Pierożki dla księżniczki
Dziś z narracji trzecioosobowej. Wybaczcie.
Goście udali się do hotelu.
W budynku opery zapanowała cisza.
Cisza.
Prócz jęków Sherlocka, marudzącego, że...
- W życiu nie zjem tego paskudztwa. Nazwa jest dobrana jak najbardziej! Kleik. Można tym kleić cegły. Nie chcę.
- Sherlock, musisz coś zjeść. - łagodnie szepnęła niepewna Molly.
Holmes ją zignorował. Jak zwykle.
- Tak, dokładnie. Słyszałeś co mówiła pani Hudson? Koniecznie musisz jeść i przytyć co najmniej pięć kilogramów. A ja już tego dopilnuję. A co jak zemdlejesz na scenie i spadniesz na widownię? - Jim był naprawdę zmartwiony. Nie chciał, żeby brunetowi stało się coś złego.
- Kiedy ja nie chcę...- Sherlock schował twarz za swoimi rękoma.
- A jest coś na co masz ochotę?
- Nie. - padła sucha odpowiedź.
Irene zacmokała z troską, nerwowo miętoląc rąbek swojej bordowej sukni.
Chyba tylko John Watson niezbyt przejmował się tym, że Sherlockowi coś tam nie smakuje. Nie rozumiał. O co tyle krzyku?
Jak wybrzydza, to niech nie je.
A jak koniecznie ma jeść, to niech dadzą mu coś, co lubi.
W czym problem?
- Widziałeś swoją wagę? - zaczął blondyn. Miał stanowczo dość tego, że w jego i Sherlocka pokoju przebywa tyle osób.
- Waga to narzędzie, do mierzenia ciężaru. - lakonicznie odparł Loczek.
- Ojejku, tak wiem. Jestem głupi. Ale wiesz co? Nie jestem arystokratą, wykształconym we wszytskich kierunkach świata. Ale żyję. A ty bez pomocy innych byś nie przeżył. Bo jesteś za chudy i nie wiesz co to praca. Będziesz jadł to, co dostaniesz, albo nic i umrzesz, jasne?!Gdy się nie je, to się umiera. A trupy nie śpiewają i nie są dość ładne. I będziesz miał w oczach robaki, a z ust będą ci wychodziły glizdy!
W pomieszczeniu zapanowała chwilowa cisza.
Wszyscy patrzyli na siebie, brakowało tylko cykania świerszczy.
- Daj ten kleik. - jęknął Sherlock, załamanym głosem.
Panna Adler, panna Hooper, Jim Moriarty oraz Watson mogli obserwować, jak przy pierwszym kęsie, twarz śpiewaka robi się wręcz zielona.
- Proszę. Nie wymiotuj. - westchnął John.
Lecz już po chwili musiał stać przy oknie, trzymając kościste ciało, rzygającej księżniczki.
I tu dotarło do blondyna, że problem jest poważniejszy niż myślał.
Znał się trochę na medycynie i wiedział co to oznacza.
Sherlock jest chory i to bardzo.
John skapnął się, że nie należy na niego krzyczeć, tylko być łagodnym i naprawdę mu dogodzić.
Holmes, drżącą ręką otarł usta, zabrudzone własnymi sokami trawiennnymi i resztkami kleiku. W buzi miał okropny, gorzki posmak.
Nigdy w życiu nie czuł się tak upokorzony. Miał wrażenie, że nie potrafi stać na własnych nogach, a policzki płoną mu żywym ogniem.
- Mam nadzieję, że nikt nie stał na dole. - powiedział ochroniarz.
- Wszyscy wyjść! - miało to brzmieć władczo, a wyszło dość żałośnie.
Sherlock Holmes czuł się jak robak.
- Molly weź mopa i...- mógł usłyszeć jeszcze jak Irene rozkazuje brunetce.
Loczek usiadł na łóżku. - Powiedziałem: wyjść. - zwrócił się do Johna, opierającego się o ścianę.
- Muszę z tobą zostać. Jestem ochroniarzem; poza tym ja tu mieszkam.
Mina Sherlocka wskazywałaby na to, że strzelił focha.
- Masz anoreksję. - rzekł prosto z mostu Watson.
Śpiewak zdziwony podniósł głowę.
- Tak, wiem co to. Nie jestem tak głupi, jak ci się wydaje.
Sherlock prychnął.
- Odpowiedz teraz na to pytanie. Często się głodzisz. Ile potrafisz nie jeść?
- Do pięciu dni. - żachnął się Holmes.
- To niezdrowo.
- I co mnie to?! Zajmij się swoją twarzą.
- Zająłem. I nie mam już wąsów, zgodnie z twoim życzeniem. To teraz twoja kolej. Ty spełnisz moje życzenie. - mężczyzna wbił w niego stanowczo spojrzenie.
- Nie jestem cholerną złotą rybką, żeby spełniać życzenia! - warknął chłopak.
- Wymuszasz wymioty?
- Myślisz, że ci powiem?
- Powiesz.
- Nie.
- Tak.
- Nie.
- A ja uważam, że tak.
- Tak.
- Ale co tak? - pogubił się John, tracąc swój groźny wyraz twarzy.
- Czasami...no...- Holmes zrobił się czerwony.
Spuścił wzrok na swoje stopy i zaczął zdejmować drogie, skórzane buty. Stópki miał w jakby koronkowych podkolanówkach. Przez chwilę wyglądał, jakby chciał je podrzeć, ale tylko rzucił nimi w róg pokoju, opadając na łóżko z głośnym westchnięciem.
Watson wpatrywał się w niego intensywnie. Czy ten człowiek nie ma szacunku?!
Do niego?
Wiliama Sherlocka Scotta Holmesa!
Lekko drgnął.
- Powiedz mi, księżniczko, co najbardziej lubisz jeść? I pić. - twarz blondyna momentalnie złagodniała.
- Sok pomarańczowy?
- A jeść?
- Nic.
- Zaufałbyś mi? - niespodziewanie zapytał ochroniarz.
- W jakiej sprawie? - brunet lekko zmarszczył brwii.
- Wyjdziesz na zewnątrz.
- Idę.
***
Sherlock ubrał czarny płaszcz, czując lekkie podekscytowanie.
Wychodzi z opery.
Widzi niebo.
Może robić co chce.
No...prawie.
John cały czas go pilnował.
- Gdzie idziemy? - zapytał Sherlock. - Po twojej minie, mogę wywnioskować, że do kogoś, ważnego dla ciebie.
- Do mojej babci.
Loczek liczył raczej na morderstwo, więc odrobinę się skrzywił.
- Babci...? Po co? - wywrócił oczami.
- Zobaczysz.
- Ale ja chcę wiedzieć! - oburzył się.
John uśmiechnął się lekko.
W końcu dotarli do jakiejś kamieniczki. Watson wziął głęboki oddech i zapukał.
Po chwili drzwi otworzyła im pewna kobieta. W młodości musiała być naprawdę piękna. Teraz, siwe włosy zasłonięte były kwiecistą chusty, a twarz pokryta zmarszczkami. Dodawało jej to wiele pewności i mądrości.
- Johnie Hamishu Watsonie. Nie pokazywałeś mi się od trzech lat! - zawołała. - Nareszcie zgoliłeś te okropne wąsiska! Wejdź, proszę.
Babcia spojrzała na niego krytycznym wzrokiem.
Jednak po chwili zauważyła niskiego bruneta, który niepwenie się rozglądał.
Pisnęła z radości.
- Oooo! Przyprowadziłeś swojego chłopaka, wnusiu? - spytała głośno, nie mając problemu z tym, że połowa społeczeństwa nie toleruje "gejozy".
- Babciu...- syknął załamany John. - Nie jestem gejem. To dość obrzydliwe, a to jest Sherlock Holmes. Jestem jego ochroniarzem i mamy pewien problem. - szepnął.
- Sherlock Holmes. - westchnęła. - Prześlicznie śpiewasz. Może chciałbyś tak...
- Babciu...możesz na słówko?
- No nie wiem, nadal jestem na ciebie zła, ale...- zaczęła się zastanawiać.
- Tu chodzi o Sherlocka.
- O mnie?!
- Ty siadaj i nie podsłuchuj. - warknął John, popychając go na krzesło.
Brunet gotowy był już zrobić focha.
Strasza kobieta i Watson zniknęli za drzwiami. Sherlock nie słyszał o czym mówią.
Po chwili wrócili.
- Dobrze! - zaszczebiotała Babcia. - Robimy pierożki z jagodami! - zawołała ucieszona.
- Pierożki...z jagodami?
Witam, witam.
Mam wi-fi! Nareszcie.
Łatwo mi przyszło napisanie tego rozdziału, chyba fajny.
Co sądzicie?
W skrócie: Sherlock rzyga na przechodniów, a Babcia znajduje swojemu wnusiowi chłopaków.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro