ROZDZIAŁ V
Życie na walizkach, tak Armen opisałby swoje życie przez ostatnie dziesięć lat.
Odkąd tylko pamiętał to byli zawsze oni, we dwójkę toczący niesprawiedliwą walkę przeciwko rzeczom o wiele większym od nich.
To najpierw byli ich rodzice, piękni, młodzi i cholernie nieodpowiedzialni.
Sahak zwykł nazywać ich „pogubionymi", jednak mimo swojego młodego wieku, Armen zawsze wiedział.
Byli ludźmi odwróconymi od Boga, podłymi i nieczystymi a on sam nigdy nie mógłby w słowach wyrazić jak bardzo był wdzięczny bratu za zaplanowanie ucieczki z rodzinnego domu, która wreszcie pozwoliła im poczuć się naprawdę żywymi.
To na początku byli tylko oni, Armen i Sahak, jednak po dotarciu do swojej pierwszej stacji, stolicy rodzimemu kraju, Erywania ich skromna grupa powiększyła się, przyjmując w swoje progi piekielnie wysokiego i wychudzonego chłopca z nieokrzesanymi włosami imieniem Hakob i niewiele niższą, piękną dziewczynę o farbowanych platynowo blond włosach która przedstawiła się im jako Narine.
Armen lubił ich towarzystwo, nawet pomimo faktu że oboje byli wiekiem bliżej do Sahaka oraz tego że nie dzielili z nim żadnego z jego zainteresowań.
Chyba że głębokie oddanie wierze uznaliby za zainteresowanie.
Lata mijały, stolica biedniała a ich zapotrzebowanie na podstawowe racje życiowe wzrastało gdy jego brat wrócił do ich nielegalnie wynajmowanego mieszkania w centrum miasta i oznajmił „pojutrze lecimy do Kanady".
Pakowanie się poszło niesamowicie sprawnie, zważywszy na to że cała grupa miała doświadczeniu w uciekaniu i zanim Armen zdążył zadać choćby połowę nurtujących go pytań, siedział w starym i ogromnym samolocie dostawczym, lecąc nad szerokim oceanem spokojnym w towarzystwie setek innych imigrantów liczących na szansę do lepszego życia w kraju abstrakcyjnie odległym od wszystkiego co wcześniej znali.
Powietrze było mroźne, a śnieg okazał się mniej puchaty i biały niż pokazywano w telewizji, ale było dobrze. Lepiej niż gdziekolwiek indziej przedtem.
A Armen miał już dwanaście lat, nie jest już małym chłopcem, według słów Sahaka.
Pierwsze miesiące w Kanadzie były ciężkie, choć perspektywiczne. Powoli budowali sobie dobrą opinie a Armen coraz bardziej poznawał nieznany mu świat i zróżnicowanie kulturowe, czerpiąc z nowej szansy garściami.
Mieszkali w małym, położonym nad oceanem Spokojnym miasteczku o mieszkańcach nieufnych ale uśmiechniętym i Armen naprawdę myślał że wyszli na prostą dopóki pewnej listopadowej nocy Hakob wpadł do wynajmowanego mieszkania, prawie wywalając drzwi z zawiasów i spojrzał na oglądającą durny program w telewizji Narine i uczącego się angielskiego Armena ze strachem w oczach i drżącą szczęką niszcząc swoimi słowami ich pozornie spokojne życie.
„Sahak może nie przeżyć nocy."
Następne kilka godzin pamiętał jak przez mgłę. Słyszał swój płacz, modlitwy Narine i krzyki Hakoba gdy przesłuchiwał przerażonego tajskiego chłopca który po angielsku mówił nie lepiej od nich.
Pamiętał ciężar broni w swojej małej dłoni i rękę starszego przyjaciela na swoim ramieniu który wyraźnie tłumaczył mu coś, czego Armen nawet nie próbował usłyszeć.
Najlepiej jednak pamiętał przerażony wyraz na skatowanej twarzy swojego brata, gdy ostry jak brzytwa nóż oparł się o jego szyje a szerokie, nieznane ramiona owinęły się wokół jego postaci, nie pozwalając mu na ucieczkę.
Armen myślał że to koniec, gdy nóż głębiej wbił się w jego krtań przecinając skórę gdy głośny wystrzał z broni sprawił że podskoczył. Obce, powstrzymujące go ciało osunęło się bez życia na szary beton, plamiąc go krwią porywacza gdy podniósł wzrok tylko by zobaczyć roztrzęsione ciało azjatyckiego chłopca którego wcześniej zmusili do współpracy i Hakoba, trzymającego omdlałego z wycieńczenia i licznych ran Sahaka.
Chłopiec na imię miał Benz i jak Armen szybko się dowiedział był jednym z zakładników mężczyzny którego zwłoki skończyły głęboko na dnie oceanicznym.
W taki sposób ich grupa się scaliła w jedno. Sahak, teraz bogatszy o dziesiątki małych i dużych blizn wreszcie poprowadził ich do miejsca w którym osiedli się na dłużej.
Toronto nie jest pięknym miastem, powtarzał jego brat podczas drogi, ale Armen myślał że starszy nie mógł się bardziej mylić.
I jasne, może miasto nie miało takiego samego uroku jak Europejskie nadmorskie miasta ale miało iskrę ciepła którą z mijającymi miesiącami odkopywał spod wysokich skupisk brudnego śniegu.
Pierwszy raz w życiu poszedł też do szkoły. Armen nie do końca zagłębiał się w to jak to możliwe, jednak domyślał się że musiało to mieć coś wspólnego z czymś co Sahak nazywał „swoją nową pracą".
Jego oczy wydawały się ciemniejsze i poważniejsze niż kiedykolwiek wcześniej a brzydko zagojone blizny na twarzy i ramionach dodawały mu groźnego wyglądu.
Armen miał czternaście lat gdy dowiedział się czym naprawdę zajmują się Sahak i Hakob.
—Jesteś w pieprzonej mafii?! - krzyknął, szarpiąc rękoma brudną koszulę brata który wydawał się nie odczuwać ataków młodszego, stojąc nieruchomo z dłońmi w kieszeniach.
—Nie jestem w mafii, mikrusie. Oglądasz za dużo filmów. - poprawił go odwracając wzrok tak, by nie musieć krzyżować go z tym Armena.
—Pomagamy jednemu facetowi roznosić towary którymi sam nie może się zająć, a w zamian mamy dach nad głową, ciepłe łóżka i pieniądze na życie. Czy to ci nie wystarcza?
Nie mógł uwierzyć w to co słyszał. Czy jego brat mówił poważnie?!
Opuścił ręce wzdłuż ciała, obserwując jak niewzruszony chłopak poprawia niespiesznie pomarszczone ubranie i opuścił głowę, zamykając oczy.
—Nie przyszło ci do głowy jak niebezpieczne jest bycie dilerem...?
—Nie nazwałbym si...
Armen podniósł głowę.
—A co jeśli złapie cię policja? Ciebie i Hakoba? Ja, Narine i Benz skończymy na ulicy bez środków do życia!
Sahak przesunął ręką po włosach i przełożył ciężar ciała z prawej nogi do lewej. Jego skorupa spokoju zaczynała pękać, ukazując jego prawdziwą naturę.
—Posłuchaj mnie, dobrze? Nie pozwolę na to by coś wam się stało. Biznes tego gościa jest zabezpieczony, policja się nigdy nie dowie o moim udziale, tym bardziej że według prawa nigdy się nie urodziliśmy.
Armen niepewnie skinął głową.
To była prawda. Ich rodzice nigdy nie przejęli się którymś z nich na tyle, by zarejestrować w urzędzie ich narodziny, co jak się okazało przez czternaście lat jego życia i osiemnaście Sahaka, miało swoje plusy i minusy. Podniósł wzrok, nie próbując już ukryć zbierających się w kącikach oczu łez.
—Nie chce znowu uciekać.
Postawa starszego wyraźnie złagodniała gdy wyciągnął zabliźnioną rękę by poczochrać jego włosy.
—Obiecuję ci, że nie będziemy.
Armen powinien być wystarczająco dorosłym by zrozumieć że słowa jego brata były tylko pustymi obietnicami.
Nie minęły nawet dwa tygodnie od tamtej rozmowy, zdał sobie sprawę, gdy ogrzewając zmarznięte dłonie o płonące w koszu na śmieci ognisko dłonie zobaczył opartego o smutny i nagi mur brata, trzęsącymi z zimna dłońmi próbującego zmienić magazynek w pistolecie.
Jego obawy się sprawdziły. Anonimowy donos pogrążył pracodawcę Sahaka i Hakoba, skazując go na długie lata niewoli, a jego pracowników na bezdomność.
Gdyby sytuacja nie była aż tak beznadziejna, Armen pewnie próbowałby dokuczyć bratu w tym temacie, jednak widząc zacięty i absolutnie mrożący krew w żyłach wyraz jego twarzy, postanowił dla własnego bezpieczeństwa trzymać się od niego z dala.
Z logicznych przyczyń zmuszony był rzucić szkołę i naukę przez co w jego harmonogramie pojawiły się ogromne luki które zapełnił zbliżając się do najbliższego wiekowo członka ich grupy, Benza.
Chłopak przerósł jego oczekiwania, okazując się wartościowym i inteligentnym partnerem do rozmowy oraz zaufanym towarzyszem w niebezpiecznych sytuacjach.
Armen czasami zastanawiał się czy ich życie kiedykolwiek wróci na dobre tory. Pory roku mijały, oni coraz częściej zmieniali miejsce zamieszkania, trafiając do coraz to gorszych ruder, bez gotówki na remont.
Nie lubił patrzeć jak cała jego grupa upada coraz niżej, na czele z jego bratem który z racjonalnego choć czasem narwanego zamienił się w kłębek nerwów i złości.
Tym raz ani on, ani Hakob nie próbowali ukrywać czym się zajmują przed nikim innym niż policją. Materace ich łóżek nie raz zamiast pierzem, okazały się wypełnione narkotykami.
Miał szesnaście lat i czuł że stracił brata a wraz z nim szansę na powrót do spokojnego, niewypełnionego pośpiechem i samotnością życia.
Koszmary przyszły niedługo później, wygrażając się swoim przerażającym obliczem, utrzymując go rozbudzonym o bardzo wczesnych godzinach porannych.
Codzienny widok krzyczących w agonii ludzi w jeziorach pełnych lawy nie powinien być
dla niego codziennością, zastanawiał się luźno, odblokowując zręcznie pistolet. Starszy mężczyzna o włosach białych jak śnieg na dachu jego sklepu jubilerskiego zadrżał na ten ruch i nieskutecznie spróbował zejść z ewentualnej trajektorii którą przybrałaby wystrzelona kula.
Armen uniósł nieświadomie kącik ust na ten widok, nie zdejmując jednak jubilera z muszki.
Spojrzał w stare, niebieskie oczy wystraszone faceta i cmoknął, kiwając pistoletem na szklaną gablotę między nimi.
—No już, zapakuj mi to ładnie. Po co wybierać tylko jedno, skoro mogę mieć wszystko?
Tym razem cwaniacki uśmiech na jego twarzy był szczery. Dziadek drgnął dziwnie i przez chwilę Armen pomyślał że biedak dostał zawału. Myślał tak do momentu aż alarm nie zaczął wyć, raniąc jego wrażliwe bębenki uszne swoim okrutnym skowytem.
Dziadek zanurkował natychmiast pod ladę, jednak Armena nie mogło to wtedy mniej interesować. Jego uwagę przyciągnęły czerwono-niebiesko migające światła, do złudzenia przypominające te policyjne.
Kiedy dziadek zdążył zawiadomić sł...
Armen biegł, ślizgając się po zbitym na chodniku brudnoszarym śniegu, nie rzucając ani spojrzenia na goniące go ulicą dwa radiowozy na sygnale i kilku zbyt oddanych bezpieczeństwu kraju pieszych.
Gwałtownie zahamował, czując jak w jego i tak już zniszczonych butach pęka kilka kolejnych szwów i wbiegł w podziemną stacje metra, przeciskając i przeskakując pomiędzy zróżnicowanym tłumem. Usłyszał za sobą kilka oburzonych krzyków a plastikowa butelka czy dwie trafiły w tył jego głowę gdy wbiegł na peron, wsiadając do wypełnione setkami pasażerów metra.
Drzwi za nim się zamknęły z trzaskiem który powinien go przynajmniej zmartwić a policjant o ciemnych jak noc włosach uderzył w oddzielającą ich szybę ze zirytowaniem.
Metro ruszyło szybciej niż Armen zdążył zareagować.
Do obecnie zamieszkanego przez nich zakątka ulicy na peryferiach Toronto dotarł późnym wieczorem. Wszyscy za wyjątkiem Benza siedzieli w luźnym kole, jedząc tanie chińskie nudle i ukradzione z małych sklepików osiedlowe chrupki, wyglądając jakby zapomnieli o jego istnieniu, zdziwieni jego powrotem.
Sahak podniósł wzrok, nie zaszczycając go więcej niż trzema sekundami zainteresowania, zanim wrócił do grzebania w swojej dużej, skórzanej torbie w której zwykł trzymać broń.
Armen wzruszył ramionami, niedbale kiwając grupie głową, zanim przystanął obok lekko drżącego Benza, trzymającego w dłoniach coś co wyglądało mu na pustą paczkę chipsów.
Zastygł w bezruchu gdy lufa dobrze znanego mu pistoletu dotknęła jego tylnej części głowy, zatapiając się w za długich, niezadbanych lokach.
―Mogłeś nas pogrążyć swoją głupotą dzisiaj.
Jego oddech zawisł w płucach a serce zwolniło obroty, wyciągając wszelki koloryt z twarzy.
―Naprawdę liczyłeś na to że się nie dowiem?
Skóra na karku i ramionach mimowolnie ścierpła, a zimne poty oblały całe jego ciało, przyprawiając go o dreszcze. Armen wbił tępo wzrok w ścianę przed siebie, myśląc tylko i nacisku broni na swoją głowę. Łzy cisnęły się do zaczerwienionych oczu, błagając o wypuszczenie, jednak jego niezłomna wola i lata uczenia się przetrwania na własną rękę nauczyły go odpowiedniego zachowania w takich sytuacjach.
Nigdy jednak nie pomyślałby że taka wiedza będzie mu potrzebna by poradzić sobie z gniewem własnego brata, pomyślał gorzko nadal jednak pozostając w niemalże sparaliżowanym bezruchu. Jego oddech był szybki i płytki, sprawiając że mało tlenu docierało do jego płuc, a w następstwie do mózgu. Jego wzrok pociemniał a kończyny zdrętwiały gdy wreszcie postanowił zebrać się w sobie i powoli odwrócić, tak by lufa czarnego pistoletu znalazła się na jego zmarszczonym czole.
Oczy jego brata były puste. Puste w sposób który był niemal niepokojący. Pozbawiona wszelkich emocji czy mimiki twarz odwrócona była w jego stronę wyglądając jak wydłubana w kamieniu.
Armen podniósł podbródek, sprawiając że pistolet zsunął się z jego czoła na miejsce pomiędzy brwiami.
—Zabijesz mnie za to? - zapytał, pilnując by jego głos pozbawiony był drżenia czy jakichkolwiek śladów strachu.
—Zrobiłem to, by zapewnić naszej grupie kilka miesięcy spokojnego życia.
Sahak nie zareagował.
Armen zagryzł język, przełykając irytację.
—Policja mnie nie złapała, nie wiedzą nawet kim jestem! Jesteśmy bezpieczni!
—Jesteś cholernym idiotą, gnomie. - skomentował jedynie Hakob a następnie wypuścił trzymany w płucach szare kłęby dymu papierosowego, który wywoływał u Armena odruch wymiotny. Przewrócił oczami, nie przejmując się opinią starszego kolegi, który najprawdopodobniej był nietrzeźwy, wnioskując po kilku pustych butelkach nie markowego piwa, którymi był otoczony z każdej strony.
Narina uderzyła chłopaka z otwartej ręki w tył głowy, wyszeptując słowa które odległemu słuchowi Armena, brzmiały na karcące.
Sahak wyglądał jakby chciał powiedzieć coś innego, zanim zamknął usta, by kilka sekund później ponownie je otworzyć, tym razem wyglądając na pewniejszego siebie niż przed chwilą.
—Jeśli to się powtórzy - zabiję cię. - oznajmił, jakby mówił o pogodzie. Armen przez chwile miał wrażenie jakby stał przed obcym mu człowiekiem.
—Jesteś najmniej potrzebnym i najsłabszym ogniwem naszej grupy, więc jeśli jeszcze raz zagrozisz naszemu bezpieczeństwu osobiście upewnię się by twoje ostatnie minuty życia były jak najbardziej bolesne.
Serce Armena podeszło do gardła.
—Nie myślisz tak..
Sahak w odpowiedzi odblokował blokadę a następnie oparł palec o spust.
Miał ochotę skulić się w sobie i schować gdzieś poza zasięgiem śmiercionośnej lufy i jeszcze bardziej niebezpiecznego wzroku własnego brata. Wstyd zalał jego ciało gdy poczuł gorącą łzę spływającà z jego policzka na szczękę która drżała z przerażenia, bez jego kontroli.
Poczuł zimne palce owijające się wokół swojego prawego nadgarstka i zaryzykował spojrzenie w bok gdzie zobaczył skąpaną w strachu twarz swojego przyjaciela, Benza.
Hakob również postanowił wstać, podchodząc ostrożnie do białego na twarzy Sahaka. Armen obserwował jak młody mężczyzna kładł dużą dłoń na ramieniu jego brata.
—Stary, odpuść mu...to przecież tylko dzieciak. Koniec końców nic się nie stało, prawda?
—Katherine i Alec uważają inaczej.
Hakob wyglądał na nieprzekonanego słowami przyjaciela.
—Nawet jeśli, czy grożenie śmiercią własnemu bratu nie jest lekką przesadą...?
—W-właśnie..uspokójmy się wszyscy i zjedzmy kolacje! - dodała Narine, wyglądając jakby tylko niechęć do zniszczenia makijażu powstrzymywało ją przed płaczem.
Armen zwrócił swój wzrok na brata, widząc że mężczyzna już go obserwował, nieprzyjemnym i zimnym niczym Kanadyjski śnieg wzrokiem śledząc każdy jego ruch, jakby to on był zagrożeniem.
Broń wreszcie opadła na podłogę i Armen mógł przysiąc jak razem z nią opada napięta i ciężka niczym ołów atmosfera wokół nich. Kątem oka dostrzegł luzujące się wcześniej napięte ramiona Benza i powietrze uchodzące z klatki piersiowej zmartwionego Hakoba.
Odrzucił nerwową ofertę kolacji od Narine i wszedł przez stare, białe drzwi do jeszcze starszej kamieniczki. Wspiął się po podziurawionych, betonowych schodach na pierwsze piętro, ignorując ogromną dziurę na środku klatki schodowej, która kiedyś musiała być miejscem jazdy windy.
Płytki łazienkowe nigdy nie wydawały się tak kojące jak tamtego dnia, gdy siedział godzinami wypłakując wszystkie negatywne emocje które zebrały się w jego ciele przez ostatnie pięć lat.
[...]
Naszyjnik na jego szyi był ciężki i irytujący, gdy Armen poprawił wpadające mu do oczu kosmyki włosów, zachęcane przez poranny wiatr. Kresy poza granicami ulicy wydawały się dziwnie spokojne, utopione pod tysiącami ton w tamtym momencie stygnącej lawy.
Czy tak właśnie to wszystko się zakończy, zastanawiał się, podciągając kolana pod brodę i owijając je zmarzniętymi ramionami.
Nigdy tak właściwie się nie zastanawiał nad logiką wydarzeń, zdał sobie sprawę.
Lawa musi kiedyś przecież całkowicie wystygnąć, prawda? Może wtedy ktokolwiek albo cokolwiek stworzyło te ochraniającą ich barierę opuści blokadę i pozwoli im się dowiedzieć prawdy.
Przez chwilę myślał że to co się wydarzyło było jego winą. Szczególnie wtedy gdy wraz ze swoją grupą zdyszani i cholernie zdezorientowani obserwowali płonącą żywcem kobietę o czarnych niczym noc oczach próbującą pięściami skruszyć niewidzialny, oddzielających ich mur.
Bóg był na niego zły, wściekły. Tak musiało być, inaczej dlaczego wysyłałby mu wizję zagłady tygodnie przed zdarzeniem pod postacią koszmarów nocnych?
Cieplejszy wiatr zawiał mocniej, ponownie czochrając nieposłuszne loki Armena, który tym razem nie przejął się ich poprawianiem. Zamiast tego zamknął oczy, wyciągając twarz w stronę letniego, porannego słońca, jednocześnie rozkoszując się zapachem świeżo koszonej trawy i słodkości roznoszonej przez pochodzące z południa powiewy powietrza.
Mieszkańcy ulicy nie widzieli koszmaru dziejącego się za płotem. Armen zdecydowanie nie był mieszkańcem i był świadomy apokalipsy. Bible też był. Jego nowi przyjaciele również musieli być, skoro jeszcze nie nazwali go wariatem.
Jeśli nie są mieszkańcami, jaka była szansa na to, że tak duża grupa obcych ludzi znajdzie się na strzeżonym osiedlu o idealnie pasującej godzinie?
Skoro jeden to przypadek, dwa to zbieg okoliczności, a trzy to spisek, co oznaczała liczba siedem?
Bezpiecznie mógł więc założyć że każdy z nich w pewnym momencie swojego życia chociaż raz doświadczył jeden z tych proroczych snów, które ostatecznie doprowadziły ich do miejsca w którym się znajdowali.
Jednak im dłużej myślał o tamtym dniu, tym więcej rzeczy nie miało sensu.
Osiedle jest chronione, prawda? Gdzie tamtego poranka była ochrona? Czemu na ulicach było tak mało samochodów i dlaczego nie widział ani razu aby jakikolwiek mieszkaniec próbował z nich korzystać? Skąd Ci wszyscy ludzie mieli pożywienie?
Dlaczego byli ślepi i bezreakcyjny na płonących tuż obok sąsiadów i powalające ich na ziemie trzęsienia ziemi?
Jak istnienie wielkiem przezroczystej pułapki było w ogóle możliwe z fizycznego i matematycznego punktu widzenia? Armen nigdy nie był dobry z przedmiotów ścisłych, ale potrzebne wyliczenia do rozwiązania zagadki nie były wcale tak skomplikowane na jakie wyglądały.
Odpowiedź była prosta, to było niemożliwe.
Jego głowa zakłuła tępym bólem gdy otworzył oczy, otrząsając się z bezcelowej ale sensownej lawiny pytań bez odpowiedzi.
Słońce znajdowało się z minuty na minutę coraz wyżej na wyjątkowo bezchmurnym niebieskim niebie, przyjemnie ogrzewając bolący kark zaspanego Armena.
Powstał na lichych i zdrętwiałych długim, nieruchomym siedzeniem nogach, ofiarując sobie kilka sekund na złapanie równowagi i równoczesnym pozbyciu się zimnych dreszczy przechodzące od jego bioder aż po zaczerwienione kostki.
Wreszcie, wyciągnął i połączył ręce w powietrzu, tuż nad własną głową by rozciągnąć się wzorem rasowego kota. Stęknął i mruknął z niezadowoleniem, chowając ziewające gorącym powietrzem usta za wąską i wykąpaną w bliznach dłonią.
Otworzył zdecydowanym ruchem drzwi prowadzące na klatkę schodową i nie marnując ani chwili na spojrzenie w tył wszedł na zimne, beżowe płytki, zatrzaskując za sobą drzwi.
Wchodząc do mieszkania, Armen nie poświęcając ani chwili uwagi żadnemu z mijanych znajomych kierował się żwawym krokiem w kierunku pokoju który zajął i określił swoim, gdy ciężkie i długie palce lewej dłoni opadły na jego i tak już napięte ramie. Zastygł w bezruchu, nie zdejmując wzroku z szarej ściany naprzeciwko jego oczu, czując przechodzącą przez ciało przechodzącą falę deja vu.
—Co tym razem zrobiłem źle, Sahak? - zapytał, nie kryjąc przenikającej do głosu wyraźnej irytacji. Zmarszczył jednak mimowolnie brwi gdy żadne szarpnięcie, obelga czy popchnięcie nie nadeszły, a żadna pięść nie uderzyła w jego żołądek (Armen nie raz już przekonywał się że to konkretne uderzenie było idealnym wywoływaczem wymiotów.
—Nie zmarzłeś na tym dachu, chłopie? - jego napięte ramiona natychmiast opadły a powietrze o którym nie wiedział że powstrzymywał uleciało z niego niczym z pompowanego helem balonika.
Z o wiele większym spokojem w głowie i mimiką na twarzy odwrócił się w stronę głosu a jego oczy ujrzały uśmiechniętego ale jednocześnie wyraźnie wykończonego sytuacją w jakiej się znaleźli Benza. Nastolatek dumnie nosił ciemnofioletową, połyskującą pod naturalnym światłem za dużą koszulę, która z ogromną prawdopodobieństwem należała do nieobecnego właściciela skromnego mieszkania na siódmym piętrze szarego wieżowca.
Przypominając sobie o fakcie że powinien odpowiedzieć, Armen uniósł prawą dłoń by pomasować niezręcznie kark i uśmiechnął się nieszczerze, co jeśli zauważone przez Benza, nie wydawało się mu przeszkadzać.
—Wszystko ze mną w porządku. Powiedz mi lepiej gdzie są Sahak i ta nowa laska?
Benz zamyślił się prawie że teatralnie co w normalnych okolicznościach rozbawiłoby go to, gdyby nie czyhające na nich z każdej strony niebezpieczeństwo i wszechobecna zagłada. Nie minęło nawet pięć sekund zanim energiczny chłopak, niespodziewanie uniósł palec wskazujący w górę, sprawiajàc że Armen zamarzył o ujrzeniu przyjaciela w aktorskim reebotcie jednej ze starych bajek Disneya.
—Z samego rana podczas wymiotowania do zlewu, podsłuchałem fragmencik ich rozmowy gdzie Sahak mówił Sonii o jakieś potrzebie jej wyszkolenia i udoskonalenia umiejętności które już posiada!
—Aha.
Benz wyglądał na podobnie zdezorientowanego co jego rozmówca.
Armen zmarszczył przez chwile brwi ze zmartwienia ale wygładził gdy nie mógł znaleźć powodu do zamartwiania się.
No bo co mogłoby pójść źle? zapytał w przestrzeń, idąc za Benzem w stronę kuchni, zachęcony zapachem ciepłej jajecznicy i świeżego soku pomarańczowego.
Jak się okazało zaledwie kilka godzin później, wiele.
Jednak nie spodziewał się tego, że w centrum wydarzeń ponownie pojawi się postać która w ciągu zaledwie kilku dni, zdążyła przewrócić jego życie do góry nogami.
Dosłownie, dodał, starając się utrzymać swoją koszulkę na ciele, tak by zasłonić chudy, poobijany brzuch i jeszcze chudsze, ciemne ramiona.
Zmarszczył nos, podchodząc do uchylonego w kuchni okna i owinął nagie ramiona dłońmi, przyglądając się niepokojąco spokojnemu dniu, przy okazji nasłuchując kroków krzątającego się za nim Benza.
Armen pozwolił sobie na mały uśmiech.
KONIEC ROZDZIAŁU PIĄTEGO.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro