Pan zaginiony
Z piskiem opon — i w dodatku krzywo — dwudziestopięciolatka zaparkowała pod czymś, co przypominało jej nieco większy schowek na miotły jej babci. W rzeczywistości była to niewielkich rozmiarów gastronomia. Pagórkowaty teren wsi — położonej niedaleko Starego Sącza — najwidoczniej przyzwolił właścicielowi poczuwać się góralem. Wanda zmarszczyła z niesmakiem brwi na widok neonowego napisu: „U górala" na dachu.
— Kicz, tandeta i w dodatku śmierdzi — podsumowała krótko.
Rozejrzała się wokół, ale ona i jej Opel Corsa — pieszczotliwie zwany Złomkiem — byli sami na niewielkim placyku zwanym parkingiem. Studentka ponownie się skrzywiła. Tym razem przeszkadzała jej cisza, przerywana jedynie dźwiękami natury. W odczuciu Wandy była z deka niepokojąca. Już nie wspominając o zapachu zgniłej kapusty, który dotarł do jej nozdrzy.
Uwaga dziewczyny jednak została szybko rozproszona. Myśl, która bezwiednie wypadła jej z głowy — wróciła na właściwe tory. Ze schowka wyciągnęła pokaźnych rozmiarów teczkę. Mocno nadwyrężoną przez czas.
Wanda miała wiele wad — w tym ciężko nogę, o czym dobitnie świadczyły ślady opon na piasku. Również przykrą i mało w zasadzie praktyczną tendencję do gubienia wszystkiego. Głowę też by zgubiła, gdyby tylko mogła. Nie ład był jej wiernym towarzyszem, czy to na studiach, w pracy bądź w domu, a teraz jeszcze w pieczołowicie zebranych dokumentach. Poświęciła wiele czasu i wysiłku, aby je zdobyć, co wcale, a wcale nie obchodziło Matkę Naturę. Wiatr zwinął jej sprzed nosa kilka kartek drogocennej wiedzy, a ona mogła sobie pozwolić jedynie na soczyste przekleństwo.
Cicho pod nosem powtarzała zebrane informacje. Chciała choć trochę ogarnąć zrobiony przez samą siebie bałagan, ale na chęciach się skończyło. Westchnęła poddańczo.
— 1981 rok — mruczała pod nosem, chcąc odtworzyć w pamięci obraz papierów. — Pożar, prawdopodobnie podpalenie. — Jej własny pałac myśli formował się powoli. — Dom dziecka... dzieci...
Niewyraźne słowa wydobywały się z jej ust, a ona powoli nabierała pewności, że naprawdę jest przygotowana do swojego zadania.
W myślach już dawno zaliczyła zajęcia, a może nawet i studia. Oczami wyobraźni pogalopowała jeszcze dalej... nagrody, sława — to wszystko brzmiało przepięknie, ale zapach niewiadomego pochodzenia przywrócił ją na ziemię. Omal nie zwymiotowała przy pierwszym wdechu. Później tylko oddychała ustami.
Niechętnie ruszyła w kierunku drewnianej chatki. Trochę żałowała, że wybrała sobie właśnie taki, a nie inny temat. Im dłużej nad nim pracowała, tym bardziej ją przygnębiał, przez co traciła całą radość z wykonywanej pracy. Westchnęła i będąc już tuż przy samych drzwiach budynku — zawróciła w kierunku auta.
— Zamknięte.
Szarpnęła za klamkę jeszcze raz. Ową czynność powtórzyła przynajmniej ze cztery razy jak nie więcej. Spokojna na duchu, że teraz będzie tylko lepiej, weszła do środka.
Wysoki i w dodatku wielki, jak dąb mężczyzna zajmował miejsce za barem. Mimowolnie dziewczyna przełknęła ślinę, widząc jego masywną sylwetkę. On sam nawet na nią nie spojrzał, burcząc jedynie coś na kształt „Dzień dobry".
— Dzień dobry — odparła niepewnie, czując się bardzo nieswojo.
Była tu raptem kilka sekund, a już miała ochotę uciec. Z lekkim przerażeniem w błękitnych oczach objęła hol. Wewnątrz restauracja nie wydawała się już taka mała. Za to wyglądała jak tysiące innych tego typu. Ku jej zdziwieniu w kącie siedział jeden klient.
Nie jestem tu sama... to dobrze — zlękniona myśl zmąciła jej umysł.
***
Nie zawracając sobie głowy menu, instynktownie zamówiła frytki. Wychodziła z prostego założenia, że można je kupić wszędzie. Zwłaszcza tutaj. I miała poniekąd rację. Niecałe piętnaście minut czekania i ponownego grzebania w papierach, a na jej stoliku znalazł się talerz po brzegi wypełniony ziemniakami, pokrojonymi w krzywe paski.
— Proszę.
Prawdopodobny właściciel tego przybytku — jak zakładała z góry — niezgrabnym ruchem położył przed nią jej zamówienie. Kilka frytek ześlizgnęło się z talerza i spadło na ziemię. Schyliła się niezgrabnie, aby je pozbierać.
— Dziękuję — odparła, siląc się na uśmiech. — Mogę o coś pana zapytać?
— Mnie?
Wyraźnie zaskoczony, skupił na niej większą uwagę. Teraz przyjrzał się jej okrągłej twarzy i krzywo zaplecionemu warkoczowi. Zmarszczył krzaczaste brwi, po czym westchnął ciężko.
— Mówcie.
Kątem oka dostrzegł otwartą teczkę. Od razu pożałował swoich słów, ale słowo się rzekło. Nie było odwrotu. Z wyraźną niechęcią zajął miejsce naprzeciw niej. Szybko domyślił się, o co chciała zapytać.
Strasznie słone. — Zerknęła na już w połowie opróżnione naczynie. Żałowała, że nie zamówiła nic do picia. Skrzywiła się lekko, ważąc w myślach pierwsze zapytanie.
— Chciałam zadać panu kilka pytań... — odchrząknęła cicho. — O pożar w 1981 roku. Tego dworku... — zawahała się, widząc nietęgą minę mężczyzny. — Co wie pan na ten temat?
— Niewiele — odparł ze spokojem, choć w ciemnych oczach malowała się wyraźna niechęć. — Dlaczego mnie pani o to pyta?
— To na studia — wyjaśniła. — Studiuję dziennikarstwo — dodała po chwili. — Dzieci, które zginęły w pożarze dworku, były wychowankami okolicznego domu dziecka — zaczęła lekko trzęsącym się głosem — dlaczego więc znalazły się tam?
— Chodziło o pieniądze — wyjaśnił lakonicznie barman. — Tylko tyle wiem No i... bidul dostawał kupę kasy.
— W takim razie...
— Więcej dzieci. Więcej pieniędzy. Gdzieś trzeba było je upchać — skwitował, a Wandę wryło w fotel na kilka długich sekund. Tego w teczce nie miała. — Machloje — podsumował krótko. — Więcej nic nie wiem. — Wstał od stołu, nim dziewczyna zdążyła przetrawić usłyszane informacje. — To by było na tyle.
— Że jak? — Wciąż będąc w ciężkim szoku, podążyła za mężczyzną. — Dlaczego nikt nic z tym nie zrobił?! — oburzyła się żywo.
Długopis wymsknął jej się z dłoni. Schyliła się, aby go podnieść i natrafiła na zaciekawione spojrzenie tego jedynego klienta. Szybko odwróciła wzrok, podnosząc przedmiot.
— A jak myślisz? — zapytał właściciel kpiąco, odgradzając się od niej barem. Drzwiczki zaskrzypiały cicho, gibiąc się lekko. — Pieniądze.
— Nooo dobrze... — ustąpiła z trudem. — A skąd ogień? — Mimowolnie zerknęła za siebie.
On wciąż na nią patrzył. Intensywne spojrzenie przeszywało ją na wskroś. Wzięła głęboki wdech, starając się skupić tylko i wyłącznie na mężczyźnie obok niej, a nie za nią.
— Tutejsza milicja podejrzewała podpalenie... — przypomniała sobie.
— Mieliśmy tu takiego Maćka — przerwał jej grubiańskim głosem. — Syn komendanta. Chłopak lubił ogień. I podpalił — mówiąc to, posłał dziewczynie ostrzegawcze spojrzenie.
— Mówi to pan z takim spokojem — wymsknęło jej się, nim zdołała się ugryźć w język.
Była zbyt oszołomiona, żeby móc się powstrzymać. Chciała krzyczeć. Nie mogła uwierzyć, że mówił to wszystko z takim spokojem. A pewnie i tak nie powiedział jej wszystkiego. Ile przed nią zataił? Z pewnością wiele. Krew buzowała jej w żyłach. Miała ochotę go uderzyć.
Z trudem się przed tym powstrzymała. Zazgrzytała zębami. Zacisnęła dłonie w pięści. Z trudem wzięła oddech, a potem kolejny.
— To było dawno. — Wzruszył obojętnie ramionami. — Zresztą wyjechałem wtedy do Warszawy. Nie było mnie tu. Wiem to od innych.
Więcej pytań już nie miała.
***
— Jezu!
Na widok swojego obserwatora w damskiej toalecie stanęła jak wryta. Drzwi do ubikacji zamknęły się za nią z hukiem. Wanda z oszołomieniem patrzyła na nieznajomego. Oczy miała jak pięć złotych. Buzię rozdziawiła niczym ryba wyjęta z wody.
— Wystarczy Piotruś Pan - wyszczerzył zęby, rozbawiony własnymi słowami. - Albo samo Piotr - dodał, widząc jej minę.
Przystojny — do głosu doszła ta część jej osobowości, za którą zawsze się wstydziła. - Zamknij się. To szaleniec. — Nakazała sobie. Poczuła, jak oblewa się niechcianym rumieńcem.
Spojrzała na drzwi. Damska. To nie ona się pomyliła.
Przystojny i zboczony wariat.
— Hej. — Uśmiechnął się półgębkiem.
— C-cześć — wymamrotała mało wyraźnie, a jego uśmiech tylko się pogłębił.
Jakie „cześć" idiotko?! — zganiła siebie w myślach.
— Ty wiesz, że to damska, co? — rzekła chłodno, krzyżując ramiona na piersi.
Dumnie uniosła podbródek, chcąc dodać sobie choć trochę animuszu. Wyprostowała się tak, jak uczyła ją babcia. Plecy proste niczym struna. W swoich oczach wyglądała dumnie i odważnie, choć w rzeczywistości przypominała uczniaka, który nie umiał nic na klasówkę.
— Owszem — przytaknął, a uśmiech nie schodził mu z twarzy.
— To świetnie — mruknęła pod nosem. — To, co tu robisz? Nie powinieneś... no nie wiem, być gdzie indziej?
Skupiła się na kranie. Ciepła woda odwracała jej uwagę. Szum uspokajał. Wciąż czuła jego spojrzenie na sobie, przez co czuła się jeszcze bardziej niekomfortowo niż przedtem.
Ten dzień był zdecydowanie pełen wrażeń — szkoda tylko, że takich.
Chciała już wrócić do domu. Rozsiąść się wygodnie na kanapie z miską popcornu i oglądać po raz setny „Przyjaciół".
— Twoje notatki są niedokładne — powiedział i jakby nigdy nic otwarł jej drzwi, gdy chciała wyjść.
— C-co?
Spojrzała na niego, nic nie rozumiejąc. Jego słowa tak ją zaskoczyły, że zatrzymała się gwałtownie, niemal wpadając na niego. Zaczerwieniła się po same koniuszki uszu. Odskoczyła jak oparzona. Jego obecność sprawiała, że czuła się jak jagnię w klatce, a wilk był w środku. Dziwny wilk.
— Zginęła piątka dzieci. Dwóch chłopców i trzy dziewczynki. Jedno zdążyło uciec.
— Skąd ty...
— Maciek nie tylko był piromanem. Lubił, że tak powiem... miał niecodzienne preferencje seksualne — kontynuował bez mrugnięcia okiem. Brunetka z trudem wzięła oddech. — Dzieciaki się broniły, stąd pożar. To zadupie i nikt nie chciał, aby było o nim głośno. — Nagle machnął lekceważąco ręką. — Takie dziury są najgorsze, najwięcej w nich robali. Ludzie są zepsuci, ale kryją się za maską. W dużych miastach jest inaczej. Tam każdy jest, tym kim jest — rzekł bardziej do siebie niż do niej. — To tyle. Mam nadzieję, że zaspokoiłem twoją ciekawość.
***
„Jeszcze się spotkamy" — te słowa nie dawały jej spokoju.
Co mogły one znaczyć? To wszystko było takie niepokojące. Te informacje... Były prawdziwe czy to gadanie wariata?
W dodatku dostała okresu, a nie miała przy sobie nawet wkładek. Nospy zresztą też. Brzuch bolał ją niemiłosiernie, a w głowie huczało jej tornado. Rozmowa z barmanem... i tym drugim. To było za wiele jak na jeden dzień.
„To ciężki temat" — powiedziała jej profesorka i miała rację. Wanda jednak musiał postawić na swoim. I wyszła na tym, jak Zabłocki na mydle.
Mam pecha. Jak zawsze — podsumowała dzisiejszy dzień.
Jej nieujarzmione myśli ganiały po nowo zebranych faktach. Odbyte rozmowy analizowała raz po raz. Zdobyte informacje jeszcze bardziej zmąciły jej w głowie.
— Cholera — syknęła, czując, jak krew spływa jej po udzie. — Niech to szlag. — Skrzywiła się, gdy zaatakowała ją kolejna fala bólu. — Kurwa.
Zgięła się wpół. Gdy miała pięć lat, kuzyn niechcący uderzył ją piłką w brzuch. Skończyło się pogotowiem, ale teraz było znacznie gorzej. W duchu przeklinała swoje geny. Z pokolenia na pokolenia każda kobieta z jej rodu przeżywała coraz większe tortury w te kilka dni w miesiącu. I za co?
Na moment puściła kierownicę. Szybko jednak odzyskała panowanie. Odetchnęła z ulgą. Z nerwów pociemniało jej przed oczami. Oddech utknął w płucach. Ręce drżały jak po trzech kawach.
— Muszę się gdzieś zatrzymać. Gdziekolwiek — wydyszała.
***
Nigdy więcej.
Ruszyła powoli. Tym razem zwracała uwagę nawet na najmniejszy szczegół. Jechała wzorowo. Kilka aut postanowiło ją nawet wyminąć. Miała to w nosie. Trąbienie puściła mimo uszu. Przekleństwa też. Skupiała się na drodze. Starała się nie myśleć o wiercącym w brzuchu bólu.
Ale nie wszystko była w stanie przewidzieć. Nagle, jak Filip z konopi na drodze pojawiła się piłka. Za piłką skoczył mały chłopiec. Zareagowała natychmiast. Wcisnęła hamulec. Skręciła ostro w lewo. Z sykiem wypuściła powietrze.
— Nic ci nie jest? — Na trzęsących się nogach wydostała się z auta. Przód był zniszczony, ale nie to było najważniejsze. — Mały? Żyjesz? Hej! Mały?
Chłopiec zanosił się głośnym płaczem. W poharatanych rączkach trzymał kurczowo piłkę. Strużka krwi spływała mu po czole, ale ku uldze Wandy był w jednym kawałku. Bardziej wystraszony i wstrząśnięty, ale żywy.
— Nie płacz, dobrze — mówiła, ale on nie reagował. Przyklęknęła na jedno kolano, aby zrównać się z nim wzrostem. Nie chciała go przestraszyć. — Jest dobrze — powtarzała. — Nic się nie stało — starała się brzmieć spokojnie, pokrzepiającą. Niepokój i tak wdarł się w jej słowa.
Coś jest nie tak. Tylko co?
Wyprostowała się i rozejrzała dookoła. Za sobą miała widok, którego się nie spodziewała.
Karambol.
Jej auto trafiło w drzewo. Dwa tiry zderzyły się ze sobą. W oddali kilka aut nie zdążyło wyhamować. Nie chciała na to patrzeć. Inne również uległy kolizji. Jednak w najgorszej sytuacji i tak było jej samochód...
Ale jak? To niemożliwe. Nie prawda.
Wanda nie rozumiała nic. Dopóki nie dostrzegła jednej rzeczy. Siebie.
Z przestrachem spojrzała na swoje dłonie. Potem już tylko na pustą skorupę. Jeszcze nie tak dawno było to jej ciało. Wykrzywione pod nienaturalnym kątem. Zamarła na wieki z wyrazem strachu na ustach.
— Mówiłem ci, że się spotkamy.
Wzrokiem podążyła za już znanym głosem — i o dziwo wcale nie była zdziwiona jego obecnością. Teraz rozumiała już wszystko.
— Ty. Kim ty jesteś? — zapytała, choć odpowiedź nie była jej potrzebna.
Piotr nie odpowiedział i nawet nie musiał.
Wystarczyło, że rzuciła ostatnie spojrzenie za siebie. Karetka. Policja. Wszędzie było tylu ludzi. Na ich dwójkę nikt nie zwrócił najmniejszej uwagi. Chłopak wyciągnął ku niej dłoń. Poczuła wewnętrzny przymus, aby ją uchwycić.
— Idziesz?
Ostatni raz obejrzała się za siebie.
— Tak.
Zniknęła wraz z nim. Zostawiła za sobą obraz makabry i marzenia o sławie oraz nagrodach. Już nic nie miało znaczenia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro