Pierwszy raz
Sorki, za dłuższą nieobecność. Zajęłam się innymi książkami.
Rozdział dedykowany JulcixM, która pewnie ucieszy się z tego, co tu nastanie. W tym opowiadaniu każdy ship jest uwzględniony. Chyba zrobię mapę...
Na górze macie utwór, z którym polecam czytać ten rozdział. Naprawdę ładny, pochodzi z musicalu "Metro". Więc...enjoy!
_____
Gdy Sherlock z miną wyrażającą obrzydzenie wziął pierwszy kęs pierożka, momentalnie dostał rumieńcy. Przełknął.
- To jest pyszne! - krzyknął.
Nie miał żadnych mdłości, w niczym nie przypominało mu to wytwornych dań ze stołu w swoim rodzinnym domu. Rodzinnym. Zabawne.
- Wiem. - odparła staruszka.
- Zjedz tyle ile dasz radę. I mnie też nałóż, babciu. - poprosił John.
- Sam sobie nałożysz, wać. Nadal jestem na ciebie wściekła.
***
Wzięliśmy cały koszyk wypełniony pierożkami i wróciliśmy do opery.
Już przy drzwiach zobaczyłem Jima, który rozmawiał z Rosjanami.
Wszyscy spojrzeli w stronę moją stronę. Pewnie nie patrzyli na mnie jak na człowieka, ba, nawet na pewno. Jak na okaz na wystawie... Goście odeszli w sobie znanym kierunku, najwyraźniej z czegoś niezadowoleni. Czyżby ze mnie? Co ja złego...Ah. Przerwałem występ w połowie.
- Jak się czuje mój skarbek? - zapytał z troską Moriarty. Tfu.
- Dobrze. - odburknąłem chcąc go minąć. James złapał mnie za ramię.
Nie. Nie dotykaj mnie. Proszę.
- Ale jak to dobrze...? - zdziwił się. - Nie czujesz się słabo? Jesteś zupełnie zdrowy? Jadłeś coś? - zasypał mnie pytaniami.
Watson postanowił być dobrą wróżką i mi pomóc. - Sherlock czuje się lepiej, bo zjadł już coś. Pierożki z jagodami mojej babci. Bardzo mu zasmakowały. Chory jest nadal, anoreksji nie...
- Nie mam anoreksji! - krzyknąłem oburzony. Blondyn przewrócił oczami.
- Nie łatwo jest ją wyleczyć. Sherlock powiem próbować jeść wtedy kiedy ma na to ochotę i to na co ma ochotę. Jeśli na obiad chciałby zjeść konfitury, należy mu je podać, bo to nie są wymysły obrażonej dziuni, tylko prawdziwa choroba.
- Widzę, że jesteś bardzo światły. Studiowałeś coś? - zapytał właściciel opery.
- Nie, ale dużo podróżowałem. - odparł zdziwiony John.
- Naturalnie. Więc, Sherl, masz na coś ochotę? Dziś będziesz jadł pierożki? - Pokiwałem lekko głową. - No dobrze. Sok pomarańczowy jest już w drodze, eksportujemy go. Mówisz, że czujesz się dobrze? Jesteś w stanie jutro występować? Do tego repertuaru miałeś już...pięć prób. Bez ciebie prób było jakieś jeszcze, no...nie wiem ile, ale dużo, bo zwykle się źle czułeś. Dasz radę?
O, cholera. Zapomniałem o tym repertuarze.
- Oczywiście, że tak. - powiedziałem brunet. Mój wzrok mówił: Ja? JA mam nie dać rady? No błagam. Bo właśnie tak miał mówić i dobrze ukryć to co myślę.
- Uważam, że...- wtrącił się ochroniarz.
- Nikogo to nie obchodzi, wieprzu! - Podniosłem na niego głos. Sam nie wiem czemu. Drżałem. - Dam radę, chyba ja wiem lepiej! Zamknij się, bo wcale nie wiesz tak dużo! Nie jesteś ekspertem, a ja mogę występować!
Naprawdę nie chciałem go urazić, naprawdę nie wiem czemu to zrobiłem, może...
Może dlatego, że ja...boję się.
Poza tym, wiem co będzie, jeśli nie wystąpię, lub zrobię to źle.
- Pff, a proszę cię bardzo. - fuknął. - Nie obchodzi mnie, czy zemdlejesz na scenie, czy nie. Nie jestem twoją pielęgniarką tylko ochraniam Ci tyłek. Nie wiem przed czym. Rób co chcesz.
Blondyn odszedł. Chciałem podbiec do niego, chciałem go przeprosić, chciałem krzyczeć za nim, rzucić się na niego, chciałem go przytulić, zatrzymać, ale...coś mi nie pozwoliło. Był to Mycroft w mojej głowie.
"Przywiązywanie się nie jest zaletą."
Tak, to prawda.
Jim podniósł kącik ust, wykrzywiając twarz w krzywym, paskudnym uśmiechu.
Wiedziałem co to znaczy.
***
Cholerny skurczybyk! Jak on mi działa na nerwy...a już, już...prawie zacząłem go lubić!
Chyba zrezygnuję z tej cholernej posady.
Czy Sherlock ma w ogóle uczucia?!
Normalny człowiek nie pomiata tak wszystkimi!
Może i ma piękny głos, może i jest niebywale przys... ma jakiś tam wygląd, ale...
To jeszcze dzieciak!
Z pokoju nade mną usłyszałem krzyki.
Krzyki?
Błagania?
Szloch?
Zacząłem nasłuchiwać.
Z racji tego, że dzieliły nas tylko deski, mogłem usłyszeć wszytsko wyraźniej, gdy stanąłem przy suficie.
-...i jeszcze sam mnie o to poprosisz! - wołał jakiś wściekły, męski głos.
- Zosta-aw...puść...- łkał ktoś.
Nie, nie ktoś, a...Sherlock!
- Mam taką wielką ochotę...na ciebie...tak bardzo Cię pragnę, czemu nie chcesz mi się oddać?!
Wstałem. Chciałem biec w stronę gabinetu. Ktoś zbyt narzucał się Holmesowi.
Zwiesiłem się, gdy mogłem słuchać odgłosu jakby szarpaniny.
Coś walnęło o ziemię, jakby zbity wazon i krzesło, a potem bardzo wyraźny, głuchy odgłos uderzenia w ciało i krzyk Sherlocka.
Pośpiesznie założyłem jeden but i ruszyłem w stronę drzwi, lecz nie zdążyłem.
Wrota do naszego pokoju trzasnęły niemiłosiernie za Loczkiem, który tu wparował.
Najwyraźniej zapomniał, że pozwolił mi tu mieszkać, bo spojrzał na mnie zdziwiony.
A ja patrzyłem na niego.
Płakał. Tak pięknie płakał.
Ten widok niszczył moje serce. Nigdy widok cudzych łez nie był dla mnie najprzujemnjejszy, wręcz nienawidziłem tego.
Ale to naprawdę mnie poruszyło.
Kruchym ciałem śpiewaka wstrząsał szloch. Mimo, że był najbardziej nieznośną osobą, której co najmniej NIE lubiłem, to wezbrała we mnie wściekłość.
Na jego policzku, tuż obok kości widniał, dopiero co tworzący się siniak i zadrapanie, z którego sączyła się krew.
Garnitur, który miał na sobie był podarty na ramieniu.
Tak okropnie płakał, cały przerażony.
- Molly...gdzie jest Molly? - zapytał między historycznymi napadami łkania.
Nie potrafiłem mu odpowiedzieć, a on nie potrafił przestać.
Próbował stłumić szloch, przełykając ślinę.
Nie wiem jak, ale...po chwili znalazł się w moich ramionach.
Tuliłem go do siebie, jakbym chciał ochronić bruneta przed całym złem tego świata.
- Co ty robisz?! Puść mnie, ty pacanie...puść...- przez chwilę się szarpał, ale po chwili się uspokoił i...zarzucił ręce na szyję.
Staliśmy tak dłuższą chwilę, póki się nie uspokoił.
- Już dobrze. Jestem z tobą. Nic ci się nie stanie. - powtarzałem.
Odetchnął.
- Wiem. - burknął, ale jakoś tak...inaczej.
Jak próbował być groźny, ale coś mu nie wyszło. Zabawne.
- Zawołasz Molly? Molly Hooper.
Kiwnąłem głową. Nie potrzebowałem żeby mi tłumaczył. Sam dojdę do tego, kto to mu zrobił i dlaczego. Pobawię się w detektywa.
Nie pamiętam co zrobiłem, chyba poszedłem po Molly. Dziewczyna w fartuchu zamiatała scenę.
Od razu za mną pobiegła.
Myślałem, że będę musiał tłumaczyć co i jak...
Ale ona po prostu wbiegła tam i zamknęła Sherlocka w mocnym uścisku. Nic nie mówiła, on też nie.
Miałem wrażenie, że ją odepchnie, ale nie...
On ją przytulił bardzo mocno.
Chwila. Czy oni są parą?
Stałem jak kołek patrząc na to w milczeniu. Nie wiedziałem czy mam się dołączyć, czy może wyjść?
W końcu się uspokoił zupełnie.
Molly wyszła.
I tylko tyle?
Niezła jest. Uspokoiła go bez żadnych słów. Dobra byłaby z niej matka, albo opiekunka dla rozwydrzonych arystokratycznych Loczków.
- John. - zaczął jakimś niższym niż zwykle głosem. - Prze-przepraszam. - wydusił, jakby mówienie tego słowa sprawiało mu niebywałą trudność.
- Nie gniewam się. - odparłem jakoś tsk automatycznie. Naprawdę się nie gniewałem. Już nie.
Nastąpiła chwila ciszy.
- Wiem co Ci mówili. Że zawalam próby, bo mam focha. To nieprawda. - zaczął.
- Hm?
- Ja się...boję. Stresuję się, tak cholernie stresuję. - wyznał, gniotąc swój rękaw.
To mnie zdziwiło. Przecież ma wspaniały głos, czym się stresować? Poza tym, mamy tysiąc dziewięćset dwudziesty pierwszy! Nie kamieniują tu za błąd!
- Ale dlaczego?
- Jutro mój pierwszy raz...
Sam nie wiem czemu czemu wyrwał mi się śmiech.
- ..gdy śpiewam z orkiestrą. - dokończył, po czym podniósł brew.
Ach. No tak.
- Naturalnie. - przyznałem.
- Czemu się zaśmiałeś? - już widziałem, że był zły. - Ależ to śmieszne. Myślałem, że mnie zrozumiesz. - założył ręce na piersi.
- Nie, nie. Po prostu zabrzmiało to zabawnie. Pierwszy raz. No wiesz...chodzi o... - zacząłem cały czerwony.
- Stosunku sek...
- Tak! - zaśmiałem się nerwowo. Patrzył na mnie przenikliwie. Jakby mógł w moich oczach zobaczyć te wszytskie razy i wszytskie te kobiety...
Odchrząknął.
- To co zrobimy z moim problemem?
- Pójdziesz na próbę, a ja będę cały czas na widowni. Będę patrzył i na pewno będę zachwycony. Masz piękny głos i uda Ci się. Wierzę w ciebie.
- Ale inni nie wierzą! - Pisnął.
- No to niech usłyszą. Wierzę w Sherlocka! Wierzę w Sherlocka Holmesa! - krzyknąłem, aby dodać mu pewności. Cały świat może wiedzieć, że jestem pewny jego występu.
Wierzę w Sherlocka.
I belive in Sherlock.
Tym oto akcentem kończyny rozdział. Następny pewnie niedługo. Ja mam tak, że jak zacznę pisać to łatwo mi pisać następne. Najgorzej jest zacząć.
Jak rozdział?
Piszcie proszę za jakim jesteście shipem? Kto krzyczał na Holmesa? Czy John się dowie? Jak pójdzie występ?
Zobaczymy w następnym!
Jestem dziwna i przez tą książkę zaczęłam słuchać Vitasa. Dużo Vitasa.
I dowiedziałam się, co nucił kiedyś pod nosem mój były (I przyszły!) chłopak. Właśnie rosyjską operę.
Idąc chodnikiem.
To dziwne.
Jakoś tak mi dziwnie.
Bardzo.
No dobra, nieważne. W tym rozdziale użyłam 1400 słów.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro