemknęło mi, że jestem głupia, skoro od razu tego nie skojarzyłam.

- I ty prowadzisz tę stadninę? – po raz kolejny zapytałam, zawstydzona swoją bezpośredniością i dociekliwością. Jednakże nic nie poradzę na to, że wydawało mi się to naprawdę podejrzane, że tak młoda osoba zajmowała się już biznesem. – Wygląda to na naprawdę duży interes.

- Nie. Jestem jej współwłaścicielem. Chociaż wszystkim zajmuje się mój wujek, Mark. Przyjaciel pana Burtona. Podobno ci o nas wspominał? – wyjaśnił.

- Wspominał tylko o swoim przyjacielu – powiedziałam, na co Scott pokiwał ze zrozumieniem głową. – Ale cieszę się, widząc jakąś znajomą twarz. Jeśli mam być szczera miałam duże wątpliwości czy tu przyjechać.

- A ja cieszę się, że się cieszysz i uznasz, że była to dobra decyzja – powiedział, nie przestając się szeroko uśmiechać. Uśmiech, chociaż szeroki, nie wydawał się wymuszony, co wywierało bardzo pozytywne wrażenie. – Chodź, oprowadzę cię, zapoznam z koniem, a potem pojedziemy na przejażdżkę. Już wiem nawet, któremu przyjacielowi cię powierzyć.

- Scott, ale ja nie pamiętam, jak się jeździ – przyznałam nieśmiało, ruszając z kolegą ramię w ramię. Wstyd zaczął palić mnie niemiłosiernie i poczułam ścisk w podbrzuszu, gdy uświadomiłam sobie, jak wielkim pośmiewiskiem mogę się stać.

- Nie gadaj bzdur – odparł ciemnowłosy chłopak, idąc dalej w stronę stajni. – To jak z jazdą na rowerze. Tego się nie zapomina.

- Obyś miał rację – mruknęłam cicho, rozglądając się we wszystkie strony.

- Nie sądzę, żebyś miała czym się martwić. To tutaj – powiedział, kiedy skręciliśmy w prawo i znaleźliśmy się przed stajnią.

Budynek był ogromny, większy niż w moich wyobrażeniach i wspomnieniach z poprzedniej stajni. W moich oczach wyglądała niczym pałac dla koni, boksy były duże i przestronne, a całe pomieszczenie bardzo zadbane. Scott podszedł do leżących niedaleko nas worków z jabłkami i wyciągając jedno, wręczył mi je. Potem ruszył przed siebie, a ja od razu za nim. Mijałam konie, naprawdę różnorodnej maści. Nie znałam się na rasach, tak naprawdę nie znałam się na niczym związanym z końmi. Nie wiedziałam jak o nie dbać i nie byłam przekonana, czy w ogóle uda mi się, któregoś z nich dosiąść, nie wspominając już o jeździe.

- Wyglądasz na przerażoną – zaśmiał się i przystanął przed jednym z boksów. – Nie martw się, Ambrozja jest najspokojniejszym i najcierpliwszym koniem, jakiego znam. A znam ich naprawdę wiele.

Nie odezwałam się, zbliżyłam się jednak do wierzchowca i chwilę stałam przy metalowej poręczy. Klacz była ciemna, na pysku miała jednak jasną plamę, a z jej oczu można było odczytać znudzenie. Mimowolnie wyciągnęłam rękę z jabłkiem i przez chwilę – ale taką małą – miałam wątpliwości. Było to w końcu nieznajome zwierzę. Wszystkie moje wątpliwości jednak zniknęły, kiedy klacz chętnie pochwyciła w pysk jabłko. Uśmiechnęłam się szeroko i wyciągnęłam dłoń, aby pogłaskać Ambrozję.

- To koń meklemburski – powiedział Scott. Nie spojrzałam na niego, całą swoją uwagę skupiłam na głaskaniu zwierzęcia. – To spokojne i bardzo przyjazne zwierzęta. A Ambrozja ze wszystkich znanych mi koni meklemburskich jest najspokojniejsza i najukochańsza — dodał i kątem oka zauważyłam, jak sam wyciągnął rękę, aby pogłaskać po pysku Ambrozję. Koń cicho prychnął, na co Scott zareagował szerokim uśmiechem.

- To idziemy – powiedział, a ja po raz kolejny zastanowiłam się czy nie zawrócić do domu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro