Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 9 Koniec?




~~Hiroshi~~

Dzisiaj nadszedł, długo wyczekiwany przez większość zwiadowców dzień. Większość, bo tylko ja nie czekałam na ten gówniany dzień.

Powoli otwieram zaspane oczy. Przez bliżej nieokreślony czas leżę bezczynnie na plecach, wpatrując się w sufit. Ciekawe, która jest godzina. Wpadające przez okno światło, sugeruje, że jest około ósmej. Zabawne, akurat, gdy nie mam nic do roboty, muszę się budzić tak wcześnie. Na tę myśl uśmiecham się pod nosem. Ledwo przytomna podnoszę się do siadu. Przecieram oczy. Leniwie zeskakuję z pryczy. Przekręcam głowę w kierunku posłania współlokatorki, której rzecz jasna już nie ma. Jej miejsce jest idealnie pościelone, kołdra nie ma w żadnym miejscu choćby najmniejszej fałdki. Kapitan Levi byłby z niej dumny.

Podchodzę do okna. Wzdycham z rezygnacją, widząc oddziały zwiadowców zebrane na placu. Wśród nich z łatwością mogę odnaleźć swój. Generał Smith trzyma w ręku jakąś kartkę. Zapewne sprawdzają obecność, czy coś w tym stylu. Pewnie na liście Smitha, gdzieś tam widnieje moje nazwisko, które w ostatnim momencie przed rozpoczęciem wyprawy, zostało skreślone.

W głowie wciąż odbijają mi się słowa kapitana Leviego, których echo wciąż przybiera na sile, by dobitnie podkreślić mą bezużyteczność. Fakt, może i nigdy mu nie dorównam umiejętnościami, ale na jakiej podstawie mówi, że jestem bezużyteczna? Naprawdę jestem taka słaba? Może nie zginęłam, ponieważ miałam szczęście? Macham nerwowo głową na boki, żeby odpędzić od siebie te myśli, wprawiając przy tym w ruch poplątane włosy.

Zabrawszy, leżącą na stoliku nocnym szczotkę, zaczynam rozczesywać niesforne kudły, które następnie związuję w kucyk. Stojąc przed szafą, zastanawiam się, czy mam ubrać mundur, czy raczej nie. I tak się nigdzie nie wybieram, więc w zasadzie równie dobrze mogę zostać w piżamie. I co ja tu będę robić sama przez te tygodnie? Spać przez całe dnie? Może zrobić bałagan w pokoju naszego "cudownego" Ponuraka? Nie, oberwie mi się za to, a na kilkuset okrążeniach wokół zamku, raczej się nie skończy. Z przyzwyczajenia wyciągam z szafy białą koszulę wraz z resztą munduru. Chwilę wpatruję się w ubrania, chętnie założyłabym coś innego, ale nie mam ochoty szperać już w tym drewnianym pudle. Mam ochotę wyżyć się na atrapach tytanów, bo na ubicie prawdziwego i tak nie mam co liczyć.

Leniwym, ospałym i bardzo wolnym krokiem kieruję się do kuchni. Nigdzie mi się spieszy. To prawdopodobnie pierwsza taka sytuacja, od kiedy wstąpiłam do korpusu zwiadowczego. "Nigdzie mi się nie spieszy." Jak to fantastycznie brzmi!

W kuchni zabieram się za poszukiwania miski i mleka. Po raz pierwszy ani tu, ani na stołówce nie panuje gwar. Niby fajnie, ale ta cisza jest co najmniej przygnębiająca. Wsypuję do mleka płatki, opieram się tyłem o blat. Jestem tak głodna, że połowa miski znika w mgnieniu oka. Nagle do pomieszczenia wbiega zdyszana Lila. Kładzie dłonie na kolana i szybko oddycha. Nieudolnie próbuje powiedzieć coś pomiędzy nabieraniem powietrza do płuc, jednak z jej bełkotu nie rozumiem nic, a nic.

- Masz... się... stawić... na... placu... - mówi zdyszana.

- Chyba zapomniałaś, że mnie zbiórka nie dotyczy. - Odkładam już pustą miskę do zlewu.

- Na twoim miejscu poleciałabym po pelerynę, bo generał powiedział, że bez ciebie nigdzie się nie ruszy. Specjalnie mnie wysłał, bym ci to przekazała.

- Ta, jasne. A co z kurduplem?

- Nic, a co ma być? Przez ostatnią godzinę on i Smith spierali się, czy masz jechać, czy nie. No, a dlatego, że decyzje generała są niepodważalne, to ten zapchlony palant nie ma tu nic do gadania.

Ze zdumienia wytrzeszczam oczy. To najlepsza rzecz, jaka mnie spotkała w przeciągu ostatniego tygodnia!

***

Siedzę na koniu, w pełni gotowa do opuszczenia murów. Jeszcze przed podniesieniem bramy, czuję na sobie czyjeś spojrzenie, powodujące u mnie gęsią skórkę. Zaciekawiona zerkam w kierunku jego źródła. Spotykam się z lodowatym wzrokiem siedzącego sztywno w siodle, pedantycznego knypka. W tym momencie zaczyna się zacięty pojedynek na wzrok. Kto pierwszy go opuści, przegrywa! Po drobnej chwili posyłam mu triumfalny uśmiech, ponieważ wbrew jego decyzji jadę na wyprawę, co sprawia mi ogromną radość, a tego uśmiechu zwycięstwa nie sposób w takim momencie powstrzymać. Czarnowłosego najwyraźniej zdenerwował mój wyraz twarzy, bo mamrocze coś pod nosem i wściekły odwraca głowę w zupełnie innym kierunku. Wygrałam!

Patrzę przed siebie, wprost na otwartą bramę. Wprawiam konia w kłus, a po chwili w galop. Czuję na sobie uderzenie czystego, świeżego powietrza, oznaczające opuszczenie klatki.

***

Trwa już czwarty dzień wyprawy. Od wczoraj warunki atmosferyczne są przeciwko nam. Gdy wyjeżdżaliśmy było dość ciepło, a z każdym kolejnym dniem jest coraz gorzej. Wieje lodowaty wiatr, a ciężkie, czarne chmury zapowiadają ogromną ulewę. Jeżeli nasze obawy się sprawdzą, to flary będą bezużyteczne. Nasze pole widzenia ograniczy się do minimum, a to z pewnością pociągnie za sobą większą liczbę ofiar, niż przy pełnej widoczności.

Z przeciwka, prosto na nas biegnie tytan. Podczas próby wyminięcia go, drogę zagradza mi jego ręka. Nie mam najmniejszej ochoty bawić się z nim w kotka i myszkę, biegając po całym lesie. Wystrzeliwuję linki w kierunku najbliższej gałęzi. Szybko go wymijam i znajduję się za nim. Wznoszę jeszcze wyżej. Odległość pomiędzy mną a jego karkiem wynosi jakieś pięć metrów. Wystrzeliwuję liny, które wbijają mu się kark. Przyciągam się do mojego celu. Na pełnym pędzie obracam się o trzysta sześćdziesiąt stopni. Ostrza wchodzą w skórę przeciwnika jak w masło. Rozcinam jego czuły punkt, w powietrze wznoszą się krwawe smugi, pozostawiające szkarłatne ślady na mieczach. Doskonale wiem, że na wyprawach każda ilość powietrza w butlach jest na wagę złota, jednak nie chcę zostać gdzieś w tyle, bo jakiś tytan postanowił sobie zjeść mnie na obiad.

Ląduję tuż obok ciała wielkoluda. Przez moment czuję na sobie obce spojrzenie.

- Lila?! Generale?! - wołam w nadziei, iż ktoś mi odpowie. Na moje nawoływania odpowiada tylko stukający w korę drzewa dzięcioł. Patrzę na wydeptaną przez konie trawę. Nigdzie nie ma mojej drużyny. Zamykam oczy, by móc się bardziej skupić na docierających do mnie dźwiękach. Zaciskam dłonie na rękojeściach mieczy. Wokół szumi delikatny wiatr, poruszając niewielkimi gałązkami drzew. Liście wydają przyjemny dla uszu szelest. Słyszę jak moja peleryna delikatnie powiewa... I słabo słyszalny trzask łamanej łamanej gałęzi! Czyli, jednak ktoś tu jest!

Gwałtownie przekręcam się na piętach w kierunku dźwięku. Przy jednym z konarów drzew dostrzegam brązową gałązkę, swobodnie się kołyszącą. Używam sprzętu, aby dostać się w tamto miejsce. Staję na grubej i mam nadzieję, wytrzymałej odnodze. W korze pnia klonu widzę dziurę. Najprawdopodobniej wykonaną, poprzez wbicie kotwiczki. Podejrzliwie przyglądam się wgłębieniu. Dotykam go dłonią. Kora jest lepka. Cofam rękę, pocieram palcami o siebie. Na ręku została mi żywica. To oznacza, że dziura została zrobiona niedawno. Rozglądam się po otoczeniu. Nikogo nie widzę. Zrezygnowana wzdycham głęboko. Może mi się zdawało.

Zeskakuję na ziemię. Wkładam dwa małe palce do ust i nawołuję swojego wierzchowca. Ten zjawia się po paru sekundach. Szybko wskakuję na niego. W mgnieniu oka doganiam mój oddział. Oczywiście nikt nawet nie zwrócił uwagi na brak jednej osoby. Super...

***

Siedzę na jednej, z wyżej położonych gałęzi drzewa. Plecami opieram się o gruby pień, jedną nogę mam podciągniętą pod klatkę piersiową, a drugiej pozwalam swobodnie zwisać i kołysać się na boki. Chciałabym zobaczyć choć jedną, samotną gwiazdę tego chłodnego wieczoru.

Nagle czuję, jak miejsce, na którym siedzę ugina się z jednej strony pod czyimś ciężarem. Odwracam głowę w stronę tajemniczego osobnika, a raczej osobników. Mikasa oraz Eren pytają, czy mogą się dosiąść. Z ogromnym uśmiechem kiwam głową. W towarzystwie zawsze raźniej.

- Tylko dwójka? A gdzie Armin i Lila? - dopytuję.

- No wiesz pewnie poszli gdzieś razem, jeśli wiesz o co chodzi - szatyn znacząco porusza brwiami. Na jego słowa reaguję gromkim śmiechem.

- Z czego się śmiejesz?! - udaje oburzonego, ale niezbyt mu to wychodzi.

- Jak ty już coś wymyślisz - wypowiadam przez śmiech, czym zarażam pozostałą dwójkę.

Kiedy już w miarę się uspakajamy, ponownie wpatruję się w niebo, pozwalając wiatrowi gładzić moją twarz. Eren kątem oka spogląda na mnie, po czym wraz ze mną chłonie smutny widok bezgwiezdnej przestrzeni.

~~Levi~~

Wyprawa to jedyny taki czas, kiedy nie muszę użerać się z papierkową robotą. Świetnie, mam więcej czasu. Każdy chce mieć choć chwilę wytchnienia, a gdy już ją dostaję, nie mam co ze sobą zrobić.

Przechodzę obok żołnierzy zasiadających przy ognisku i popijających przelewające się z kufli piwo. Według mnie picie alkoholu na wyprawach powinno być zakazane. Ehh... Czym ja się przejmuję? To nie ja będę miał kaca, tylko te smarki, jak zapomną o zdrowym rozsądku.

Oddalam się od tamtej hałastry, na tyle by mieć ich na oku, ale jednocześnie, żeby mieć spokój i ciszę. Siadam pod jednym z drzew. Opieram się o nie plecami. Przez chwilę dookoła panuje cisza. Szkoda, że jest bardzo krótka. Już po kilku sekundach słyszę śmiechy i chichoty dobiegające z góry. Już mam wstać, z zamiarem pójścia gdziekolwiek indziej, jednak od tego pomysłu coś mnie odciąga. Zaczynam się wsłuchiwać w toczącą się nade mną rozmowę.

- Tak się zastanawiam... co takiego jest w tych migoczących punktach, że tak lubisz je obserwować?

Zapytana osoba dość długo nie odpowiada. Najwyraźniej rozmyśla nad jakąś sensowną odpowiedzią. Moja ciekawość bierze górę. Zamiast stąd pójść jak najszybciej, czekam na odpowiedź.

- A czy wszystko w życiu musi mieć jakiś konkretny powód?

Wszędzie rozpoznam ten irytujący głos. Zadzieram głowę do góry. Nie pomyliłem się. Na drzewie siedzi ta gówniara - Akanawa. Pospiesznie wstaję. Nie mam ochoty siedzieć tu ani sekundy dłużej. I po jaką cholerę Erwin się tak uparł, żeby jechała?! Jest zbędnym elementem.

- To piękny widok i tyle. Zresztą według mnie, nie wszystko co robimy musi mieć jakiś sens. Nasze życie pełne jest pięknych chwil, które powinniśmy dzielić z bliskimi, z przyjaciółmi, z rodziną. Moim zdaniem ogromną sztuką jest dostrzec te wspaniałe momenty. I w trudnych momentach, powinniśmy sobie je przypominać, aby dodawać sobie odwagi i siły, by przeć naprzód. I nie ważne, czy niektóre rzeczy mają sens, czy nie. Po prostu się nimi cieszmy - dziewczyna mówi wszystko z ogromnym entuzjazmem.

Odchodzę od drzewa jak najdalej. Nie mogę słuchać tych głupot! Zerkam przez ramię, na gromadkę siedzącą na drzewie. Prycham pod nosem i idę, gdzie mnie nogi poniosą.

***

~~Hiroshi~~

Kolejny dzień i kolejny raz czuję to nieprzyjemne uczucie. Jesteśmy obserwowani? Jeśli tak, to przez kogo?

Od czasu, gdy wjechaliśmy do lasu zamiast skupić się na jeździe, wodzę wzrokiem po koronach drzew. Problem w tym, że nic tam nie ma!

W pewnym momencie z mojej prawej strony, coś mi miga przed oczami. Nagle z boku nadbiega dwóch tytanów, okazują się być odmieńcami! Nasz pech widać, ma się całkiem dobrze i nie zamierza nas opuścić.

Dwóch chłopaków z naszego oddziału podejmuje walkę. Nieoczekiwanie jeden z nich przelatuje tuż obok mnie, a raczej to co z niego zostało. Lecące ciało sunąc po ziemi, zostawia krwawe ślady na trawie, zlepiając ze sobą zielone kosmyki. Mój koń przeskakuje nad szczątkami. Zawracam go. Muszę pomóc temu drugiemu. Szybko zaczynam żałować swej decyzji. Gwałtownie przełykam ślinę. Z naprzeciwka naciera na nas jeszcze jeden trzynasto-metrowiec. Klnę pod nod nosem. Co robić?!

Zawracam konia w kierunku, w którym jechałam wcześniej. Doganiam dowódcę i informuję go o sytuacji. Opanowanym spojrzeniem patrzy przez ramię. Każe nam jechać dalej oraz nie zwracać uwagi na niebezpieczeństwo. Dwóch z tamtej trójki dobiega do nas. Wykonują bliżej nieokreślony ruch rękami, przez co rozbijają nasz szyk. Jeden z żołnierzy spada z konia. Z impetem uderza o ziemię. Z bólu łapie się za głowę. Jeden z tytanów łapię go dwoma palcami za zielony materiał, rozchyla swą ogromną paszczę, powoli zbliża go do ust. Chcę coś zrobić, aczkolwiek nie jestem w stanie! Wzbijam się gwałtownie w powietrze. Niestety jest już za późno. Człowiek wpada do paszczy tytana. Zaciskającej się szczęce potwora, towarzyszą rozdzierające wrzaski, spowodowane niewyobrażalnym bólem, łamanych kości. Chwilę potem, zapada cisza, a na około unoszą się krople krwi. Przygotowuję miecze do rozcięcia karku. Jak tylko przelatuję obok, wielkolud robi unik. Stopami amortyzuję uderzenie o konar drzewa. Pięść przeciwnika omal nie robi ze mnie mokrej plamy. Zaczepiam liny o daleko położone drzewo. Lecąc bliżej trawy, manewruję tak by znaleźć się tuż przy, jadącym na koniu generale.

- Dowódco, jest ich za dużo. Co mamy robić?

Smith chwilę rozmyśla nad odpowiedzią. Niestety ta chwila trwa, jak dla mnie zbyt długo, więc sama postanawiam zaproponować rozwiązanie.

- Może mogłabym odciągnąć przynajmniej jednego tytana na jakąś odległość? To dałoby szansę pozostałym, na wybicie przeciwników.

Generał myśli nad moim rozwiązaniem. Po chwili zgadza się na mój pomysł. Nim odlatuję, każe mi uważać.

Zaczepiam liny o pień niedaleko jednego odmieńca. Przelatuję mu tuż przed oczyma. Lecę dalej, a tytan biegnie za mną. Dodaję gazu, aby nadać sobie większą prędkość. Zaczepiam liny o kolejne drzewa. W pewnym momencie mam wrażenie jakby czas zwolnił. Kątem oka spostrzegam sylwetkę, należącą do człowieka! Ma na sobie czerwoną pelerynę i kaptur na głowie. Czy to on nas obserwuje?

Gdy dociera do mnie co się dzieje, gwałtownie skręcam. Osobnik w czerwonym ubraniu zorientował się, że go zauważyłam. Zaczyna uciekać. Ścigam go, a za mną wciąż podąża ten cholerny tytan! Co prawda mogę go teraz wyeliminować, jednak moja cała koncentracja skupia się na pościgu człowieka! Nie myślę o niczym innym! To jeden ze zwiadowców? Nie, gdyby nim był, nie uciekałby przede mną. Już prawie go doganiam...

Czuję silne uderzenie w plecy. Gwałtownie lecę w dół. Boleśnie uderzam o grunt. Uderzenie jest na tyle mocne, że wręcz odbijam się od gleby. Moja głowa oraz plecy piekielnie bolą. Cały świat wiruje, a dźwięki stają się niewyraźne i tępe. Nie mogę się ruszyć! Jestem jak sparaliżowana!

Po moich policzkach powolnie spływają łzy cierpienia. Czuję zaciskającą się na mojej tali dłoń olbrzyma. Leniwie mnie podnosi, jakby chciał, bym napawała się swymi ostatnimi chwilami życia. Tytan trzyma mnie na wysokości paszczy. Zaciska uścisk coraz mocniej i mocniej dodatkowo szczerząc się przy tym. Czuję narastający z każdą chwilą ból w tułowiu. Proszę, niech po prostu mnie pożre! Niech to się już skończy! Moje łzy z sekundy na sekundę mnożą się i mnożą. Coraz ciężej złapać mi oddech. Rozchylam usta, by choć odrobinka tlenu dostała się do moich płuc. Robi mi się ciemno przed oczami. Ostatnie co widzę przed ich zamknięciem to czerwono-zielona plama. Potem czuję poluzowujący się uścisk. Czuję jak bezwładnie lecę w dół. Zdawać by się mogło, że spadam całe godziny. Dopiero po długim czasie, po moich plecach rozchodzi się promieniujący ból. Mam wrażenie jakbym właśnie przywaliła w beton. Momentalnie staję się cała mokra. Moje ciało powoli zanurza się coraz głębiej... 






~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Nareszcie skończyłam ten rozdział! Pisałam go późnymi godzinami, więc musiałam go jeszcze poprawiać, ale było warto. :D

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro