03. Szepty strachu
Azkaban przywitał mnie arktycznym powietrzem, zapachem śmierci i odorem brudu. Magiczne kajdany wbijały mi się mocno w skórę na nadgarstkach, a cienka koszula, którą miałem na sobie, powiewała na wietrze.
Patrzyłem na to wszystko szeroko otwartymi oczami, jakby dopiero wtedy dotarło do mnie, że faktycznie teraz będę tutaj egzystował. Nie chciałem nazwać tego życiem. Nie wiedziałem również ile czasu może to wszystko zająć, ale gdzieś z tyłu głowy czułem, że spędzę tu lata. Dekady. Cały czas jaki pozostał mi na Ziemi.
Zabrakło mi powietrza w płucach.
– Witamy w piekle, Malfoy – odezwał się jeden z pracowników Ministerstwa, który eskortował mnie do Azkabanu. Przez całą podróż łódką narzekał, że nienawidzi wody. Nie mogłem znieść jego tonu głosu i tego w jaki sposób wypowiadał moje nazwisko. Jak najgorsze przekleństwo. Może kryła się za tym prawda – nie chciałem się na tym skupiać.
– Już w nim byłem – odpowiedziałem sucho. Mieszkałem w nim przez ostatnie dwa lata, panie oficerze. Jadłem przy tym samym stole, co Nagini pożarła moją nauczycielkę od mugolznastwa. Spałem dwa piętra wyżej, nad osobami, które miesiącami były przetrzymywane w piwnicach Malfoy Manor. Torturowałem, zabijałem i wymiotowałem z nerwów, z pełną świadomością, że nie mam prawa czekać na ratunek, bo on nigdy nie nadejdzie. Nikt nie będzie ratował siedemnastoletniego Śmierciożercy z nazwiskiem Malfoy.
Byłem w piekle, panie oficerze. Azkaban to tylko kolejny krąg.
***
Pamiętam wzrok magomedyka, który mnie badał po tym jak zostałem rozebrany, pozbawiony wszelkich rzeczy (nie miałem różdżki, a strażnicy Azkabanu byli bardzo zdziwieni, kiedy z dumą powiedziałem im, że jest w rękach Harry'ego Pottera) i odkażony pod prysznicem. Z uwagą zapisywał moją wagę (za małą, ale spróbuj jeść, kiedy kilka godzin wcześniej widziałeś, jak ciotka Bellatrix odcina komuś nogę, gdy ten ktoś jest całkowicie przytomny), wzrost, stan zdrowia i znaki szczególne.
Magomedyk był mężczyzną nieco starszym, ale nadal w pełni sił. I pamiętam jego piwne tęczówki wbite we mnie oraz zmarszczone czoło. Poruszyłem się nieco nerwowo. Stałem przy nim w samych bokserkach, wyprostowany tak jak powinienem, chociaż jedyne na co miałem ochotę to skulić się i pozwolić sobie na oczyszczenie z tego wszystkiego co przez ostatnie godziny się działo.
– Coś nie tak? – zapytałem podejrzanie. Nie spodobała mi się jego reakcja.
– Wszystko jest w porządku, panie Malfoy – odpowiedział i odwrócił wzrok, by zapisać coś na pergaminie. Nie wiedziałem wtedy, że usłyszałem naprawdę piękne kłamstwo. Ale już wtedy wiedziałem, że nic nie będzie w porządku. I usłyszenie takich słów w Azkabanie, było naprawdę gówno warte.
***
Cela, w której zostałem osadzony jedyne co miała to poszarpany koc, kamienną płytę, na której chyba miałem spać i sedes w rogu pomieszczenia. Na dodatek była również dziura w ścianie tak duża, że mogłem przez nią przejść, ale jedyne co na mnie czekało to upadek z piętnastego piętra, prosto w objęcia lodowatej wody i wzburzonych fal rozbijających się o brzeg wyspy, na której stał Azkaban. Były dni, że zastanawiałem się czy nie skoczyć. Kamienne drzwi do celi otwierały się tylko za pomocą zaklęcia o określonych porach i wtedy kiedy strażnik coś ode mnie chciał.
Kiedy zrozumiałem, że zostałem sam – pierwszy raz od bardzo dawna – nie wiedziałem co miałbym zrobić. Stałem na środku celi, ubrany w pasiasty mundur więźnia i poczuciem, że Malfoy Manor było chociaż ładnym miejscem. Tak samo pachniało tam śmiercią i desperacją, ale chociaż mogłem udawać, że tego nie widziałem, wpatrzony w portrety przodów wiszące na ścianach.
Upadłem na kolana zrezygnowany, ze szlochem, który wyszedł z moich warg zupełnie niekontrolowanie i ze łzami w oczach. Opadły wszystkie maski jakie nosiłem. Został tylko przestraszony siedemnastoletni chłopak, który widział najgorszą stronę wojny i miał teraz, w końcu, zapłacić za wszystko co zrobił.
***
To było jakby ciemność pochłonęła mnie całkowicie. Marzłem pod cienkim kocem, jadłem czerstwy chleb i obiad, który stawał mi w gardle. Nie mogłem w nocy spać, dręczony koszmarami, wspomnieniami tego co musiałem robić i zielonymi oczami Hary'ego, w których nie było żadnego ciepła czy miłości, tylko gniew i obrzydzenie.
Budziłem się z kaszlem, który z każdym dniem się pogarszał, bo lodowate powietrze Azkabanu nie działało dobrze na moje płuca. Matka zawsze powtarzała, że byłem chorowitym dzieckiem. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że po porostu Azkaban wysysa z moich płuc całe powietrze. Dopiero później odkryłem prawdę i wtedy wszystkie elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce. Na razie jednak byłem nic nieświadomym Draco.
Trzeciego dnia mojego pobytu (liczyłem dni jak typowy więzień, chociaż obawiałem się, że niedługo stracę rachubę), przyszedł mój prawnik. Strażnik zakuł mnie w kajdany, zagroził mi, że mam być grzeczny, bo inaczej pożałuję i zaprowadził do pokoju, który wyglądał jak cały Azkaban – kamienne ściany i poczucie bezsilności wręcz się z nich wylewało. Prosty stolik i dwa krzesła.
– Panie Malfoy – przywitał się oschłym tonem. Miał na sobie zwykłą czarną szatę z srebrnymi dodatkami. Mężczyzna koło czterdziestki, z brązowymi włosami i brodą. Wiedziałem jak przy nim wyglądałem, w pasiastym stroju więziennym, nieumyty i wychudzony. – Jestem Alabaster Crouster. Pan Potter zatrudnił mnie żebym pana reprezentował przed Wizengamotem w nadchodzącym procesie.
Spojrzałem się na niego z wysoko uniesionymi brwiami i oparłem ręce, które miałem zakute w kajdany, o blat stołu. Dźwięk metalu o metal wydał nieprzyjemny dźwięk w całym pokoju.
– Chcesz mnie bronić? – upewniłem się. Crouster kiwnął głową, a ja kontynuowałem. – Śmierciożercę?
– Mam świadomość, jaki symbol ma pan na przedramieniu panie Malfoy, ale pan Potter...
– Zapłacił naprawdę dużo, prawda? – zapytałem retorycznie. Wiedziałem, że nikt normalny nie zgodziłby się zostać adwokatem Śmierciożercy, trzy dni po upadku Czarnego Pana. – Możesz wyjść – powiedziałem oschłym tonem. Miałem wrażenie, że coś mi stanęło w gardle i nie wiedziałem czy to tylko moje wyobrażenie, czy z powodu tego o czym właśnie rozmawialiśmy.
– Słucham? – Crouster był naprawdę zaskoczony moimi słowami. A nie powinien. Nie miałem pojęcia jak Harry'emu udało się go przekonać i wytłumaczyć czemu ma mnie bronić, ale nie było to potrzebne. Nawet sam Merlin, nie będzie w stanie mnie wydostać z tego bagna, w którym byłem.
– Wyjdź – wysyczałem. – I przekaż panu Potterowi – nie sądziłem, że takie słowa kiedykolwiek padną z moich ust – że nie powinien marnować na mnie swojego czasu i pieniędzy.
Crouster się uśmiechnął, a ja poczułem, że nie byłem na to przygotowany. Sądziłem, że zaraz wyjdzie i z chęcią opuści zimne mury Azkabanu.
– Pan Potter uprzedził mnie, że może pan tak powiedzieć. Nie sądziłem jednak, że to się sprawdzi – odpowiedział ze spokojem. Otworzył teczkę, która do tej pory leżała na stole. Pierwsze co zobaczyłem to swoje zdjęcie z początku szóstego roku. Ubrany w mundurek Slytherinu z plakietką prefekta na piersi. Czasy, które odeszły i nigdy nie wrócą. Wiedziałem kto zrobił to zdjęcie. To było w pierwszym tygodniu szkoły. Pansy uparła się żebyśmy zrobili sobie sesję zdjęciową. Nie uśmiechałem się na zdjęciu, po porostu stałem tam, a jedyny ruch jaki wykonałem, to odgarnięcie włosów do tylu, bo jakiś kosmyk wpadł mi akurat do oczu. Nie miałem pojęcia jak Harry zdobył to zdjęcie.
– Skąd to masz? – zapytałem bez zastanowienia. Nie byłem w stanie spojrzeć mu w oczy, ale musiałem potwierdzić swoje domysły.
– Pan Potter, trochę mi o panu opowiedział, ale jest część historii, którą może przekazać mi tylko pan.
– Kiedy jest rozprawa? – zignorowałem jego ostatnie słowa. Chciałem wiedzieć, kiedy zapadnie ostateczna decyzja w mojej sprawie. Kiedy to piekło, w którym aktualnie byłem, stanie się oficjalnym miejscem mojej śmierci.
– Za trzy tygodnie, panie Malfoy – odpowiedział adwokat. – Mamy trzy tygodnie, by ustalić w jaki sposób możemy zmienić decyzję Wizengamotu i przekonać ich żeby nie skazywali pana na dożywocie w Azkabanie.
– Powodzenia – powiedziałem wpatrzony w jego brązowe oczy. Nadzieja to było ostatnie czym mogłem kierować się w swoim życiu.
Trzy tygodnie. To brzmiało jak wieczność.
***
Tak naprawdę, to na początku myślałem, że oszaleję. Pobyt w Azkabanie, który może i nie był już pod władzą Dementorów, ale nadal przesiąknął ich obecnością, strachem, który wywoływali i poczuciem tego, że nic dobrego nie czekało cię w tym miejscu.
Nie wiedziałem co miałem robić w małej celi, okryty cienkim kocem i trzęsący się z zimna, bo arktyczne powietrze, które wlatywało przez dziurę w ścianie, wręcz przenikało do moich kości.
Zakaszlałem mocno i przełknąłem ślinę, co spowodowało, że gardło jeszcze bardziej mnie bolało. Nie spodziewałem się, że będę tęsknić za szklanką soku dyniowego, albo tej mikstury, którą zawsze robił Zgredek, kiedy chorowałem. Pamiętam, że była z miodem i nie smakowała jak te wszystkie eliksiry, które wmuszała we mnie matka.
Przymknąłem powieki i skuliłem się bardziej. Chciałem zatrzymać tyle ciepła ile byłem w stanie. Słyszałem głosy innych więźniów – czasami krzyczeli naprawdę głośno, czy to w nocy, czy w dzień.
Zostałem sam. Z własnym umysłem przepełnionym masą bolesnych wspomnień i lękami, które nie pozwalały mi spać. Może ktoś inny nazwałby to wyrzutami sumienia. Ja wiedziałem, że w końcu byłem w stanie spojrzeć na każdy swój ruch, który wykonywałem od jakiś dwóch lat, z innej perspektywy. Pokonanego czarodzieja, a nie przestraszonego szesnastolatka, który dostał misję zabicia Dyrektora Hogwartu. Ale to nie zmieniało jednak faktu, że byłem tylko mordercą i Śmierciożercą. Byłem nikim.
***
Mój adwokat – jak śmiesznie to brzmiało, kiedy mówiłem to zamknięty w Azkabanie, za bycie sługą Czarnego Pana (jego popychadłem, ale kto by się przejmował) – odwiedził mnie jeszcze dwa razy. Zadawał pytania, składał obietnice, których nie był w stanie spełnić i rozważał ze mną strategię obrony.
Czasami w jego brązowych oczach widziałem coś czego nie potrafiłem wtedy nazwać. Dopiero po miesiącach odkryłem co to było. Wiara.
On wierzył całym swoim puchońskim sercem, że miał szansę wygrać moją sprawę. Sądziłem wtedy, że był bardzo naiwny.
***
W nocy obudził mnie kaszel. Czułem jakby ktoś popalił mi płuca, a żar z nich parzył również gardło i przełyk. Z trudem usiadłem, a dźwięki jakie wydostawały się z moich ust, były zupełnie przeze mnie niekontrolowane. Wręcz czułem jak coś odrywa mi się od płuc. Miałem problem z przełknięciem śliny.
Chciałem zawołać strażnika, by przyszedł i mi pomógł. Zabrał do medyka, który dałby mi eliksiry i potwierdził to, że nabawiłem się, w tej przeklętej celi z metrową dziurą w ścianie, zapalenia płuc. Nie miałem pojęcia, że eliksir pieprzowy czy jakikolwiek inny, gówno mi pomoże. Sam Merlin nic by nie zdziałał.
Nie byłem w stanie krzyknąć. Próba, by cokolwiek powiedzieć zakończyła się porażką i tylko jeszcze większym bólem. Znałem skutki Cruciatusa na własnej skórze, pamiętam smród wypalanej skóry, kiedy dostawałem Mroczny Znak, ale to co wtedy przeżywałem, było czymś zupełnie innym. Jakby coś zjadało mi gardło od środka. I tak faktycznie było. Klątwa, którą rzuciła na mnie ciotka Bellatrix miała właśnie takie działanie.
Nie pamiętam, jak znalazłem się przy drzwiach celi. Zacząłem w nie uderzać, ale nie miałem na to siły i przestałem po kilku razach. Łapałem każdy oddech z wysiłkiem, a stanie na nogach, okazało się zbyt trudne. Zsunąłem się po metalowych drzwiach, wprost na zimną podłogę. I dotarło do mnie, że nikt nie przyjdzie.
Jedyne co mogłem to bezgłośnie szeptać słowa, w których krył się strach. Ale w Azkabanie nawet wrzask był czasami zbyt cichy, by ktoś usłyszał twoje wołanie o pomoc.
****
Wiedziałam, że kiedy akcja przejdzie do Azkabanu będzie mi lepiej pisać. I podoba mi się ten rozdział. Mam nadzieję, że wam również ;)
Och, zmieniam tytuły poprzednich rozdziałów, bo coś mi w nich nie pasuje i znalazłam fajny pomysł na nie.
Do następnego,
Demetria1050
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro