Rozdział 1 Splamiony mundur
Kilka lat później.
~~Otto~~
Jeszcze przed chwilą widziałem światło dnia, potem tylko spadające dookoła drewniane belki i cegły jakiegoś budynku. Poza mną pod gruzami znajduje się jeszcze pięcioro dorosłych, dwójka dzieci, którym na szczęście poza drobnymi siniakami, otarciami i atakiem paniki nic się nie stało. Pod jedną z ciężkich belek leży moja przyjaciółka... Może nawet więcej niż przyjaciółka... Próbuję zepchnąć z niej kawałek drewna, ale jest zbyt ciężki. Ona krwawi, więc jak tak dalej pójdzie to całkiem się wykrwawi.
Nie wierzę w to! Nasze pierwsze starcie i już mamy takie problemy!
Co robić? Pod wpływem uderzenia mój sprzęt stał się niesprawny! Najbardziej opanowana osoba jaką znam jest nieprzytomna! Są tu ze mną ludzie, którzy oczekują ode mnie pomocy! Nie mogę... Nie potrafię im pomóc!
W prawej dłoni mocno ściskam odłamek złamanego miecza, więc już po kilku sekundach po krawędziach zaczyna spływać krew, pozostawiając czerwone plamy na gruncie.
Co robić?!
- Otto? - Spoglądam w kierunku rannej koleżanki. Patrzy na mnie lekko przeszklonymi oczami. Rozgląda się wkoło. Po chwili, z moją pomocą, zsuwa belkę z siebie gdzieś na bok. Jest o wiele silniejsza niż na to wygląda. Kuca naprzeciw mnie, trzymając się za krwawiące miejsce. Szybko spostrzega ostrze w mojej ręce, gdzie na chwilę zawiesza swój wzrok.
- Wyrzuć to, już ci się nie przyda - mówi zdecydowanie, jednak ja nie zamierzam wyrzucać odłamka.
- Krwawisz - chcę zmienić temat.
Przypatruję jej się uważnie, a widząc ogromną ranę zastanawiam się, jak chce dalej walczyć.
- Nic mi nie będzie - odpowiada jakby taka rana to był zwykły pikuś.
Zaciąga mocniej cienkie, brązowe, skórzane, poluzowane pasy od swojego sprzętu.
- Na co czekasz? - zwraca się do mnie nie odrywając wzroku od pasów. - Wymień ostrza, wynosimy się stąd. Otto? - macha mi ręką przed oczami. - Już myślałam, że śpisz - ironizuje. Szkoda, że mnie nie jest ani trochę do śmiechu.
- Wiesz, ja... ja nie chcę umierać! - Daje mi z liścia w twarz.
- Ogarnij się, tu są dzieci - mówi chłodno.
- Chcesz umrzeć?! Jak tylko stąd wyjdziemy, o ile w ogóle, to oni rozszarpią nas na strzępy.
- Kretyn. Naszym zadaniem jest ewakuować tych ludzi.
- Znowu... Znowu to samo. Kiedy już wszystko było w porządku. Kolejny atak... - do moich oczu napływają łzy. - Nie chcę umierać, nie w ten sposób... - wyszeptuję bezsilny.
Stanowczym ruchem wbijam sobie trzymane ostrze w gardło. Wiem, jestem tchórzem! Jestem pierdolonym tchórzem!
Ostatnie co widzę nim śmierć zabiera mnie w swe objęcia, to piękne niebieskie oczy Hiroshi...
~~Hiroshi~~
- Idiota - warczę pod nosem.
Zaciskam wściekle zęby patrząc na martwego już przyjaciela. Jego krew rozbryzgała mi się na twarzy i mundurze.
Czemu zostawił mnie samą na pastwę losu? Samą w środku tego całego piekła. A żeby tego było mało jestem ranna i nie wiem, czy sama dam radę pomóc tym ludziom.
Dobra, uspokój się. Zachowaj zimną krew. Muszę zapewnić tym ludziom ochronę i przy okazji sobie.
- Dobra, jeśli nie chcecie skończyć tak jak on, to słuchajcie się mnie! - uderzam w rzeczowy ton. - Najprawdopodobniej zaraz będziemy jednymi z nielicznych, którzy pozostali w dystrykcie! Jeśli tak, to przyjdą po nas. Gdy tylko belki nad nami zostaną podniesione, macie biec w kierunku murów. Ja będę was osłaniać!
- To bezcelowe, oni nas pożrą! - panikuje staruszek.
- Może, ale wolicie zginąć, mając świadomość, że próbowaliście uciec, czy chcecie umrzeć jak on? - wskazuję na ciało. - Nic nie robiąc i tylko siedząc na tyłkach z myślą, że się poddaliście. A co z dziećmi? Dużo jeszcze przed nimi wspaniałych chwil w życiu, a wy jako ich rodzice, opiekunowie powinniście chociaż spróbować walczyć o lepsze jutro, dla nich! - wydzieram się na cały głos, akcentując ostatnie dwa najważniejsze słowa.
Czekamy cierpliwie jeszcze kilka minut, aż w jednej chwili wielkie, ohydne ręce bez problemu unoszą belki, stojące nam na przeszkodzie ku bezpieczniejszemu miejscu.
Biorę w obie dłonie rączki, do których przyczepiam dwa ostrza, wyciągnięte z dwóch podłużnych, metalowych skrzyń przyczepionych paskami do moich bioder.
Od razu jak tylko moim oczom pokazuje się piętnastometrowa kreatura, wystrzeliwuję kotwiczki ze sprzętu do manewrów trójwymiarowych. Kotwiczka wbija się w ścianę budynku za tytanem.
Dziesięć centymetrów szerokości, jeden metr długości - wymiary słabego punktu znajdującego się na karku potwora. W mgnieniu oka wbijam głęboko oba ostrza w czuły punkt i rozcinam go. Przy czym cały czas próbuję się skupić na celu, a nie na okropnym bólu powodowanym przez ranę. Zostaję ochlapana krwią, która lada moment wyparowywuje, w przeciwieństwie do tej Otta i mojej.
Gdy tylko ląduję na ziemi, zginam się minimalnie w pół trzymając jedną ręką krwawiące miejsce. Prawie natychmiastowo ganię się za ten odruch w myślach, po czym energicznie się prostuję, by nie pokazać cywilom, że cierpię. Nie mogą tego zauważyć, bo zaczną jeszcze bardziej panikować, a wolałabym tego uniknąć.
Wraz z pozostałą siódemką czym prędzej ruszamy w kierunku muru Rose. Nagle rozlega się długo oczekiwany przez wszystkich wojskowych i cywilów dźwięk dzwonu. To oznacza zakończenie ewakuacji, a co za tym idzie większość żołnierzy, jeśli nie wszyscy, są już bezpieczni za murem. Najprawdopodobniej jesteśmy ostatnimi żywymi ludźmi przebywającymi w dystrykcie. Niedobrze. Sytuację pogarsza jeszcze trasa jaką musimy pokonać, a po drodze z pewnością napotkamy na tytanów.
Biegniemy ile sił w nogach. Nagle zza rogu wyłania się dwunastometrowiec. Rusza się powoli, więc nie powinno być większych problemów z unieszkodliwieniem go.
- Biegnijcie, nie zatrzymujcie się! - rozkazuję.
- Ale... - ktoś postanawia się odezwać, jednak ja już biegnę po dachach budynków, przeskakując zwinnie kolejno z jednego na drugi.
Znajduję się tuż nad celem, wybijam się mocno z krawędzi bloku i staję stabilnie na ramieniu stwora. Przeskakując na jego drugie ramię przecinam odpowiednie miejsce, a ciało wielkoluda bezwiednie leci wprost na uliczkę. Z powodu rozpraszającego, kłującego bólu nie udaje mi się w porę odczepić od ciała tytana i zaczepić o jakąś ścianę. W trakcie upadku ciała przeciwnika, spadam z jego ramienia. Wystrzeliwuję haki na oślep z optymistyczną myślą, że znajdą jakikolwiek punkt zaczepienia, lecz to ani trochę nie pomaga! Kiedy już tracę nadzieję na uniknięcie upadku, odruchowo wypuszczam ostatni raz kotwiczkę. Czuję gwałtowne szarpnięcie, a chwilę później uderzam całym ciałem o budynek. Wydobywam z siebie stłumiony jęk. Przez chwilę dyszę zarówno z przerażenia, jak i z powodu rany, która w tym momencie kłuje o wiele mocniej.
~~Lila~~
Cholera, mija już pół godziny od momentu zakończenia ewakuacji i zamknięcia bramy, a ja wciąż nigdzie nie widzę Hiroshi. Na pewno nie zginęła. Jest za dobra.
Powoli zaczyna się ściemniać. Słyszę jak dowódca korpusu zwiadowczego usiłuje coś powiedzieć, ale nie słyszę co, dlatego to ignoruję. Zamiast iść gdziekolwiek czy słuchać kogokolwiek, siedzę na skrzyniach z podwiniętymi nogami i wpatruję się tępo w mur. Mam nadzieję, że za chwilę zobaczę Otta i Hiroshi przed sobą, uśmiechniętych i całych. Jesteśmy zgraną trójką. Zawsze działamy razem, oczywiście generał zarządził, że ja mam zostać tu i pilnować prawidłowego przebiegu opuszczenia przez ludzi niebezpiecznych terenów, a oni mieli tam iść, walczyć i pomóc tamtym ludziom. To niesprawiedliwe, też powinnam tam być!
- Głucha jesteś? - ktoś za mną wytrąca mnie z letargu. Spoglądam za siebie. Zauważam wysoką, długowłosą blondynkę w mundurze zwiadowców.
- Wypchaj się Diana.
- Nie słyszałaś?! Wracamy do zamku. Jak nie chcesz mieć kłopotów...
- Może chcę - parskam.
- Twoja koleżanka nie żyje - krzyżuje dumnie ramiona i uśmiecha się złośliwie. - Przyjmij to do wiadomości. Chociaż to bardzo dobrze, przynajmniej jeden balast mniej.
- Goń się.
- Oho, język ci się wyostrzył.
- Ross, Kos tę pogawędkę dokończycie sobie później - odzywa się dowódca Smith spoglądający na nas surowym wzrokiem ze swojego wierzchowca.
- Przepraszam - staję niepewnie na baczność - mogłabym tu zostać jeszcze chwilę? Moja przyjaciółka nie wróciła jeszcze, chciałabym na nią poczekać.
- Przykro mi, ale nie udzielę ci na to zgody. Wszyscy ci, których nie ma teraz z nami nie żyją. Przykro mi. - Odjeżdża.
- Widzisz Kos, ona nie wróci. - Diana posyła mi szyderczy uśmiech.
Jak ja jej nie znoszę!
~~Diana~~
Dobrze się stało, że ta smarkula nie żyje. Nareszcie. Ukradła mi chłopaka, a teraz miałaby mi bezczelnie paradować przed nosem, musiała iść akurat do tego samego korpusu co ja?! Na treningach niby taka świetna, a zginęła w pierwszej bitwie. Nienawidziłam jej, bo Otto wolał tą gówniarę, a nie mnie. Za każdym razem, gdy patrzyłam na nich czułam tylko i wyłącznie odrazę.
Już mam wsiadać na konia, gdy ktoś przewraca mnie prosto w błoto. Zerkam w kierunku dziecka biegnącego w kierunku bramy, gdzie gromadzi się dość spory tłum. Decyduję się tam iść. Przeciskam się między ludźmi i widzę...
- Ty! - ktoś z korpusu stacjonarnego wskazuje na mnie. - Biegnij po swojego dowódcę!
- T-tak - salutuję kładąc prawą pięść na sercu i chowając lewą rękę za plecami i szybko odbiegam.
Wskakuję na swojego kasztanowego konia i pędzę w kierunku Smith'a.
- Dowódco! Generale! - nawołuję. Mężczyzna staje, spogląda na mnie, a ja zaczynam szybko wyjaśniać, dlaczego go zatrzymałam. Po wysłuchaniu mnie, spogląda porozumiewawczo na zakapturzonego chłopaka po swojej prawej, po czym kieruje się w stronę bramy.
Posyłam mężczyźnie uroczy, słodki uśmiech. Szybko zaczynam tego żałować. Pomimo cienia zakrywającego jego oczy, czuję na sobie jego lodowate spojrzenie. Przechodzi mnie nieprzyjemny dreszcz. Ciekawe, kto to. Chętnie go poznam bliżej. Zresztą mnie jeszcze żaden się nie oparł... No, może z wyjątkiem Otta. Nie wiem co widział w tamtej łajzie.
Na widok smutnej Lilki, będącej w tłumie zwiadowców uśmiecham się.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro