Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ XIII

kilka dni później:

— Valdisson i reszta jego przydupasów coś kombinują - zaczęła swój codzienny wywód Sophia, a Armen nie mógł powstrzymać się przed przewróceniem oczami. Siedzieli na dachu, dziękując Bogu za piękną pogodę, która wyglądała dość groteskowo w połączeniu z ciemnoczerwonymi płomieniami na krawędzi jego wzroku.

Leżał plecami płaska na zimnym, szarym betonie, mrużąc oczy na promiennie porannego słońca. Pogoda wreszcie zaczynała przypominać koniec sierpnia, uświadomił sobie i uśmiechnął delikatnie, nie chcą zwracać na siebie uwagi i tak już podburzonego brata.

Sahak od kilku dni nie spał. Poruszał się w już mu znanych i zbadanych obszarach, próbując skradzioną lornetką wypatrzeć w horyzoncie coś, czego chyba on sam nie potrafił określić. Jedynie Hakob był na tyle odważny by próbować zmusić go do snu, ale tamten chłopak już od małego miał skłonności samodestrukcyjne.

Sophia, młoda dziewczyna czarnych i wielkich jak sarna oczach, kontynuowała swój raport, z wyraźnie przytłumionym i zawstydzonym głosem.
Armen nie musiał na nią spoglądać by wiedzieć jak musiała wyglądać. Zresztą nie tylko ona.

Przebywali w zamknięciu już od prawie trzech tygodni, podczas których niekoniecznie mieli szansę na częste kąpiele czy też świeże ubrania.

Udało cudem zająć dwa z mieszkań na samym szczycie starego bloku, ale ich stan pozostawiał wiele do życzenia. Sufit w trzech pomieszczeniach przeciekał, co irytujące było szczególnie w czasie nocnych sztormów które zdarzały się o wiele za często by być normalną częścią lata. Mroźna, lekko zielonkawa woda w kranach również zniechęcała do wszelkich kontaktów, przez co Armen niechętnie ograniczył wszelkie kontakty z nią do niezbędnego minimum.

— Myślę że ten frajer coś buduje. - dodał Wayan, brzmiąc na nieprzyzwoicie podekscytowanego.
— Już od kilku dni bliźniacy i ten mały chłopiec kradną kawałki złomu z kontenerów. Dzisiaj rano widziałem nawet Petrove z czymś, co przypominało stary telewizor!

Sahak burknął coś pod nosem i poruszył się. Tak przynajmniej założył po odgłosach ciężkich kroków.

Nagle głos był o wiele bliżej niego.
— Armen.

Och, oczywiście.
Otworzył oczy i okazało się że słońce nie dosięgało już do jego wrażliwych tęczówek, powstrzymane przez szeroką klatkę piersiową jego starszego brata.
— Tak?

Sahak wyglądał na twarzy wyglądał jednak na wyjątkowo zmarniałego. Podkrążone ciemne oczy i wybijające się bardziej niż zwykle jasne blizny były pierwszą rzeczą jaką zauważało się gdy natykało się wzrokiem na Sahaka Zakaryana.
— Ten mały kundel, - natychmiast wiedział o kim mówił.
—..wydaje się ci ufać.

Armen zmarszczył brwi w udawanej nonszalancki i zdezorientowaniu, ze wszystkich sił próbując ukryć walące mu w piersi serce.
Skąd jego brat wyciągnął takie założenia?! Czyżby wiedział o tym co wydarzyło się w lesie?!
— Nie wiem o czym mówisz. - odpowiedział w zamian.

Pięści Sahaka zacisnęły się mocniej i Armen wiedział że to nie był moment na kozaczenie.
Twarz starszego chłopaka wykrzywiała się coraz bardziej. Przełknął ślinę i podniósł się do pozycji siedzącej, nie chcąc być na trajektorii ewentualnych kopnięć.
— Może..może polubił mnie po tym jak um..

Hakob się nad nim zlitował.
— Stary, - położył dłoń na ramieniu przyjeciela. — Mówiłem ci że widziałem ich rozmawiających raz na dachu, a nie że Armen nas zdradza.

W tamtej chwili poczuł się zdradzony, chociaż wiedział że nie powinien. Hakob, mimo że był wyjątkowo dobrym towarzyszem dla niego, zawsze pozostawał wierniejszy Sahakowi. Jeśli widział go rozmawiającego w środku nocy z wrogiem grupy, logiczny był fakt, że poinformował o tym swojego najlepszego przyjaciela.

Poczołgał się o kilkadziesiąt centymetrów do tyłu, korzystając z rozkojarzenia starszego brata i wreszcie podniósł się na nogi, zauważając siedzącą w rogu, tuż przy drzwiach ewakuacyjnych przerażoną Valerię.

Sahak nagle zaśmiał się i był to najbardziej przerażający dźwięk jaki Armen usłyszał w swoim krótkim życiu.
— Nie obchodzi mnie o czym rozmawiali. Sam fakt że ten idiota z nim rozmawiał, jest dla mnie wystarczającym powodem do podejrzewania go o zdradę. - Sahak spojrzał wprost na niego, ale dzięki niebiosom, nie poruszył się.
— Jeśli chcesz udowodnić, że jesteś nadal po naszej stronie, lepiej wyciągnij ze swojego nowego chłopaka co planują wraz z Valdissonem.

Wzdłuż jego kręgosłupa przepłynęła kropla zimnego potu, sprawiając że zadrżał. Sahak uniósł brwi w drwinie.
Kiwnął szybko i nadgorliwie głową, nie chcą by brat uznał jego brak reakcji za objaw buntu.

— Złamie ci kark jeśli jeszcze raz zrobisz coś za moimi plecami.

Armen wiedział że Sahak Zakaryan nie rzuca słów na wiatr.

[***]

— Cześć...Finn, tak? 

— Czego ty tu, do cholery, szukasz? - usłyszał natychmiast w odpowiedzi.

Tak, to zdecydowanie musiał być Finn Valdisson. Widział go zaledwie kilka razy w ciągu ostatnich kilku lat, ale bez problemu rozpoznawał tę śmieszną, nastroszoną fryzurę szalonego naukowca, którą starszy chłopak najwyraźniej zwykł nosić.

Szybkim zerknięciem do środka mieszkania zajmowanego przez wrogą grupę niewiele zyskał. Na kanapie siedziała szarowłosa dziewczyna, która nieprzyjemnym, zimnym spojrzeniem nie zachęcała do rozmowy. Tuż obok niej za to był chłopak o białych włosach i rysach bardzo podobnych, jednocześnie całkowicie innych. Na ustach miał ciepły uśmiech, który nie przygasł nawet gdy do zauważył.

Ani śladu Lisa, Petrovy czy też krępego kręciołka, zanotował bez entuzjazmu.

Armen z trudem przełknął cisnące się na usta cierpkie słowa, przybierając najprzyjaźniejszy uśmiech na jaki było go tylko stać tylko w tamtej chwili.
— Mam sprawę do waszego Li..Bible'a. Czy mógłbyś go zawołać?

Finn zmierzył go oceniającym spojrzeniem od góry do dołu, unosząc prawą brew, tak jakby od dawna nie usłyszał większej głupoty.

Westchnął ciężko, prawie że teatralnie.
— Słuchaj, wiem jak to wygląda ale mam do niego sprawę. - dodał i miał nadzieje że lider wrogiej grupy nie zamierza zapytać o szczegóły jego „sprawy".
— Poza tym przecież wam pomogłem. Wtedy w podziemiach. Gdyby nie ja Bible pewnie nadal smęciłby się w jakimś pokręconym śnie!

Valdisson nagle zrobił krok do przodu, a Armen nie mogąc powstrzymać odruchu, cofnął jedną nogę w pośpiechu. Opuścił jednak spięte ramiona gdy zrozumiał, że Finn nie zamierza go w najbliższym czasie go uderzyć.

Starszy chłopak przymknął drzwi wejściowe do mieszkania, odcinając ich od reszty ich grupy. Dopiero teraz gdy stali naprzeciw siebie na kompletnie równym podłożu klatki schodowej, z niechęcią dostrzegł sporą ilość centymetrów dzielącą jego i chłopaka, którego strzegł się nawet jego własny brat.

— Musisz przestać tu ciągle przychodzić, dzieciaku. - zaczął wyjątkowo miło Finn.
— To niebezpieczne. Jeśli twój brat dowie się o tym że odwiedzasz Bible może się zrobić naprawdę nieprzyjemnie.

Och, a więc Valdisson nie podejrzewał go o zdradę.
Armen nie wiedział czy żałował bardziej chłopaka przed sobą, czy samego siebie.

Przełknął ślinę, a razem z nią narastające poczucie winy, wpychając ją na sam skraj swojego umysłu, tak by nie zajmowała go w najmniej odpowiednich momentach.

— Jestem ostrożny, a on i tak nigdy nie zauważa mojej obecności, więc nie wydaje mi się by kiedykolwiek planował mnie śledzić. - odpowiedział półprawdą.

Jego brat już od wielu lat nigdy z własnej woli nie zainteresował się jego bezpieczeństwem czy też miejscem pobytu.
Miał od takich rzeczy Hakoba.

— A ten wasz koleżka który cię przywlókł kilka tygodni temu..

O wilku mowa.
— Hakob?

Finn kiwnął niepewnie głową.
— Prawdopodobnie tak. Ufasz mu na tyle by mieć pewność że nic nie zdradzi twojemu bratu, jeśli cię kiedyś zauważy?

Jego pierś zacisnęła się boleśnie, ale jego twarz wykrzywiła się w emocji przeciwnej do bólu.
— Hakob..nigdy by mnie nie zdradził. Nie masz się czym martwić.

Armen nienawidził każdej sekundy tej rozmowy.
— Więc..skoro odpowiedziałem na wszystkie twoje pytania, czy mógłbym porozmawiać z Bible'm?

Valdisson pokręcił głową, a on sam stłumił chęć głośnego przeklęcia.
Więc przeszedł przez tę torturę bez powodu?!
— Wyszedł z Margaritą i Silasem. - Armen założył że to właśnie musiało być imię krępego chłopca.
— Gdy wróci, przekaże mu że chciałeś z nim porozmawiać.

Finn cofnął się i odwrócił, kładąc dłoń na klamce. Zawahał się jednak przez kilka sekund, opuszczając głowę w zastanowieniu.
— Dla twojej informacji, po każdej rozmowie z tobą Bible robi nam obszerny raport.

Armen schował dłonie do kieszeni ciemnozielonych spodni i w zawstydzeniu opuścił wzrok na swoje buty.

— Więc jeśli tylko zadasz mu jakieś pytania, które uznam za podejrzane, lepiej się tu więcej nie pokazuj.

— Zrozumiano. - odpowiedział z wymuszoną pogodnością w głosie, będąc wdzięcznym, że Valdisson nie był w stanie dojrzeć w tamtej chwili jego zbolałego wyrazu twarzy.

Finn zamknął za sobą drzwi z lekkim trzaskiem, a Armen natychmiast odwrócił się twarzą do windy i strzepnął włosy na oczy, nie chcąc ryzykować odkryciem.

Wyszedł z windy z rękoma schowanymi wygodnie w kieszeni i lekkim, ukrywającym wszystko to co powinno zostać w utajeniu, uśmiechem na twarzy. Szybkim krokiem minął parter i skrzynki pocztowe, wreszcie docierając do drzwi wyjściowych. Pohamował się, pilnując by ulga jaką odczuł w całym ciele nie ukazała się na jego twarzy i popchnął masywne, czarne drzwi, wpuszczając do środka ciepłe, letnie powietrze. Pozwolił sobie tylko na kilka sekund rozkoszowania się wiatrem, owijającym się wokół jego postaci w szybkim, kojącym tańcu, zanim wyprostował się i ruszył do przodu, brukowanym chodnikiem.

— Och..chłopcze? Chłopczyku! - usłyszał za sobą damski, nieznajomy głos i zwolnił kroku.
Czy to jego właśnie wołała?

Odwrócił się, zdezorientowany, tylko by natknąć się na starszą, zgarbioną kobietą. Jej postawa wydawała się licha i niestabilna, gdy pochylała się nad małym ogródkiem przepełnionym kwiatami, których nazw Armen nie próbowałby nawet zgadywać.

Na jej pomarszczonej, ale rześkiej twarzy widniał grymas bólu i zmęczenia, gdy podniosła na niego swój korygowany prostokątnymi okularami wzrok.
— Och, chłopcze, przeliczyłam swoje możliwości i przytaszczyłam tu tę konewkę - kiwnęła głową na leżącą kilka metrów przed nią zieloną konewkę.
— Ale teraz nie mam siły tego podnieść..

Armen zrozumiał aluzję, ale nie poruszył się ani o milimetr, nie chcąc dać obcej kobiecie wrażenia słabego duchem.
Gdyby jego brat to zobaczył..Armen nie chciał nawet myśleć o takim scenariuszu. Wepchnął dłonie głębiej w kieszenie spodni, prawie wywiercając w nich dziurę.

— Czy mogłabym poprosić takiego krzepkiego młodzieńca jak ty o pomoc? - zapytała, a błysk w jej jasnoniebieskich oczach podpowiedział mu, że kobieta nie zamierzała odpuścić.

Westchnął ciężko i spojrzał na swoje buty, tak jakby w jakikolwiek sposób miały mu pomóc odnaleźć odpowiednią wymówkę na uniknięcie staruszki i jej cholernego ogródka.
Mając nadzieję, że jego brat miał tego dnia ważniejsze rzeczy do roboty, niż obserwowanie własnego, nieudolnego brata, niechętnie podszedł do kobiety, ignorując wszystkie trybiki w jego głowię, wyjące na przeciw temu działaniu.

Uśmiech na twarzy nieznajomej w żadnym calu nie wydał mu się przyjazny, gdy chwycił konewkę i spojrzał na nią z wymuszoną obojętnością wypisaną w rysach.
— Więc?

Jej prawie że nienaturalnie białe zęby odbijały promienie popołudniowego słońca, zmuszając go do zmrużenia oczu.
— Och, możesz zacząć od końca alejki, o tam - wskazała pomarszczonym i bladym palcem na koniec ogródka, tuż przy drzwiach wejściowych do klatki którą właśnie opuścił.

Skinął niechlujnie głową i ruszył, lekko przechylając się w prawo, przez ciągnący go w dół ciężar konewki pełnej połyskującej i lekko wzburzonej wody.

Jak ta licha kobieta to przytaszczyła ze swojego mieszkania aż tam, pozostawało dla Armena tajemnicą.

Dziwna aura, do której zdążył się przyzwyczaić przez tygodnie pobytu w tym odciętym od świata zewnętrznego miejscu, wydała się nagle ciemniejsza i cięższa niż zazwyczaj.
Gdy dotarł do końca kwiecistej alejki, Armen mógłby równie dobrze się dusić.

Wciągnął duży haust powietrza nosem, zdziwiony tym, jak coraz gęstszym tlen wydawał się być z każdym kolejnym wdechem nabieranym do płuc.

Trwało to kilkanaście długich sekund, zanim jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, tlen nagle przerzedził się na tyle, by mógł komfortowo zabrać się za podlewanie małego, przyblokowego ogrodu.

Spojrzał zdezorientowany spod opuszczonych rzęs na towarzyszącą mu staruszkę, zasiadającą już na drewnianej ławce, przy oddalonej o kilka metrów, kolejnej klatce.

Nie wydawała się odczuwać duszących właściwości osiedlowego powietrza, a jak już, na pewno nie w takiej skali jak on zaledwie kilka chwil wcześniej. Powolnymi krokami wylewał z konewki coraz więcej wody, próbując zapanować na spanikowanym umysłem.

Co, do cholery, było nie tak z tym miejscem? Dlaczego wszyscy mieszkańcy byli tacy dziwni?
Nawet ślepiec nie przegapiłby tego, co działo się zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej!

Jakim cudem więc wszyscy stali mieszkańcy osiedla wydawali się nie mieć pojęcia o otaczającej ich zagładzie, z szerokimi uśmiechami przyklejonymi do twarzy, wyprowadzając psy na spacer?

Ponownie przyjrzał się staruszce i uświadomił sobie że była pierwszą osobą z „wewnątrz" która odezwała się do niego z własnej, nieprzymuszonej woli. Poprzez trzy tygodnie pobytu w tej klatce, jedyne rozmowy ze stałymi mieszkańcami były z jego inicjatywy, a nawet gdy już odpowiadali, wydawali się boleśnie odklejeni od rzeczywistości.

Sytuacją, która zniechęciła jego oraz resztę grupy do prób kontaktu z mieszkańcami musiała być tą, gdy oczy dwójki kilkuletnich dzieci rozświetliły się bordowym, nienaturalnym błyskiem na słowa o „apokalipsie dziejącej się tuż pod ich nosem".

Stłumił drżenie jakie przeszło wzdłuż jego kręgosłupa na wspomnienie tego przerażającego wieczoru.

— Fantastycznie, wspaniale, chłopcze! - skomplementowała nieznajoma kobieta, gdy podszedł do niej z na wpół pustą, zieloną konewką.
Odstawił jej własność na brukowanej, szarej kostce i przygotował się do odejścia bez pożegnania, gdy jej ręka wyskoczyła z prędkością, jaką Armen wcześniej nie widział u kobiet w tak podeszłym wieku.
Owinęła swoje drżące palce wokół jego nadgarstka, chwytając pewnie i mocno.

Podskoczył, nie potrafiąc ukryć zaskoczenia. Odwrócił głowę w jej kierunku, natykając się na szeroko otworzone oczy. Przełknął ślinę i wyrwał nadgarstek z jej szponów, starając się zachować jak najbardziej neutralną twarz możliwą.

Naprawdę powinien już iść. Pozostanie by pomóc jakieś obcej, starej i widocznie otumanionej kobiecie wiązało się z ryzykiem wystawienia się na pośmiewisko lisa i reszty jego szczęśliwej bandy frajerów oraz swojej własnej grupy, z Sahakiem na czele.

— Jeszcze tamtą alejkę, po drugiej stronie drzwi, jakbyś mógł.

On nie mógł. Mimo tego skinął jednak głową i z trzęsącymi z irytacji dłońmi ponownie chwycił konewkę i ruszył by podlać cholerne kwiatki.

— Nie widziałam cię tutaj wcześniej, chłopcze. Czy jesteś nowy na osiedlu? - zapytała nagle kobieta, a Armen ponownie podskoczył, nie spodziewając się że rzeczywiście za nim podąży. Nie odwrócił się by na nią spojrzeć, ale mógł przysiąc, że na jej ustach gościł ten sam,  wyjątkowy uśmiech co wcześniej.

Właściwie, zastanowił się gdy przesunął się o kilka kroków w prawo, by dostarczyć wodę nawet najbardziej schowanym chwastom, w czym zaszkodziłaby mu rozmowa z przypadkową emerytką. Nawet jeśli powie coś, czego nie powinien, nie zareaguje inaczej niż podświetleniem przerażających, czerwonych żarówek w oczach.

Do diabła, czy mieszkańcy tej ulicy byli tak właściwie w jakimkolwiek stopniu świadomi rzeczywistości?

— Nie jestem stąd.

— Więc co tu robisz, kochanieńki? - skrzywił się na zdrobnienie, ale postanowił nie zwracać jej na to uwagę.

— Dobre pytanie, właściwie. - starł kropelki potu, formujące się na czole i wyprostował. Odwrócił głowę do opierającej się o drewniany płotek kobiety i wzruszył ramionami.
— Sam chciałbym wiedzieć. - mocniej ściskając dłonie wokół ciemnozielonej, prawie pustej konewki.
Zamilknął, czekając aż przechodząca na chodniku tuż obok nich dziewczynka z psem, znajdzie się poza zasięgiem jego słów i dodał,
— Nie tak wyobrażałem sobie wakacje życia. Hakob jest cholernym kłamcą - uśmiechnął się, chcąc pokazać że mimo swojego poważnego tonu, żartował.
— Nie wspominał nic o ciągnących się tygodniami koszmarach, czy też o apokalipsie jak z hollywoodzkich filmów.

Jej oczy w odpowiedzi zaświeciły się, ale nie tym samym, czerwonym błyskiem co innych mieszkańców.
Armen zignorował ten fakt.
— Wiesz, czasami zazdroszczę takimi jak ty. - wyznał a następnie nonszalancko złapał ze świeżym zapałem za konewkę.
— Nic nie wiecie, nic nie widzicie. Nie musicie ciągle martwić tym pierdolnikiem, ani wpatrywać się w pęknięcia na niewidzialnej ścianie, zastanawiając się ile dni życia jeszcze wam pozostało. To wykańczające!

— Nie mam pojęcia o czym mówisz, chłopcze, ale domyślam się, że musi być ci ciężko, skoro tak to opisujesz.

Zmarszczył brwi na jej słowa. Ton głosu był tak płaski i gładki, że Armen przez chwilę miał wątpliwości czy w ogóle rozmawia z człowiekiem.
Boże, ten świat był taki pomylony.

— Co miałeś na myśli mówiąc o koszmarach? - zapytała po kilku chwilach głuchej ciszy. Armen zmarszczył brwi, ale zanim zdążył odpowiedzieć, kobieta dodała,
— Mój syn czasami je miewał. Może to podobne doświadczenie?

— Szczerze w to watpię. - prychnął jedynie w odpowiedzi i odłożył pustą konewkę na kostkę tuż obok ogródka.

— Dlaczego?

Westchnął ciężko, chowając dłonie do kieszeni.
Koszmary były naprawdę trudnym przeżyciem. Zaczęły się na kilka tygodni przed tym, jak cały świat zniknął pod potokami lawy, z początku jakie niewinne, głupiutkie i nierealistyczne przebłyski, za które Armen obwiniał konkretny film katastroficzny obejrzany w kinie.

Potem  przebłyski zamieniły się w pełne wizję, a Armen zatęsknił za czasami gdy jego jedynym problemem było posiadanie własnego łóżka, do którego mógłby powrócić pod koniec dnia.

Z dnia na dzień było coraz gorzej. Chodził po wąskich uliczkach miasta otumaniony i paranoicznie rozglądając się wokół siebie w poszukiwaniu fantastycznego zagrożenia.

Potem porozmawiał z bratem i wszystko stało się trochę lżejsze.
Gdy drugiego sierpnia zmuszeni przez nieznaną siłę, zaciągnęli całą swoją grupę do obcej nawet im okolicy, Armen był pełen obaw i nieuzasadnionego strachu.

Usta emerytki były lekko uchylone, gdy skończył opowiadać. Pochylił głowę, nagle czując się zawstydzony z powodu swojego impulsywnego wyznania.
Podał jej konewkę i ruszył przed siebie, nie oglądając się do tyłu.

Żałując, że nie ma kaptura, który mógłby go w tamtej chwili ukryć, przeszedł obok zdezorientowanego Bible LaCroixa, w towarzystwie swoich dwóch, irytujących ochroniarzy.

Ból, jaki przeszedł wzdłuż jego barku, gdy wpadło na to drugiego chłopca był chwilowy i zdecydowanie warty, zdecydował, gdy kątem oka dojrzał jego skąpaną w czystym oszołomieniu minę.

[***]

Armen leżał w kałuży krwi, niepospiesznie licząc plamy na wypłowiałym suficie.

No dobra, może przesadził z kałużą krwi. Mimo tego ciepła i obrzydliwa krew sącząca się z nosa przez brązowe poliki aż do uszu, gdzie zawijała, skapując na zimne, jasne płytki łazienkowe zdecydowanie nie należała do najmniej groteskowych widowisk, musiał przyznać że do utworzenia kałuży potrzebne byłyby trzy tak same złamane nosy.

Zastanawiał się czy rozmiar nosa zrobiłby jakąkolwiek różnicę, gdy łazienkowe drzwi uchyliły się, wpuszczając do pomieszczenia promienie późno popołudniowego słońca.

To nie Sahak, uświadomił sobie z ulgą, a po chwili poczucie winy zalało jego ciało.
Nie powinien bać się własnego brata.

Benz miał na twarzy ten sam, zbolały uśmiech, jak za każdym razem, gdy widział coś co łamało mu serce.

Armen, być może nadal nie do końca wolny od działania trawki, pomyślał że nie pogardziłby bratem takim jak chłopak stojący nad nim.

— Ile czasu już tak tu leżysz? - zapytał łysy chłopak, wyciągając jednocześnie dłoń w jego kierunku.
Armen pożałował jej przyjęcia już kilka sekund później, gdy wymiotując do muszli klozetowej, czuł na swoich plecach wspierającą dłoń swojego najlepszego przyjaciela.

— Czyli Narine raczej już nie skorzysta z tej łazienki. - rzucił pół żartem Benz, a Armen nie mógł powstrzymać rozbawionego parsknięcia na tragiczny komizm całej sytuacji.

Mdłości odpuściły kilka minut później, zostawiając go rozgorączkowanego, obolałego i boleśnie trzeźwego.
Podniósł wzrok na klęczącego teraz obok siebie przyjaciela. W jego dłoni znajdowały się lekko przyżółkła wata oraz płyn odkażający.
Uśmiechnął się zbolały, domyślając się tego, jak smutnym musi być widokiem.
— Łamiąc mi nos powiedział że „Teraz przynajmniej będę miał pretekst by wrócić do grupy Valdissona.

Zakaszlał mokro a następnie skrzywił gdy czyn ten wywołał falę pulsującego bólu wzdłuż całej jego twarzy.

— Csi, nie ruszaj się. - polecił Benz, kładąc wolną dłoń na jego ramieniu. Armen ledwo powstrzymał formujące się w oczach łzy przed zmoczeniem swoich zakrwawionych polików.
Drugi chłopak wreszcie zabrał się do pracy i ignorując zbolałe syknięcia, przecierał zgruchotany nos mocnymi i pewnymi ruchami.

— Potrzebujesz szwów. - powiedział Benz, gdy tylko opadł na zimne płytki, tuż obok poszkodowanego przyjaciela. Oboje oparli się o ścianę, tuż obok starej umywalki, mając przed sobą jedynie jakże piękny widok obrzydliwej, szaroburej wanny.
— A już poza tym, nie jestem na sto procent pewien, ale ta czarna plama pod okiem wygląda jak formujący się krwiak.

Armen ziewnął, próbując zignorować agonie rozpierającą każdy milimetr jego chudego, obitego ciała.
— Zawsze wiedziałem, że mogę liczyć na brata. - podniósł wzrok na sufit, a nienawiść do Sahaka utopiła się pod nienawiścią, jaką odczuwał względem samego siebie.

— Może..może ktoś od Valdissona zna się na szyciu? - rzucił mimochodem Benz, a Armen liczył że się przesłyszał.
Zapewne zauważając głęboko powątpiewającą reakcję przyjaciela, przybrał defensywny ton.
— To znaczy..nieważne czy szyją czapki zimowe czy ludzkie krtanie, to nadal coś, prawda?

Westchnął ciężko, kręcąc głową w zaprzeczeniu.
— A Narine? Albo ta nowa?

Benz roześmiał się sucho.
— Narine? Nie możesz mówić poważnie. Nowa za to jest zbyt wpatrzona w Sahaka, by w ogóle pomyśleć o udzieleniu ci pomocy. - brzmiał wyjątkowo zgorzkniale, wypowiadając te słowa.

Armen pomyślał, że komuś tak dobremu jak Benz, nie do twarzy w złości i zepsuciu.

— Trudno w takim razie. - odparł po kilku minutach ciszy, które spędził na niezręcznym obserwowaniu Benza zmywającego krew w płytek.
— Samo się zagoi.

Benz spojrzał na niego jak na ostatniego idiotę.
— Nie zagoi się samemu. Nie coś tak poważnego jak to złamanie. - odpowiedział głosem stłumionym i cichym.
— Jeśli szybko czegoś z tym nie zrobimy, grozi ci poważne zakażenie, pieprzony masochisto.

— To nie tak że na to nie zasłużyłem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro