Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 23 Krajobraz krwi


Kilka lat wcześniej.

~~Hiroshi~~

Nagły, donośny krzyk wypełnia pomieszczenie. Gwałtownie podnoszę się do siadu, kurczowo ściskając kołdrę i ociężale nabierając powietrza. Czuję jak po moim policzku spływa łza, a potem kolejna i kolejna.

Jestem tak otumaniona, że nawet nie słyszę dochodzących z korytarza kroków, a przez to, na czułe objęcie reaguję jak poparzona. Odskakuję na bok, wciąż nawet nie racząc spojrzeć na osobę obok, która delikatnie głaszcze mnie po głowie, po czym spokojnie przyciąga do siebie, obejmując ramionami.

Wtulam się w ciepłe ciało tej osoby, pozwalając łzom swobodnie spływać i plamić jego koszulkę.

- Zły sen? - pyta cicho, na co jestem w stanie jedynie odpowiedzieć lekkim skinieniem głowy.

Kitsune puszcza mnie i zdecydowanie kładzie dłonie na moich ramionach. W tych ciemnościach nie potrafię dostrzec jego wyrazu twarzy, ale przysięgłabym, że w tym momencie się uśmiecha.

- Ej, przecież obiecałem, że wrócę - mówi spokojnie, a jego ton powoduje u mnie jeszcze większy napływ łez i jeszcze większy niepokój.

- I tak nie chcę, żebyś jechał - głos mi drży, zupełnie jakby ktoś właśnie przejechał po moich strunach głosowych, jak po jakimś instrumencie. - Czemu nie możesz odpuścić chociaż ten jeden raz?

- Mój oddział mnie potrzebuje. Poza tym, nie mogę na kilka godzin przed wyprawą zrezygnować...

- Nigdy nie możesz zrezygnować - przerywam mu.

Zapada cisza między nami tak głęboka, że słyszę skapujące na kołdrę łzy. Pociągam nosem. Kitsune niewiele myśląc, wyciera wierzchem dłoni moje mokre, czerwone policzki.

- Zawsze dotrzymywałem obietnic. Teraz nie będzie inaczej - mówiąc to, znów przytula mnie do siebie.

Po jakimś czasie kładzie mnie na materacu, wciąż obejmując, i tak przesypiamy całą noc. Chciałabym, żeby nigdy mnie nie puszczał. Chcę, aby zawsze przy mnie był...

***

Chwila obecna.

Ospale otwieram oczy i przez chwilę nieprzytomnie przypatruję się sufitowi.

Zabawne, że nawiedzające mnie od dłuższego czasu koszmary, akurat tej nocy zostały zastąpione tamtym wspomnieniem. Nie należy ono do najprzyjemniejszych, dlatego nie dziwne, iż zastąpiło sny, w których ja i pozostali walczymy o przetrwanie bardziej zajadle niż w rzeczywistości.

Kładę przedramię na oczy i momentalnie widzę przed oczami scenę z jednego ze snów.

Poobijana i niezdolna do walki stoję w wodzie po kostki, a dookoła mnie znajduje się pełno martwych żołnierzy. Dłońmi kurczowo trzymam się za krwawiący bok, a zabierając z tamtego miejsca jedną z nich i przypatrując jej się jestem przerażona. Z bezsilności i z łomoczącym sercem padam na kolana. Łzy intensywnie spływają po mojej twarzy. Myśli krążą wokół przyjaciół, tytanów i tego w jak bardzo beznadziejnej sytuacji się znalazłam.

Cała drżę.

W jednej chwili zrywa się gwałtowny, zimny wiatr, szczypiący moje policzki. Pociągam nosem...

Czuję nieprzyjemny zapach. Zapach śmierci. Jakby ten podmuch miał oznaczać nadejście mrocznego żniwiarza, który zawsze towarzyszy nam na wyprawach, chowając się w cieniu i przecinając nici naszego życia w chwili, gdy mu się to żywnie podoba.

Czując stopniowo ogarniający mnie chłód, ostatkiem sił unoszę wzrok przed siebie. Jak zawsze stoi tam osoba w czerwonej pelerynie i z kapturem, który skutecznie ukrywa jego tożsamość.

Zdejmuję rękę z twarzy i znów wgapiam się w sufit. Jednakże otwarcie oczu, czy też uciekanie przed snem niewiele daje. Cały czas mam gdzieś z tyłu głowy, że on istnieje, ale jest jak duch. Nikt go nie widział poza mną ani nie zna jego tożsamości, nawet ja.

W niektórych snach, gdy już mam zedrzeć mu ten przeklęty kaptur z głowy, on robi coś, co mi to uniemożliwia. Czasami, w momencie gdy już wyciągam w jego stronę rękę, budzę się. Niekiedy tuż przed tym, po prostu umieram, i tym sen się kończy.

Kładę ramię na materacu, prostując je. Głęboko wzdycham na myśl o wyprawie. Chyba po raz pierwszy chcę, żeby się zakończyła, jeszcze zanim w ogóle się rozpoczęła.

***

~~Sara~~

- Zobaczysz, będzie dobrze - uspokaja mnie Iwan, uśmiechający się od ucha do ucha.

Robi to już od wczoraj, ale efektów wcale nie widać. Nie potrafię myśleć tak pozytywnie jak on. Prawdę mówiąc, w ogóle nie potrafię wykrzesać z siebie choćby jednej pozytywnej myśli w kontekście tej wyprawy! Pocieszam się tym, że być może moje przeczucia okażą się być mylne i wszystko pójdzie dobrze, ale tam za murami nigdy nic nie wiadomo!

Chwytam za uzdę swojego konia, po czym wyprowadzam go se stajni i prowadzę w kierunku zbiórki. Idę za Iwanem. Wyprawa dziś, zaraz wyjeżdżamy, a nie mogłam siebie znaleźć na żadnej liście członków wyprawy! Dlatego uznałam, że lepiej będzie jeśli będę się trzymać blisko brata.

W jednej chwili przez moją głowę przeleciało potworne wytłumaczenie tej sytuacji. Co jeśli nie ma mnie na żadnej liście, bo nie uwzględniono mnie i mam zostać tutaj, w siedzibie?

Nie! Jadę. Nie ma innej opcji. Muszę pilnować Iwana. Gdyby coś mu się stało podczas wyprawy, a mnie by przy nim nie było... Nie darowałabym sobie.

Kręcę lekko głową na boki, aby odegnać złe myśli. Jadę i koniec!

Pewniejszym krokiem prowadzę obok siebie konia. Nagle ktoś z impetem kładzie dłoń na moim barku i odwraca w swoją stronę.

- No, wreszcie cię znalazłam! - wykrzykuje zwycięsko, stojąca naprzeciwko mnie profesorka, która ponoć ma ogromnego bzika na punkcie wszelkiego rodzaju eksperymentów.

- S-słucham - pytam niepewnie, na co ta odpowiada błyskawicznie.

- Ty jesteś Sara Pristinov, zgadza się? - uśmiecha się.

Nie czekając na moją odpowiedź kobieta chwyta mnie za nadgarstek i ciągnie w zupełnie innym kierunku niż szłam wcześniej.

Przez ramię zerkam w stronę Iwana, który rozmawia ze swoimi kolegami jeszcze z czasów korpusu treningowego. Najwyraźniej są w jednej drużynie. Szczęściarz.

- Do-dokąd mnie pani ciągnie? - dopytuję lekko zmieszana.

- Błagam, nie jestem taka stara, żeby nazywać mnie panią. Hange wystarczy - informuje wesoło. - A ciągnę cię w stronę mojego oddziału.

- Zaraz, że niby ja mam być w oddziale badawczym?

- Owszem.

- A-ale czemu...

- Bo w czasie zajęć teoretycznych wykazywałaś się ogromną wiedzą, a takich właśnie potrzebuję.

Zaraz, ale to przecież będzie oznaczało, że rozdzielą mnie i Iwana. Nie chcę tego! Chociaż z drugiej strony, on z pewnością nie miałby skrupułów, aby mnie zostawić. Gdyby dostał szansę przynależenia do oddziału specjalnego, na pewno by z niej skorzystał.

Przełykam gwałtownie ślinę.

Proszę, żebyśmy mieli jeszcze szansę porozmawiać.

***

~~Iwan~~

Świeże powietrze, chłodny wiatr i tętent kopyt. Za murami jest wspaniale!

Wyprawa co prawda trwa od niecałych pięciu godzin, ale już w pierwszych chwilach poczułem coś czego za murami nie ma! Sam nie wiem, jak to określić. Nie wiem także, czym to może być spowodowane. To wina tej atmosfery, panującej między żołnierzami? Wina świadomości, że teraz nic nas nie ogranicza? Może to wina tego powietrza, które zdaje się być zdecydowanie świeższe? Może w ogóle zapach tu jest inny niż za murami?

Jedziemy jeszcze długo, ale za to w bardzo dobrych nastrojach. Cały czas rozmawiamy, fantazjujemy kto i w jaki sposób zabije pierwszego tytana, czasem ktoś sypnie jakimś żartem. Jest po prostu wspaniale!

Jest tylko jeden mankament tego wszystkiego, przez całą trasę, jak do tej pory nie napotkaliśmy żadnego tytana. Cóż, winę tego ponosić może wyłącznie bardzo dobra komunikacja. Od czasu do czasu wystrzelimy flarę, zmienimy kierunek i takim oto sposobem, nie upolowaliśmy jeszcze żadnego potwora!

Słońce powoli chyli się ku horyzontowi. Przez co niebo, nabiera czerwono-pomarańczowy odcień. Jak zahipnotyzowany wpatruję się w ten piękny widok.

- Kapitanie, kiedy się zatrzymamy?! Nie możemy jechać po ciemku! - krzyczy czarnowłosa dziewczyna - jedyna w naszym oddziale.

- Nie wiem, jak się zatrzymamy to się zatrzymamy - odpowiada stoickim głosem, nieprzyjaźnie marszcząc przy tym brwi i zerkając na nas przez ramię.

- Jeny, ale gbur - komentuje mój przyjaciel, jadący tuż obok.

Kapitan ostentacyjnie odwraca głowę w przód. Najwidoczniej to usłyszała.

***

Przyjemne ciepło ogniska ogrzewa mnie i, tulącą się do mnie siostrę. Czując jak mocno drży, obejmuję ją ramieniem. Ta noc jest wyjątkowo zimna. Ostatnio noce są coraz to chłodniejsze, ale dziś pogoda przeszła samą siebie!

- Proszę. - Słyszę nad sobą głos dziewczyny z mojego oddziału.

Spoglądam za siebie. Joanne podaje mi koc, a sama jest jednym opatulona.

- Dzięki. - Zabieram od niej kocyk i nakrywam nim siebie i Sarę.

- Iwan? - Znów zwracam swoje spojrzenie na Joannę. - Widziałam członków oddziału specjalnego.

- Serio? Gdzie? - Podrywam się gwałtownie z ziemi, przez co Sara jest zmuszona do siedzenia o własnych siłach, bez żadnego oparcia. Przychodzi jej to z trudem, gdyż jest wyczerpana. Pewnie w normalnej sytuacji czułbym się trochę winny, że ja - jej podpórka - tak nagle wstała, zupełnie nie zwracając na nią uwagi. Jednak w takiej sytuacji całe poczucie winy zupełnie po mnie spływa.

Moje oczy z ekscytacji otwierają się szerzej, a w oczach tańczą iskierki podniecenia.

Joanne z lekkim uśmiechem na ustach wskazuje palcem miejsce, w które odruchowo biegnę. Na odchodne krzyczę jeszcze do niej "dzięki", a tuż potem biegnę we wskazane przez nią miejsce. Zwalniam dopiero, gdy w polu mojego widzenia pojawia się oddział, którego członkowie siedzą na ziemi pod jednym z drzew. Oni także mają narzucone na siebie koce. Jedne w kratkę, inne w kropki. Wyglądają teraz bardziej na niewinną grupę dobrych znajomych, aniżeli na pogromców tytanów.

Pewnym siebie krokiem podchodzę bliżej nich, a kiedy ci zwracają na mnie uwagę, cała ta pewność siebie wyparowuje. Zupełnie jakby ktoś polał mnie zimną wodą, a ta wyparowała swawolnie w postaci białej pary.

- Można... się przysiąść? - pytam niepewnie, a z nerwów kładę dłoń na policzku. Mój nerwowy tik, który objawia się zawsze w stresujących sytuacjach. To przez niego mama zawsze wiedziała, że coś narozrabiałem!

Jedna z osób kiwa lekko głową, dlatego też moje usta wykrzywiają się w lekkim uśmiechu. Przysiadam się do nich.

Przez chwilę panuje dość niezręczna cisza, którą postanawiam przerwać. Zbieram się na odwagę i wyduszam z siebie cisnące mi się na język pytanie. Muszę zaspokoić swoją ciekawość! I rzecz jasna, chcę się dowiedzieć jak stać jednym z nich!

- Bo ten... Mam drobne pytanko. - Przelatuję po nich wszystkich niepewnym wzrokiem. - Bo... Chciałbym być w waszym oddziale! - wykrzykuję na jednym wydechu, nieświadomie zamykając przy tym oczy.

Gdy je otwieram na twarzach większości widzę lekkie rozbawienie. Już mam zrezygnowany i jednocześnie zażenowany pójść, ale jeden z chłopaków uwiesza mi się na szyi. Zerkam na niego kątem oka.

- W sumie to... masz parę możliwości - zaśmiewa się pod nosem, patrząc na pozostałych.

Po chwili wyciąga w moją stronę rękę. Patrzę na nią dłuższą chwilę, zastanawiając się... właściwie nie wiem nawet nad czym. Po prostu w jednej chwili zmęczenie zupełnie mnie otumaniło.

- Jean - przedstawia się, a mnie od razu olśniewa, co zrobić.

- Iwan - uśmiecham się, jednocześnie ściskając jego dłoń.

Chłopak przedstawia mi wszystkich po kolei tak jak siedzą, a już moment później między nami pojawia się przyjemna atmosfera, prawie taka sama, jaka panuje między dobrymi, znającymi się od lat przyjaciółmi.

Przez cały wieczór niestety nikt nic nie wspomina na temat tego, jak dostał się do oddziału, ale jest tak miło, że nawet tego nie zauważyłem. Wspomnieli tylko coś o jakimś sposobie samobójcy, ale ucięli temat krótkim "Nie próbuj". Ciekawe, o co chodzi z tym samobójcą?

***

~~Hiroshi~~

Przekręcam się na drugi bok. Leżę tak parę dobrych minut, aż w końcu nie wytrzymuję.

Zła na siebie podnoszę się z materaca do pozycji siedzącej. Nieprzytomnie patrzę na ugięte kolana, aż w końcu, gdy jeden z kosmyków rozczochranej grzywki opada mi na oczy, czuję się jakbym wróciła z zupełnie innego świata. Musiałam mocno odpłynąć.

Nie kryjąc zazdrości, spoglądam kątem oka na osobę, z którą dzielę namiot. Lilka śpi w najlepsze i jestem pewna, że teraz nawet cały chór kościelny by jej nie obudził.

Zazdroszczę jej. Noc przed wyprawą spałam naprawdę dobrze, a teraz, kiedy snu potrzebuję bardziej niż za murami, ten nie przychodzi!

Zrezygnowana długim i bezowocnym czekaniem na sen, postanawiam wyjść się przewietrzyć. Zakładam swoją kurtkę, buty i otulam się peleryną, która mam nadzieję, ogrzeje mnie dostatecznie.

Na zewnątrz jest potwornie zimno. Już mój pierwszy wydech powietrza z płuc przybiera wygląd białego obłoczka, który migiem znika.

Po zasunięciu zamka namiotu, szczelniej otulam się peleryną, dodatkowo narzucając jeszcze kaptur na głowę.

Przechodzę parę metrów do najbliższego drzewa i opieram się o nie. Dygoczę z zimna, ale o dziwo, nie przeszkadza mi to na tyle, aby wrócić z powrotem do namiotu.

Zamykam oczy, przez co bardziej skupiam się na otaczających mnie dźwiękach. Szeleszczące liście. Świszczący wiatr...

Głowa lekko opada mi do przodu, a niektóre kosmyki włosów wypadają poza kaptur. Lekko mnie łaskoczą będąc poruszane przez wiatr, ale tak jak zimno, nie przeszkadzają mi.

Czuję jak czyjeś silne ramiona oplatają mnie w pasie i mocno do siebie przytulają. Nagle jest mi o wiele cieplej. Moje serce zaczyna mocniej bić. Mocniej wtulam się w osobę za mną, chłonąc jej przyjemne ciepło. Mogłabym tak stać godzinami.

Czuję jak na moje policzki wpływają różane rumieńce. Kąciki moich ust lekko unoszą się do góry.

Niech ta chwila trwa wiecznie.

- Nie jest ci zimno? - Słyszę tuż nad swoim uchem ciepły, łagodny głos. Nie wiem czemu, ale wydaje się być dziwnie znajomy, a jednak nie potrafię go do nikogo dopasować.

Otwieram zszokowana oczy. Serce bije mi jeszcze szybciej niż wcześniej. Mój cały umysł zostaje opanowany przez jedną, wielką niepewność. Boję się obrócić i ujrzeć obejmującą mnie osobę, jednakże z drugiej strony ciekawość nie daje mi spokoju.

Szybko podejmuję decyzję. Mocno zaciskając powieki, obracam się na pięcie w stronę osoby przede mną, a kiedy otwieram oczy...

Cała drżę, ale tym razem nie z zimna, a z żalu i niedowierzania. W kącikach oczu zbierają mi się łzy, których nie hamuję ani nie staram się powstrzymywać.

Cały czas wpatruję w jasne oczy chłopaka przede mną. Przystawia on dłoń do mojego policzka i kciukiem ociera łzy, ciągle się przy tym uśmiechając.

Chłopak przytula mnie mocno do siebie, a ja wykorzystuję sytuację i wtulam się w niego. Skapujące łzy plamią jego ubranie.

Przez kolejne minuty każda z emocji walczy o dominację. Raz czuję więcej żalu, raz radości, a te dwie przeplatają się z nienawiścią.

- Cieszę się, że cię widzę, siostrzyczko - szepcze cicho, a ja w przeciwieństwie do niego nie jestem w stanie wydusić z siebie niczego, żadnego najmniejszego słowa. Potrafię tylko płakać.

W jednej chwili na mym barku ktoś zaciska mocno dłoń. Gwałtownie otwieram oczy, a przed sobą mam...

Obraz powoli się wyostrza, a gdy tylko odzyskuję konakt z rzeczywistością, odczuwam na sobie ogromny chłód spowodowany wiatrem, który dodatkowo został spotęgowany lodowatym spojrzeniem.

Nieprzytomna i zdezorientowana oglądam się za siebie, lecz nikogo tam nie ma!

- Możesz mi łaskawie wyjaśnić, co tu do cholery robisz? - unosi głos, a ja natychmiastowo przerzucam na niego spojrzenie.

W jednym momencie przesiąknięte lodem spojrzenie zmienia się na lekko zdezorientowane? Sama nie wiem. Już nic nie wiem. To był sen? Przecież był taki realistyczny, jak to możliwe?

Chwilkę wpatruję się przeszklonym spojrzeniem w kapitana mojego oddziału.

Dłużej nie potrafię powstrzymywać łez. Dlatego lawinowo zaczynają spływać po mojej twarzy, na sekundę zatrzymując się na jej krańcu, a potem skapują swawolnie na trawę.

Niespodziewanie dla siebie i kapitana, impulsywnie się do niego przytulam, wylewając przy tym dziesiątki łez. Kapitan cofa się o krok wyraźnie zaskoczony, dodatkowo napinając każdy mięsień. Nie pozwalam mu odejść... nie chcę pozwolić. Mocniej zaciskam uścisk na jego szyi, nawet nie zważając na fakt, że mogę za to zostać wyśmiana.

Do pewnego momentu, mam wrażenie jakbym przytulała się do nieruchomego drzewa, ale potem, ku memu zdziwieniu mężczyzna rozluźnia się i niepewnie oplata mnie ramionami.

Nie mam pojęcia jak długo tak stoimy, ale przez cały ten czas dziękuję mu w duchu, że mnie nie odepchnął i nie potraktował jak jakiejś wstrętnej, rozpłakanej szczeniary.

***

~~Iwan~~

Kolejne dwa dni wyprawy były niezwykle stresujące. Pierwszego pojawił się problem w komunikacji, przez co doszło do wypadku w oddziałach jadących na prawym skrzydle, czyli tam gdzie znajduje się mój oddział. Cała drużyna za nami została rozgromiona, kiedy wyjeżdżaliśmy z lasu. Zginęły trzy osoby, a dwie były opatrywane przez medyków. Trzymaliśmy za nich kciuki, szczególnie ja i Sara. W końcu były to osoby z naszego szkolenia. Nie mieliśmy jakiś głębszych relacji, ale i tak fakt, iż są to osoby, z którymi widywaliśmy się codziennie przez ostatnie lata, że rywalizowaliśmy ze sobą... To potworne!

Jedna z osób zmarła w nocy. Druga będzie kaleką. Wiele razy słyszałem i widziałem, wracających za mury zwiadowców. Widziałem w jakim stanie była większość z nich. W takim razie, dlaczego teraz reaguję na to, jakby było to coś niemożliwego, nieprawdopodobnego, jakby kalectwo i śmierć nie istniały w tym świecie?! Jakby były czymś niezwykle rzadkim?! Przecież śmierć to nieodłączna część naszego życia. Bez życia nie byłoby śmierci! Ludzie co rusz umierają...

Sam nie wiem, może tak naprawdę wstrząsnęła mną świadomość, że równie dobrze tytani mogliby tegoż dnia dopaść nas?

W chwili, gdy jeden z medyków zawiadomił nas o śmierci jednego z nich, po prostu zamarłem. Może to dlatego, że po raz pierwszy umarła osoba z mojego bliższego otoczenia?

Drugiego dnia nasz oddział miał do czynienia z pierwszym tytanem. W pierwszych sekundach kompletnie nie wiedzieliśmy, co mamy robić. Możliwe, że na chwilę nawet zapomniałem do czego służy sprzęt do manewrów... Do czego służy... Tak naprawdę zapomniałem, że w ogóle mam go na sobie. Czułem się tak bezsilny.

Dopiero nasza kapitan przypomniała swoimi rozkazami, kim jesteśmy.

Pierwszy tytan był odmieńcem. Załatwiliśmy go w miarę szybko, ale nie obyło się bez problemów. Jeden z naszych złamał rękę, więc mamy o jedną osobę mniej.

Rozglądam się zupełnie pozbawiony energii po osobach z mojego oddziału. Zawieszam wzrok na Joanne. Jej warkocze lekko podskakują na ramionach, a luźna, krótka grzywka zasłania jej nieobecny wzrok.

- Hej! - Słyszę szorstki głos kapitana. - Nie odpływaj mi gdzieś. Jesteśmy na otwartym terenie. Masz mieć oczy szeroko otwarte.

- Tak, jest - odpowiadam bez emocji.

Zawiewa chłodniejszy podmuch wiatru. Nieprzytomnie spoglądam na szare, zakryte chmurami niebo, wzdychając przy tym ciężko.

Nie tak miała wyglądać nasza pierwsza wyprawa. Mieliśmy z łatwością wspólnie likwidować tytanów. Mieliśmy być najlepsi...

W jednym momencie do moich uszu dochodzi jakiś dziwny, ledwo słyszalny dźwięk, przypominający ryk zwierzęcia. Zupełnie jakby jakiś wilk nawoływał swoich pobratymców, a przynajmniej mnie się tak skojarzyło.

- Słyszeliście to? - Pytam, sądząc że zwyczajnie mi się przesłyszało.

- Niby, co? - dopytuje markotnie Damian.

- Nie, nic... Musiało mi się przesłyszeć - odpowiadam równie ponuro.

- Chłopaki... ? - Słyszę głos Joanne, sugerujący, że czegoś się obawia.

Zerkam na nią, ale moją uwagę od jej zaniepokojonej miny, odwraca Damian.

- Ja... Pierdolę...

Patrzę na niego zdruzgotany jego niecenzuralnym słownictwem, ale patrząc na horyzont... Jego reakcja jest w pełni uzasadniona.

- Pani kapitan! - wydziera się Joanne, zdzierającym uszy krzykiem. Mam wrażenie, jakby ktoś przejechał mocno kredą po tablicy.

- Wystrzel flarę! - rozkazuje mi ostro.

Już mam sięgać do skórzanej torby po odpowiedni przedmiot, ale właśnie wtedy...

Czuję mocne szarpnięcie w bok. Wypadam z siodła. Przelatuję jakiś dystans, kończąc go przeturlaniem się po błocie.

Wszystko mnie boli. Unoszę się lekko na przedramieniu, a swoje spojrzenie kieruję na wprost.

Kilka, jeśli nie kilkanaścioro, tytanów biegnie w naszą stronę, a z dwoma moi już walczą!

Podnoszę się czym prędzej. Chcę pobiec do nich i pomóc im! Jednak, gdy nade mną zawisa ogromny cień, zdaję sobie sprawę, że może mi się nie udać uciec przed nim!

Zaciskam zęby i rozszerzam lekko wargi. Może i widok mojej ostrzegawczej miny nie zrobił na nim wrażenia, ale ostrza już zrobią!

Wbijam kotwiczki w jego rękę. Przyciągam się tam i odcinam mu całe przedramię. W locie wypuszczam kolejną kotwiczkę, która wbija mu się w okolice słabego punktu. Naciskam odpowiednie przyciski na rękojeściach i już po sekundzie znajduję się w niedalekiej odległości od mojego celu. Dynamicznie przecinam mu kark, w tym momencie czując jedynie wściekłość, która zaciemnia kompletnie mój umysł. Wybiję te potwory i uratuję moich! Żaden z nich mnie nie powstrzyma!

Chcę jakoś bezinwazyjnie wylądować, ale moje zmartwienia odgania dłoń innego potwora, który w trakcie lądowania łapie mnie w pasie. Mocno zaciska swe palce, zgniatając mi żebra. Boli jak cholera!

Potwór unosi mnie na wysokość paszczy. Widząc jego wielkie zębiska i czując śmierdzący oddech, mam ochotę zwymiotować.

Szarpię się, wierzgam nogami, lecz to nic nie daje!

- Puszczaj - wyduszam z siebie.

W pewnym momencie uścisk rozluźnia się. Damian odcina dłoń tytanowi, a ja znów czuję, że mogę nabrać tchu. Czarnowłosy łapie mnie z nadgarstek i razem udaje nam się jakoś postawić nogi na błotnistym gruncie. Przy zetknięciu stóp z podłożem, ślizgamy się i nie jesteśmy w stanie utrzymać równowagi. Obaj się wywracamy.

Czuję mocne uderzenie nadchodzące z prawej strony. Wylatuję w górę, jak z procy, a wkoło mnie przez moment unoszą się grudy ziemi i błota. Tym razem przy zetknięciu z ziemią, towarzyszy mym żebrom i plecom potworny, promieniujący ból.

Kaszlę, odruchowo oplatając brzuch rękoma i, jednocześnie wypluwając z siebie jakieś metaliczne paskudztwo. Wytężając mocniej wzrok na trawę przed sobą, widzę sporą plamę krwi, która zlepia ze sobą niektóre kosmyki trawy. Z kącika ust wciąż spływa mi czerwona strużka, poza tym chyba cały podbródek mam oblepiony lepką cieczą.

Wszystko dookoła zdaje się coraz mocniej rozmazywać, a w uszach słysze jedynie przeciągłe, tępe brzęczenie.

Mam wrażenie jakbym słyszał czyjś krzyk, ale ciężko mi powiedzieć czy to prawda, czy nie, bo każdy dźwięk zlewa się z męczącym dźwiękiem przytępiającym moje zmysły, a z każdą sekundą jest coraz gorzej.

Czuję, jak ostatki sił mnie opuszczają. Nie mam już siły nawet trzymać się za ten cholerny brzuch, a co dopiero obejrzeć się za siebie i sprawdzić co z resztą.

Ktoś bardzo delikatnie potrząsa moim ramieniem, a mnie od tego jednego dotyku zalewa fala koszmarnego bólu.

Brzęczenie ustaje, a przede mną rozpościera się tylko głęboka ciemność.

Jeśli dzięki śmierci wyrwę się spod panowania bólu... Proszę, niech mnie zabierze...

***

~~Hiroshi~~

Nadgarstkiem ocieram pot z czoła. Oczy same mi się zamykają, ale przede mną i pozostałymi medykami jeszcze długa noc.

Trzeci raz zmieniam Iwanowi opatrunek na boku, ponieważ już kilkakrotnie przesiąkł. Akurat tutaj rana jest głębsza.

Cała reszta większych lub mniejszych ran jest już opatrzona i również, w niektórych przypadkach, zmieniałam dwukrotnie opatrunki.

Nieźle go poturbowali.

Ogarniam wzrokiem jego ciało. Prawie wszędzie ma bandaże, a rany przez cały czas mojej pracy mnożyły się i mnożyły.

Po dzisiejszym dniu jestem wykończona, a patrząc na niego dodatkowo wszystko mnie boli.

Ziewam krótko. Opatrywanie go pewnie poszłoby mi szybciej, gdyby nie zmęczenie. Z jego powodu muszę każdy opis buteleczek czytać wiele razy, bo boję się pomylić.

Na koniec, uprzednio zdjąwszy brudne rękawiczki, jeszcze raz sprawdzam chłopakowi temperaturę, tym razem jedynie przykładając zewnętrzną stronę dłoni do czoła.

Nakrywam go kocykiem.

Spoglądam na kubek stojący na podłodze, niedaleko mnie. Szkoda, że już jest pusty. Wcześniej Eren przyniósł mi herbaty, bo nie było mnie na kolacji. Podobno w moim pokoju ma czekać jeszcze coś do jedzenia.

Potrząsam głową lekko na boki. Znowu odpłynęłam myślami, a możliwe, że będzie mnie czekał nocny dyżur w sali, gdzie leżą ranni. Nie wiem, jak to przetrwam.

Jeszcze raz spoglądam na Iwana. Nie potrafię oderwać oczu od jego głębszych bądź lżejszych zranień. Ciągle mam wrażenie, że zrobiłam za mało, choć w rzeczywistości zrobiłam wszystko co tylko mogłam. Może to przez wzgląd na Sarę. Z pewnością teraz koczuje pod drzwiami zamkowej sali i czeka aż wyjdę, żeby dowiedzieć się, w jakim jest stanie.

Wzdycham przeciągle.

Chłopak żyje i to jest najważniejsze. Będzie dobrze.

Wyciągam ręce do góry, aby rozprostować kręgosłup. Wstaję z pozycji klęczącej, w której spędziłam ostatnie godziny. Nie tylko Iwana musiałam opatrzeć, a mój kręgosłup odczuwa teraz tego bolesne skutki.

Przechodzę pomiędzy ludźmi ułożonymi na materacach, starając się przy tym nie zwracać na ich poobgryzane kończyny większej uwagi. Już wcześniej się na nie wystarczająco napatrzyłam. Widok ran i okaleczeń może i mnie nie obrzydza ani nie wpływa na mnie w taki sposób bym od razu wpadała w panikę, ale nie mogę znieść tego, że w przeciągu paru godzin część z nich niechybnie umrze. Nie znoszę patrzeć na cierpienie innych, szczególnie teraz.

Każda leżąca tu osoba przypomina mi o bracie. Nie wiem, czy zmarł z powodu wykrwawienia, bo odgryźli mu kończynę i nikt go nie znalazł, czy raczej został pożarty. Wiem tylko, że jego oddział został zmasakrowany, cokolwiek to znaczy.

Ciekawe, czy gdyby ktoś go znalazł, to czy leżąc na jednym z tych materacy wyglądałby jak ci tutaj? Nieprzytomny, w fatalnym stanie, ledwo trzymający się cienkiej liny życia, która w każdym momencie może pęknąć?

Łapiąc za klamkę wielkich, dębowych drzwi, odganiam od siebie wszystkie myśli związane z rodziną, tym samym oczyszczając umysł z nieprzyjemnych wizji.

Przekraczając próg czuję ulgę, że udało mi się pomóc tylu osobom ilu tylko zdołałam. Mam nadzieję, że przetrwają tę noc.

Wychodzę z sali i, tak jak podejrzewałam, Sara czekała na mnie przez ten cały czas pod drzwiami.

- Co z nim? - stara się dowiedzieć, a jej głos nie ułatwia sprawy. Jest cała roztrzęsiona, co widać i słychać. Do tego strasznie się jąka, dlatego chwilkę mi zajmuje rozszyfrowanie tego co powiedziała.

- Będzie dobrze, ale musi odpocząć. - Zerkam na nią kątem oka, idąc w kierunku pokoju. - Ty i ja też.

- Mogę tam do niego pójść? - przechodzi w piskliwy ton.

- Sara, nie jest źle. Jest nieprzytomny, musi odpocząć, a ty powinnaś zrobić to samo, ale w wygodnym miejscu, a nie siedząc przy nim i śpiąc jednocześnie. Poza tym, na sali jest mnóstwo innych osób...

- Nie będę przeszkadzać!

- Nie o to chodzi. Sara, obiecuję, że gdy tylko się obudzi to ci o tym natychmiast powiem. Zgoda?

- Ale... Przecież idziesz spać, to jak...

- Każdy potrzebuje snu. Ty masz spać w nocy, ja się jutro wyśpię...

- Jak to jutro? A wyprawa?

- Zawieszona na jeden dzień. Nikt ci nie powiedział? - Patrzę na nią zmęczona.

Kręci przecząco głową.

- W takim razie wyśpię się jutro - upiera się.

- Sara, proszę cię. Jestem wykończona...

- Akanawa. - Słyszę głos dochodzący gdzieś z boku.

- Hange... - wypowiadam ledwo przytomnie w kierunku szybko idącej profesor.

- To ty opatrywałaś Pristinova? - szybko zadaje pytanie, marszcząc przy tym brwi.

- T-tak. Coś się stało?

- W jakim jest stanie? - zadaje błyskawicznie kolejne pytanie, czym mnie kompletnie dezorientuje.

- Jest nieprzytomny.

- Kiedy się obudzi?

Tym pytaniem mnie prawie całkiem rozbudza. Czemu tak o niego wypytuje?

- Nie wiem. Ciężko powiedzieć - odpowiadam z wyraźnym zmieszaniem na twarzy.

- Cholera! - zaklina pod nosem, czym wzbudza u mnie jeszcze większą ciekawość.

Chcę ją o coś spytać, lecz ta od razu odchodzi i kieruje się w tylko sobie znanym kierunku. Możliwe, że to wina tego, że zbyt krótko rozmawiałyśmy, ale przez cały czas wyglądała na poddenerwowaną i tak też brzmiała. Wyglądało to jakby na gwałt chciała porozmawiać z Iwanem, tylko czemu?

Coś się musiało stać. Tylko co? I dlaczego tak bardzo chciała znać stan Iwana, czyżby miał znać jakieś istotne dla niej informacje?! Tylko na jaki temat?!

Im dłużej myślę o jej zachowaniu, tym więcej pytań zalewa mój umysł.

Co jest grane?

- Hiroshi? - Odzywa się Sara z widocznym przerażeniem w oczach.

Odwracam głowę w jej stronę.

- Co się dzieje? Jaki ma to związek z Iwanem?! - panikuje.

- Nie wiem - mówię cicho pod nosem. - Może to dlatego, że jako jedyny ze swojego oddziału przeżył - wymrukuję, patrząc w głąb korytarza którym szła przed momentem Hange.

Sara na moje słowa rozszerza oczy a jej brwi suną w górę z niedowierzania.

- Jak to... - przełyka głośno ślinę - Jedyny?

***

Po swojej zmianie kieruję się do tymczasowego pokoju. Miejsce w którym się zatrzymaliśmy jest dość spore, dlatego po drodze gubię się, ale już chyba jestem we właściwym korytarzu.

Idę dość ospale, ziewając już drugi raz w przeciągu zaledwie paru minut.

W jednej chwili czuję jak na moim nadgarstku ktoś mocno zaciska uścisk i ciągnie mnie w bok, w sąsiedni korytarz, a swoją druga rękę kładzie mi na ustach, żebym nie mogła krzyknąć. Szarpię się, usiłując wyrwać. Zostaję przyparta plecami do ściany. Dopiero po jakimś czasie uścisk rozluźnia się, a dłoń zostaje odsunięta od mojej twarzy. Dopiero teraz mam odwagę otworzyć, zaciśnięte do tej pory powieki.

Staję wyprostowana, wściekła i lekko pobudzona w stronę "porywacza".

- Eren... - Chłopak znów zakrywa mi usta dłonią i każe się uciszyć, marszcząc przy tym groźnie brwi.

Widok jego miny sprawia, że natychmiast się uspokajam, ale to nie wynika z jakiegoś dziwnego rodzaju ulgi, a raczej strachu.

Co tu się dzieje?! Wszyscy się dziś podejrzanie zachowują! Najpierw ten dziwny dźwięk, którego nikt nie słyszał. Potem ta masakra, a teraz to niecodzienne zachowanie innych! Hange, Eren... Co się dzieje?! Przeoczyłam coś?! Każdy wie o czymś, o czym nie wiem ja?!

Eren dopiero po kilkunastu dobrych sekundach puszcza mnie. Zdezorientowana przyglądam mu się, w zupełności nie wiedząc co ze sobą zrobić.

- Chodź ze mną. - Pokazuje sugestywnie głową w głąb korytarza w jaki mnie wciągnął.

Idę za nim, kurczowo zaciskając rękę na ramieniu ze zdenerwowania.

O co może chodzić?

- Eren, co się dzieje? - pytam cicho, ale na tyle głośno by to usłyszał.

Nie odpowiada. I w tej cichej, dziwnej atmosferze przechodzimy przez kilka połączonych ze sobą korytarzy. Mam wrażenie, jakbyśmy chodzili po jakimś labiryncie. Ta przechadzka zdaje się bardzo rozwlekać w czasie, jakby nie miała końca, zupełnie jak te korytarze.

Wchodzę za nim po schodach, które pod każdym naszym krokiem wydają z siebie przeraźliwe skrzypienie.

Eren w końcu zatrzymuje się.

Przerzucam swój wzrok z czubków moich butów na chłopaka, stojącego przy drewnianej drabinie.

- Panie przodem - wskazuje dłonią na przedmiot, który lada moment może się rozlecieć.

Zerkam na Erena, a potem niepewnie podchodzę do drabiny.

Nieufnie łapię za pierwszy szczebel i szarpię w swoją stronę. Może się nie rozleci.

Stojąc już na wyższych szczeblach otwieram klapę. Jest dość ciężka i do tego topornie się otwiera, dlatego trochę się z nią mocuję, ale w końcu klapa daje za wygraną.

Dźwigam się na rękach i wchodzę na dach.

Przechodzę parę kroków w stronę krawędzi. Zatrzymuję się, gdy zawiewa mocniejszy wiatr. Obejmuję się ramionami, i dokładnie w tym momencie przypomina mi się niezręczna scena z tamtej nocy, gdy zasnęłam na stojąco i obudził mnie kapitan.

Wypuszczam z ust parę, a moment później słysze zatrzaskiwaną klapę. Odwracam się w tamtą stronę, a kiedy tylko to robię czuję jak zielone oczy przyjaciela mierzą mnie od stóp do głów, jakby chciał się upewnić czy ja to rzeczywiście ja.

- Musimy pogadać - odwraca wzrok gdzieś na bok.

- Dlaczego tu, a nie gdzieś, gdzie jest cieplej? - pytam lekko poirytowana.

- Nie chcę, żeby ktoś nas podsłuchał.

Unoszę lekko brwi do góry w zdumieniu.

- To, co się dzieje nie jest normalne - stwierdza oziębłym tonem, przyjmując grobową minę.

Przełykam gwałtownie ślinę, a wargi nieświadomie lekko rozszerzam.

- Przyszedłem do Hange na badania, tak jak mi kazała. Nie było jej w "biurze". Uznałem, że zaczekam i wtedy... na biurku zauważyłem otwartą teczkę z porozrzucanymi dokumentami. Z czystej ciekawości przyjrzałem się im... - Drapie się nerwowo po karku. - Pamiętasz tamten oddział, który został zmasakrowany przy wyjeździe z lasu?

- Tak, ciężko, żeby nie. - Spuszczam na chwilę wzrok, by potem znów skierować go na chłopaka.

- No więc... Tam leżały różne dokumenty, pisma. Medycy, którzy starali się ich odratować... Coś ich zaniepokoiło. Poszli zawiadomić o tym generała. Zlecił Hange obejrzenie ciał... - mówi coraz bardziej chaotycznie. - Dwójka z tamtego oddziału miała obrażenia charakterystyczne... widać było, że walczyli z tytanem. Ten, którego odratowali i miał być kaleką... Mieli go przesłuchać, ale zmarł! Pozostała trójka miała poderżnięte gardła!

Uciekam od niego wzrokiem, żeby poukładać wszystkie informacje, ale nic się ze sobą nie klei, albo to ja nie umiem tego poskładać w oczywistą całość, a może to moja podświadomość nie chce czegoś dostrzec?

W jednej chwili nie słyszę nic poza łomoczącym sercem. Ten dźwięk zagłusza wszystko inne, odgradzając mnie od rzeczywistości.

Czuję się teraz jakbym błądziła między porozrzucanymi skrawkami papieru, które wiszą gdzieś w powietrzu, gotowe do zerwania ich i uporządkowania. Zupełnie jakbym je wszystkie zbierała już od dłuższego czasu, ale wciąż nie mogła ich połączyć w sensowną całość. Z drugiej strony, zdaje mi się jakby kartek z odpowiedziami przybywało i przybywało i niemożliwym było zebranie ich.

- Hiroshi - słyszę lekko wystraszony, a zarazem śmiertelnie poważny głos Erena.

Zwracam na niego uwagę. Przypatruję mu się uważnie, bojąc się co powie za chwilę, choć mogłoby się wydawać, że to oczywiste!

- Hiroshi, oni nie zostali zabici przez tytanów... Zrobił to człowiek.




~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Hej, hej! Dawno mnie nie było.

Więc tak, jako że nasłuchałam się trochę teorii w związku z tym rozdziałem, chciałam się o nie spytać również Was :).

I przyznawać się, kto i kogo wyobrażał sobie na miejscu Kitsune?
;)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro