Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ūnus

These days the lovers trade their places
Dancing all around each other's chairs





Albus Dumbledore - uchodzący za najpotężniejszego i najmądrzejszego czarodzieja, jakiego w tym stuleciu widziało Ministerstwo Magii i Czarodziejstwa - nie był przekonany o winie syna dyrektora Departamentu Przestrzegania Prawa. Jednakże, nazwisko, które Barty Crouch nosił po ojcu, na zawsze zostało skalane.

- Jestem twoim synem! Jestem twoim synem!

Dziewiętnastoletni Barty Crouch Junior był nie tylko więźniem Azkabanu, zlokalizowanego na strzeżonej przez Dementorów wyspie na Morzu Północnym, ale również niewolnikiem słów wykrzyczanych podczas procesu, które zamiast blaknąć, stały się narastającym, brzęczącym echem nie tak dalekiej przeszłości. Nawarstwiającym grzmieniem bębnów, łaskoczących drażliwie wnętrze jego ucha.

W swoim szaleństwie sam nie wiedział, czy rzeczywiście winien jest tortur przeprowadzonych na państwie Longbottom, czy też nigdy nie przyłożył do tego różdżki. Może wolał się oszukiwać, ukryć w matczynych ramionach, dających mu bezpieczeństwo, albo najzwyczajniej w świecie - jak zrozpaczony zeznawał przed obliczem ojca - wpadł w złe towarzystwo składające się ze zżytego ze sobą rodzeństwa Lestrange.

Istniał jednakże inny wariant, do którego skłaniali czarodzieje z zapalczywością wypleniający Śmierciożerców. Wersja wydarzeń, w której był najlojalniejszym sługą Czarnego Pana, który figurował w jego ciemnych, szaleńczych oczach, jako osoba najbliższa figury ojca. Bez autorytetu Lorda Voldemorta popadł w amok, w którym użycie zaklęcia Cruciatus było niczym - musiał, a nawet potrzebował, odnaleźć go za wszelką cenę.

Młody chłopak nie wiedział, w którym momencie postradał zmysły. Nie miał też najlepszego startu; stan jego zdrowia fizycznego, jak i psychicznego, od początku nie był za dobry.

Nie za dużym pocieszeniem było to, że nie był osamotniony w swoim szaleństwie; w Azkabanie mało kto zachowywał trzeźwość umysłu. Tracenie chęci do życia nie było niczym nadzwyczajnym, pilnowani przez Dementorów więźniowie w najlepszym wypadku popadali w obłęd, głodząc się na śmierć. Barty sam nie wiedział, co jest gorsze: strażnicy, rodem z koszmaru, żywiący się bez najmniejszych skrupułów na jego duszy, czy może leżenie bez ruchu na przeraźliwie chłodnej posadzce i przetwarzanie w kółko plątaniny myśli, jaką były wspomnienia z procesu.

Z początku wzywał swoją matkę we śnie, jak i na jawie. Potem jedynie podczas dręczących go co noc mar sennych.

Po dwóch tygodniach zamilknął.

Wszyscy w końcu milkną.

W głębi korytarza, w jednej z cel, zlokalizowany był znany chyba każdemu czarodziejowi, owiany złą sławą, Syriusz Black. Spojrzenie szarych oczu Blacka, którym obdarzył Croucha, kiedy wnoszono go siłą do zakratowanego pomieszczenia, w którym miał spędzić resztę życia, na zawsze wryło mu się w pamięć. Nie zapomni czającej się w nich nieujarzmionej wściekłości, która wielu ludziom, którym przewinął się jego wizerunek, widniejący w Proroku Codziennym, spędzała sen z powiek.

Ale nie Barty'emu Crouchowi Juniorowi. On niczego się nie bał. Już nie.

Gdyby ktoś zapytał go, od jak dawna jest w Azkabanie, Barty Crouch nie umiałby mu odpowiedzieć. Pojęcie nocy i dnia stało się dla niego czymś abstrakcyjnym. W zatęchłym pomieszczeniu godziny zlewały się w coś na kształt zastygniętego momentu, w którym nie egzystował, a umierał. Tej budowli żaden czarnoksiężnik nie opuścił żywy. Czarodziej wiedział, że świeżego powietrza zazna dopiero po śmierci, kiedy wytaszczą z celi jego ciało - skórę naciągniętą na kości - by pochować je na rozległym cmentarzu przy fortecy.

- Ja tego nie zrobiłem, nie zrobiłem, ja nie wiedziałem! Nie wysyłaj mnie tam, nie pozwól mu!

Młodsze, mgliste echo Croucha rozpaczliwym gestem topielca wyciągało w jego stronę dłoń, na której rozkwitały fioletowo-żółte płatki siniaków. Mosiężne kajdany krępujące czarodzieja w nadgarstkach, przytwierdzone łańcuchami do wypastowanego parkietu Departamentu Przestrzegania Prawa, sprawnie uniemożliwiały mu wszelkie gwałtowne ruchy. Zdarta, cienka jak papier skóra brudna była od rdzawej, zaschniętej krwi.

Nie było możliwości, by go dosięgnął i na czas ostrzegł przed nieuchronnie nadchodzącym cierpieniem. Przed Azkabanem. Dziewiętnastoletni chłopak migotał na skraju jego podświadomości gdzieś, gdzie udało mu się jeszcze nie dopuścić Dementorów.

Najlepsze zostawiał na deser.

Barty Crouch zarechotał, przekręcając się na drugi bok okurzonej podłogi, a jego pusty śmiech dołączył do kakofonii, wydawanych przez współwięźniów wrzasków, jęków czy prowadzonych przez nich obłąkanych monologów.

Przypominał sobie, że jego młodsze ja owych słów wcale nie kierowało do niego, a do wątłej matki, która nie mogąc znieść widoku syna, skutego łańcuchami, błagającego o litość własnego ojca, niczym skarcony, brudny szczeniak, zwyczajnie osunęła się po schodach. Spowodowało to poruszenie u odzianych w togi czarodziejów i czarownic znajdujących się na sali rozpraw.

Skrobiąc obdartymi do żywego mięsa paznokciami o chłodną, skalną płytę służącą mu za podłogę, jak i posłanie, toaletę oraz stół kuchenny, Bartemius wyczuł wilgotny szron, powstający pod zgrubiałymi opuszkami wykręconych palców, co mogło oznaczać tylko jedno - Dementor był blisko. Czekała go kolejna porcja przyjemności.

Coraz więcej wysiłku kosztowało go odnalezienie w gmatwaninie myśli tych spróchniałych drzwi, za którymi zawsze się chował. Przy każdym przekręceniu zgrzytającego przeraźliwie zamka, zdawało mu się, że chwiejąc się w zawiasach runą u jego stóp, wpuszczając do skrytki strażników Azkabanu. Tego przecież nie chciał.

Te plugawe, człekokształtne zmory mierzące trzy metry wzrostu, żywiły się ostatnimi strzępkami nadziei, które skrywał za zamkniętymi, chybotliwymi zbitymi sztachetami drewna. Chełpiły się rozkładem, który po sobie pozostawiały, wiedziały, że z każdym dniem są bliżej - bliżej tego by stał się takie jak one. Złe i bezduszne. Puste.

- Matko, powstrzymaj go! Matko, ja tego nie zrobiłem, to nie ja!

Przygryzł wnętrze policzka, czując zaciskające się na jego twarzy oślizgłe, poznaczone wieloma bruzdami palce o szarawym odcieniu, przypominającym pierwszy stopień rozkładu. Nie odrywał pociemniałych od wściekłości tęczówek od pustych oczodołów strażnika, które otaczała łuszcząca się, sczerniała skóra, ukryta pod kapturem. Wiedział, że ślepa istota słyszy spokojne bicie jego serca i czuł niemal szaleńczą satysfakcję, pozwalając sobie na krótki, chrapliwy śmiech. Był już gdzieś daleko. Nie pozwoli, by ktokolwiek skrzywdził Barty'ego Croucha Juniora, wstrzymującego oddech, za zamkniętymi, obdrapanymi drzwiami.
Nie złamią go tak łatwo.

***


- Bartemius.

Jak na zawołanie, brunet o okurzonych, sklejonych brudem włosach wynurzył się ze snu pełnego ciemności, w której był skąpany i rozwarł opuchnięte ze zmęczenia, niemal bordowe powieki. Zimny pot skroplony na czole opłynął krzywiznę jego policzka, by zawisnąć nad górną wargą. Wspierając się na obsypanych zadrapaniami i zaognionymi strupami łokciach, które prześwitywały spod przetartej bawełnianej, białej bluzki na długi rękaw, uniósł się do pozycji półleżącej. Mrużąc oczy, zwrócił swój profil w stronę, z której dobiegał dźwięk. Zawsze czujny.

Przez dłuższą chwilę odpowiadało mu tylko wymowne milczenie, jakby rozmówca oczekiwał aż wyczerpany Crouch dopasuje jego głos do odpowiedniej osoby.

Barty nie wypowiedział w Azkabanie zbyt wielu słów, nie licząc jego pierwszych dni, podczas których Dementorzy dopiero zasmakowali jego teraz wybrakowanej duszy, zacierając w niej wspomnienia matki. Nie rozmawiał z nikim od dawna, cały czas spędzając w zamknięciu. Odcięty od istot względnie żywych, nie miał zbyt wielu okazji do konwersacji, a nie zaliczał się do rodzaju tych, którzy prowadzili ze swoim odbiciem na zlodowaciałej podłodze, przerywane jedynie histerycznym śmiechem monologi.

- Barty, Barty, Barty - zanucił głos, wyraźnie się z niego naśmiewając. Wyczuł w tym nawoływaniu nutę goryczy przeplecionej z rozczarowaniem.

Czyżby Czarny Pan powrócił, by wynagrodzić go za to, że jako jedyny, wierny Śmierciożerca nie wstydził się swojego oddania potężnemu Lordowi Voldemortowi? Czyżby jego ojciec przyszedł uwolnić go z tej nawiedzanej przez szkaradne stworzenia i obłąkańców fortecy, by razem mogli ukarać jego nielojalne dzieci, które dostosowały się do życia pod władzą Ministerstwa albo jak tchórz Severus Snape schowały za płaszczem Dumbledora?

Uniósł się na chwiejnych kolanach i dłońmi sunąc po skalnej ścianie, raniącej ich wnętrze, dotarł do krat oddzielających jego celę od wąskiego, ciągnącego się daleko korytarza. Oplótł palce wokół metalowych, osmolonych prętów celi. Rozchwiany od resztek snu obraz w końcu się wyostrzył. W nikłym, szarym i jakby rozwodnionym świetle rzucanym z małego okienka wykutego pod sufitem, dostrzegł błękitne, groźno połyskujące tęczówki. Nieobecne spojrzenie, które znał aż za dobrze, wyryte pod sklepieniem własnych powiek, zamknięte szczelnie za rozpadającymi się drzwiami.

- Zapomniałeś już o mnie, najdroższy? - Z półmroku wyłoniło się mleczne odbicie szlachetnej, niegdyś dobrze mu znanej twarzy. Barty, łykając łapczywie urywane oddechy, wiedział, że kiedyś wodząc palcami po wydatnych kościach policzkowych i prostym nosie, odkryłby, że są obsypane drobnymi piegami mysiego odcieniu. Tak, jak wtedy, kiedy rozchylił zamknięte szczelnie powieki, podczas gdy po omacku, miękkimi, suchymi wargami badał każdy milimetr jego skóry. Smakował go wilgotnym językiem. By poczuć się jak on.

- Dedalus - odezwał się w końcu Barty, mimowolnie osuwając na ziemię - co ty tutaj robisz? Skąd wiedziałeś, że to ja? - Jego głos drżał ze złości i nie wiedział, czy jest rozjuszony nieobecnością Czarnego Pana, czy może skrytymi za przegniłymi deskami drzwi wspomnieniami, które przeciskając się przez ciasne szpary, zalewały jego podświadomość. Nie był bezpieczny. W każdej chwili mógł się tu zjawić zwabiony głośnością jego myśli i waleniem serca Dementor, który z chęcią pożywi się soczystym kąskiem, jakim był dotychczas skrywany, kolejny fragment poćwiartowanej duszy Croucha.

Młody mężczyzna roześmiał się donośnym głosem, którego echo rozniosło się, sięgając z pewnością kilkunastu kolejnych cel. Odpowiedziały mu zduszone jęki, pomruki, a ktoś inny zarechotał ponuro, by dotrzymać mu towarzystwa.

Dedalus zacmokał z dezaprobatą, niezadowolony z powitania, jakie zgotował mu były kochanek. Crouchowi przez chwilę zdawało się, że czuje powiew ciężkiego oddechu na policzku i zachłysnął się powietrzem, wyraźnie rozpoznając zapach laski cynamonu, którą chłopak zawsze żuł z niemal religijnymi uwielbieniem - Dedalus rzeczywiście tu był.

- Zawsze wiem, kiedy jesteś obok - odpowiedział zwięźle, głosem ochrypniętym od zapylonego otoczenia. - Twój płytki oddech poznam wszędzie - dodał po chwili namysłu, a młody Crouch usłyszał, jak przesuwa się bliżej krat, rejestrując szelest szorstkiego materiału spodni ocierającego się o chropowatą nawierzchnię.

- Pamiętam.

- Pamiętasz, Barty? Czy aby na pewno pamiętasz wszystko?

***

- Slytherin! - zaskrzeczała zadziwiająco ciężka Tiara Przydziału, uprzednio lądując na bujnej, ciemnej czuprynie małego Croucha. Chłopiec z ulgą rozluźnił zaciśnięte, drobne pięści, prostując palce z obdrapanymi przy paznokciach skórkami. Uzależniające nerwowe nawyki, których matka nie potrafiła go oduczyć.

Zsunął się z za dużego dla niego krzesła, a idealnie skrojona na polecenie ojca szata załopotała przy chudych, patykowatych łydkach. Z ustami uniesionymi w ledwo dostrzegalnym wyrazie dumy, zajął miejsce przy stole nakrytym drogocenną zastawą. Gdziekolwiek by nie spojrzał - lewą, jak i prawą stronę zajmowali schludnie ubrani uczniowie, których koszule zdobiły szmaragdowe, mieniące się w świetle topniejących świec krawaty. Starsi koledzy i koleżanki obdarzyli go uprzejmymi, może trochę wystudiowanymi uśmiechami.

Był pierwszym z pierwszorocznych, przydzielonych do Slytherinu. W jego uszach dudniło w dalszym ciągu wykrzyczane przez Tiarę nazwisko: Bartemius Crouch Junior! Nikt poza jego ojcem, po którym zresztą nosił imię, go tak nie nazywał.

Był Bartym, po prostu Bartym.

Niedługo po tym, kiedy porcelanowy talerz napełniał miękkim, oblanym roztopionym masłem groszkiem, miejsce naprzeciwko niego zajął wymizerowany chłopiec. Wodził nieobecnymi, załzawionymi oczami po suficie upstrzonym różnorakimi dekoracjami, zwiastującymi początek nowego roku nauki w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie.

Niedługo potem Barty miał się dowiedzieć, że nieznajomy to Dedalus Grunnion, który jeszcze tylko przez rok będzie cieszył się posiadaniem wzroku, a po przerwie wakacyjnej nie powita wypełnionej kolorem, gwarem i radością szkoły, a zimne, obce więzienie, w którym tak łatwo można się zgubić.

***

Dedalus obracał między szczupłymi, blado-białymi palcami, złotego galeona o poszarpanych brzegach, zawieszonego na cienkim rzemyku zdobiącym długą, mleczną szyję czarodzieja. Posłał przy tym Crouchowi kpiący uśmiech, jakby przyłapał go na gorącym uczynku - grzesznym obserwowaniu jego działań. Coś zdecydowanie groźnego, niemal zwierzęcego, kryło się w uniesionych leniwie kącikach różowych, wysuszonych ust.

Przez ściśnięte gardło Barty'ego prześlizgnęła się brunatna ślina. Był szaleńczo spragniony - spragniony Dedalusa.

- Czyli jednak coś pamiętasz - stwierdził, chowając za koszulkę wisiorek. Jego twarz na powrót przyjęła obojętny wyraz, a nieruchome, martwe tęczówki o odcieniu zachmurzonego nieba, skierował całkiem świadomie stronę Bartemiusa. Mimo że brunet wiedział, że były kochanek go nie widzi, nie mógł się pozbyć nieodpartego wrażenia biczowania przez wwiercające się w niego oczy Dedalusa.

- Czarny Pan - zaczął, ale uniesiona ręka młodego mężczyzny zamknęła mu usta, jak za dotknięciem różdżki. Jego brwi zbiegły się po środku czoła w wyrazie konsternacji.

- Najdroższy - zamruczał z wyczuwalną w głosie reprymendą - nie wiedziałem, że jesteś aż takim głupcem.

Na twarzy Barty'ego skroplił się pot, a jego samego oblała fala dobrze zrozumiałej mu wściekłości. Wbił brudne palce w twardą posadzkę, dopóki nie poczuł kruszącej się, raniącej jego opuszki, płytki paznokcia, a powietrza nie wypełnił rdzawy zapach krwi. Opanowując rzężący oddech, rozedrganym głosem oznajmił:

- Czarny Pan już niedługo mnie wyzwoli. Bo to ja pozostałem mu najwierniejszy.

- Voldemort cię zniewolił. Tak samo, jak twój ojciec. - Dedalus splunął na ziemię, posyłając Croucha w chaotyczny wir kolejnych wspomnień.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro