Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Zgniłe róże

— Zatrzymaj się! — wrzeszczała z całych sił. — I to już! — warknęła. — Pieprzony gnoju! — wyzwiska lawinowo opuszczały jej usta. — Jebany sukinsynie, jeśli się nie zatrzymasz, to cię własnoręcznie uduszę.

Po raz kolejny uderzyła go w ramię, a przy następnym gwałtownym ruchu trafiła w siedzenie i choć poczuła ból, to mało się tym przejmowała. Już dawno straciła nad sobą panowanie.

— Ciebie i tę sukę! Zatrzymaj się do cholery! — krzyczała wciąż.

O ile było to w ogóle możliwe, Izabela pokrzykiwała coraz głośniej i głośniej. Swoimi wrzaskami szatynka była w stanie zagłuszyć grzmoty, które dochodziły z oddali, już nie mówiąc o obudzeniu zmarłego. Gdzieś tam szalała burza i tylko kwestią czasu było, kiedy dotrze również do nich.

Jednak dla niej samej szalejąca pogoda była równie istotna, co pogoda w Uzbekistanie. W jej głowie szalała nienawiść. Zranione serce targało jej uczuciami, poruszając emocjonalnymi sznurkami. Była jak marionetka w rękach szaleńca. Rozsądek usunął się w cień, dając upust emocjom i niedowierzaniu, jakie temu towarzyszyło. Wciąż nie mogła zrozumieć, jak jej Jacek miał zdradzić ją z jej najlepszą przyjaciółką. Znała przecież tę dwójkę od czasu liceum, a przynajmniej myślała, że ich zna.

Serce biło jej z zawrotną prędkością. Czuła, jak ból rozsadza jej skronie. Kręciło jej się w głowie i było nie dobrze. Z każdą wylaną łzą czuła się coraz bardziej bezradna i słaba. Brakowało jej tchu.

Niebo płakało wraz z nią. Gałęzie drzew niczym szpony potwora wyciągały swoje pazury ku pojazdowi, haratając przy tym czerwony lakier. Grad wielkości kurzych jaj uderzał o szyby, choć ku ogromnej uldze kierowcy powoli osłabł na sile. Jego dudnienie odzwierciedlało bicie serca dziewczyny. Bum i bum, tak, że nie mogła oddychać. Dusiła się własnym szlochem, pogrążona w rozpaczy.

Były już narzeczony dziewczyny był skupiony jedynie na jednym. I nie była to jego niedoszła żona. Priorytetem było dla niego czerwone BMW. Nie przeżyłby, gdyby coś mu się stało, podczas tej pożal się Boże wycieczki. Od samego początku był jej przeciwny. Francja? Była dla niego przereklamowana. Wolał Kubę może Alaskę. Ale nie. Ona się uparła. Miała być Francja. I jest Francja. Może na Kubie byłoby inaczej? Tego był pewny.

— Uspokój się — mruknął, chcąc skupić się na drodze. Z Izabelą czy bez wolał wrócić do Polski w jednym kawałku. — Nie widzisz, co się dzieje?

Jego reakcja jednak tylko dolała oliwy do ognia. Dotknięta do żywego jego obojętnością — dziewczyna odpięła pas, a następnie uderzyła go w brzuch. Ten syknął pod nosem przekleństwo, ale wciąż skupiał się na drodze. Nie tylko grad ustępował, ale i również deszcz stawał się mniejszy. Za to jego — zdająca się nie mieć końca — cierpliwość powoli gasła.

— Jacek! — krzyknęła Izabela, na której warunki pogodowe nie robiły większego wrażenia.

Zaślepiona zdradą i chęcią znalezienia się, jak najdalej od ukochanego, który tak dotkliwie ją zranił — sprawiła, że ta nie myślała logicznie. W dodatku brak reakcji, bolał ją jeszcze bardziej. A jedyne, na co mogła liczyć, to dyskretne naciśnięcie guzika blokady.

Gniew był jej dyrygentem. Całkowicie mu się poddała. Tłumił on ból, jaki zadali jej najbliższe osoby. Dyktował jej warunki, którym bez słów sprzeciwu się oddała. Tańczyła, tak jak zagrało jej zranione serce.

— Dlaczego NIC nie mówisz?! — wysyczała wściekle i z wyraźną pretensją. Kolejne spazmy płaczu zawładnęły jej ciałem. — DLACZEGO?

— Wszystko ci wyjaśnię — odparł, starając się zachować spokój. — Tylko się uspokój.

— Uspokoić?! Zdradziłeś mnie cztery miesiące przed ślubem! I ja mam się uspokoić?!

Nie wytrzymała. Złapała za kierownicę i gwałtownie skręciła w lewo.

***

Zostawiła go. Gdy on niemal płakał nad swoją zabawkę. Ona bez słowa się wycofała. Poczuła się lepiej, gdy tylko zniknął z jej oczu. Czuła się dziwnie lekka, jakby dopiero teraz poznała smak wolności. Ona wylewała łzy nad jego zdradą, a on nie mógł przeżyć zaledwie kilku rys na samochodzie. I choć las niesamowicie ją przerażał, to wzięła głęboki wdech. Już nie płakała.

Działa impulsywnie. Musiała to sobie przyznać, ale postąpiłaby tak samo, gdyby tylko miała na to okazję. Coś się zmieniło i nawet ten ponury bur wydawał się niepokojąco kojący. Spacer po lesie sprawił, że wir emocji znacznie zelżał, a mimo to Iza wcale a wcale nie żałowała swojego czynu.

Fakt, faktem — zachowała się nierozsądnie. Mogli też... zginąć, choć w ostateczności nic im nie było, gdyż siła uderzenia była niewielka, dzięki powolnej prędkości, jaką obrał Jacek. Oczywiście nie mogła tego przewidzieć, ale czuła satysfakcję, że choć w taki sposób zadała mu ból.

Teraz liczyła się ona. Spojrzała przed siebie. Światło księżyca słabo oświetlało jej drogę. Ziemia była pokryta zdradzieckimi konarami. Wiekowe drzewa obserwowały każdy jej niepewny krok. Księżyc z uwagą śledził, jak niepewnie przedziera się przez gąszcze zdradzieckich krzewów, a był przy tym marnym towarzyszem. Jego blask był tak delikatną poświatą, że Izabela czuła się jak niewidoma.



***

Po kolejnych godzinach bezowocnego marszu, błądzenia i niewybrednych przekleństw zrozumiała, że nie tylko jest żałosna, ale i głupia. A mimo to nadal nie żałowała swoich czynów. Wolała błądzić po ciemku niż trwać przy boku zdrajcy, który mamił ją słodkimi słówkami o miłości i oddaniu. Na samą myśl czuła odruch wymiotny.

Mogła zostać tu do rana. Ba! Mogła zostać karmą dla wilków, ale ona Izabela Łabędź miała swoją dumę! Wolała tu zdechnąć niż zawrócić, bo przecież gdzieś jest ten przeklęty koniec. A nawet gdyby w jej głowie zaświtałaby, choć drobna myśl o poddaniu się, jej telefon został w torebce, a ona w aucie...



***

Emocje wywietrzały całkowicie. Wściekłość ustąpiła miejsca pragnieniu. Była głodna i zmęczona. Wybudzony ze snu zdrowy rozsądek w końcu dał o sobie znać. Zranione serce umilkło na tyle, by brunetka mogła spojrzeć na swoją sytuację z innej perspektywy. Odetchnęła głęboko. Musiała nabrać dystansu. Pomyśleć jaśniej. Zrobić coś. Cokolwiek. Zrozumiała już, że koniec obranej drogi może nawet nie istnieć, a nawet jeśli jest inaczej, to prędzej jej stopy rozsypią niczym budowla z piasku.

Oparła się plecami o jedno z wielu drzew, które przypominało jej sosnę. Pozwoliła sobie na odpoczynek. Nie przejmowała się błotem, bo i tak była przemoczona. Gdy tak patrzyła przed siebie, na roztaczający się horyzont poczuła ulgę i nagły przypływ nadziei.

Pierwsze promienie słoneczne zaskoczyły dziewczynę. Oświetliły jej rumianą twarz, raniąc przy tym oczy. Z nową energią podniosła się z ziemi.

Ruszyła naprzód, aby zaraz się zatrzymać. Rozejrzała się wkoło. Coś. Dziwaczna myśl zakotwiczyła w jej umyśle. Coś, co kazało skręcić jej w lewo. Miała wrażenie, że teraz to słońce jest jej przewodnikiem. Promienie słoneczne były bardziej przydatne niż te, które oferował jej wcześniej księżyc.



***

Jestem martwa. Tak chyba wygląda niebo — była to pierwsza myśl, jaka zawitała w jej zamęczonym umyśle — albo w piekle — dodała gorzko z otwartą buzią, patrząc na widok przed sobą.

Nie mogła odwrócić wzroku. Oczarowana niewielkich rozmiarów dworkiem. Czerwoną cegłę oplotła kiść winogron. Krzewy róż niedbale pokryły spiczaste wieże. Wytworne witraże odbijały promienie słoneczne. Oniemiała przyglądała się obrazom, jakie tworzyły kolorowe szkiełka. Na jednym z nich ujrzała piękną damę, w złotej sukni zaś kolejny przedstawiał pustą salę. Nie dane było jej obejrzeć więcej. Gałęzie drzew zakryły kolejne dzieła przed jej ciekawskimi oczyma.

Niewiarygodne. Ja naprawdę śnię.

Wodziła wzrokiem po misternie zdobionym gzymsie. Z uwagą przyglądała się płytką, które, choć naznaczone upływem czasu wciąż posiadały swój dawny blask. Zew odwagi popchnął ją w kierunku tajemniczej budowli. Mimowolnie nacisnęła na klamkę, kierowana ciekawością i nie tylko. Las nie był najbardziej bezpiecznym miejscem na Ziemi, a fakt, że jeszcze przeżyła — mogła zaliczyć do cudu. Może właśnie w tej majestatycznej budowli znajdzie schronienie?

Nie mam wyjścia — tłumaczyła sobie.

Zawahała się na moment. Zacisnęła palce na klamce i ku jej zdziwieniu masywne drzwi ustąpiły. Zaskrzypiały głośno w proteście. Brunetka skrzywiła się, a przerażenie owładnęło jej sercem.

Tu czy tu i tak czeka mnie śmierć.

Niepewnym krokiem przekroczyła próg posiadłości. Z duszą na ramieniu przeszła przez wielki holu. Z uwagą przyglądała się każdemu szczegółowi, a jej zachwyt nie mijał. Jedynie przybierał na sile. To wszystko było tak piękne, mimo minionych lat bądź wieków, że strach przepadł. Został tylko sam zachwyt.

Miejsce to wyglądało jak zamarłe w czasie. Otaczały ją rzeczy, których nazw nie znała lub kojarzyła jedynie z lekcji historii. Kurz osiadł na antykach, ale te, mimo to zachowały ducha dawnych lat. Wciąż nietknięte złodziejską ręką. Obrazy ręcznie malowane gościły na ścianach pokryte liśćmi. Mech mieszał się z miękkim dywanem. Rzeźby wyglądały jak żywe. Zastygłe jak ten dwór. W powietrzu unosił się słodkich zapach, jednak Iza nie była w stanie go nazwać. Je oczy wodziły po masywnych meblach, aż zatrzymały się na balustradzie. Schody prowadziły w dwie strony. Lewą i prawą.

— Jezu — szept wyrwał się z jej ust i poniósł echem po posiadłości. Wzdrygnęła się na sam dźwięk własnego głosu. Brzmiał on tak pusto i smutno. Obco. Ścianka łez zakryła jej widok.

Nie pewna swojego wyboru zawiesiła spojrzenie na dwóch ścieżkach. Z wahaniem wybrała schody, które prowadziły do lewej części posiadłości. Ciekawość zabiła mocniej, jej sercem aż ta wstrzymała oddech. Słaby blask promieni świetlnych oświecał jej drogę, to jednak nie wystarczyło. Potknęła się o masywny, złocony świecznik. Iza w ostatniej chwili złapała się bogato zdobionej ramy.

Może i nadal odczuwała lęk, ale miała dziwne wrażenie, że coś niemal popycha ją dalej. Nie należała nigdy do osób lękliwych, za to ciekawskich na pewno. Jacek był już przeszłością. W tym momencie liczyła się tajemnica, która była na wyciągnięcie ręki.

Czuła się jak mała dziewczynka.
Trzy lata temu wraz z siostrą i jej przyjaciółką pojechały do Disneylandu. To magiczne uczucie euforii i dziecięcej fascynacji, jakie wtedy jej towarzyszyło — teraz było bez porównania jeszcze intensywniejsze.

Jej usta układały się w słaby uśmiech. W bursztynowych tęczówkach gościły radosne ogniki, mimo że ciągle były zaszklone. Szybko jednak zastąpiła je powaga.

Słońce już dawno zagościło na niebie. Jego promienie mieniły się tysiącami barw dzięki witrażom. Fantazyjne cienie tańczyły na posadzce, docierając wszędzie tylko nie tam. Iza poczuła chłód.

Drzwi były lekko uchylone. A pokój ten był jedynym po tej stronie schodów. Ściany były ogołocone. Tapety zdarte, a róże zwiędłe. Dawne uczucia zniknęły. Strach za to zawitał ze zdwojoną siłą. Mimo to... mimo to Izabela weszła do środka. Przełknęła z trudem rosnącą w gardle gule i ruszyła naprzód.

Jaśniejsze były jaskinie niż komnata, do której wtargnęła. Długą chwilę zajęło jej, aby przyzwyczaić się do obecności nocy, jaka tam panowała. Ledwie mogła dostrzec kontury nielicznych mebli, jakie znajdowały się w pomieszczeniu. Jednak była jedna taka, której nawet ślepiec nie był w stanie przeoczyć.

Zamarła. Nie oddychała. Nie mrugała. Mogła tylko patrzeć na bestię przed nią. Krople potu mieszały się z łzami. Niewyspany umysł nie mógł pojąć, co właściwie widzi i czy przypadkiem nie jest to sen. Aczkolwiek gdzieś głęboko dziewczyna wiedziała, że to prawda. Zbyt nierealna, aby móc ją ogarnąć ludzkim rozumem, ale prawda. Nie żadna mara, tylko żywa istota żywcem wyjęta z horroru.

Chciała krzyczeć. Chciała uciekać. Mogła jedynie tylko stać. Strach zapanował nad jej ciałem. Nie pozwolił nawet drgnąć. Spojrzenie miała przykute do stwora i im dłużej na niego patrzyła, tym w większą konsternację popadała.

Zwierzę. Wielka lwia głowa, a mimo to Iza dostrzegła w niej ludzkie rysy. Z bujnej grzywy wyrastały pokaźnych rozmiarów, kozie rogi. Reszta ciała bardziej już przypominała te ludzkie niż zwierzęce, ale i tak trudno tu szło o jakiekolwiek porównania.

Wygląda jak Minotaur — oceniła w myślach — bądź gryf. Ewentualnie satyr.

Oszalałe ze strachu serce odzyskało rytm. Dostrzegła coś, czego wcześniej nie zauważyła. Stwór przytulał do siebie szklaną szkatułę. Kurczowo zaciskał na niej swoje spiczaste pazury. Dostrzegła ból malujący się na jego włochatej gębie. Zastygł w agonii. Przypominał jej rzeźby z holu. Niepewnie i nieśmiało zrobiła krok ku jemu. Były to zaledwie milimetry, ale i tak pozwoliły dostrzec jej coś więcej. Różę. A raczej jej strzępki. Kwiat ten ktoś uwięził w szklanym opakowaniu.

Nagle dziewczyna odskoczyła.

— O Boże! — wrzasnęła, przerażona zakrywając usta dłońmi. — On... on oddycha?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro