𝓉𝓈𝒶𝓋𝑜𝓇𝒾𝓉𝑒𝓈
~~~
Zadowolona odbieram paczkę z recepcji i w ekspresowym tempie wjeżdżam na ostatnie piętro. Dopadam do drzwi apartamentu, rzucam wszystko na komodę w korytarzu i biegnę do sypialni. Muszę jak najszybciej otworzyć pakunek. Nie jest duży, ale kryje w sobie bardzo istotną rzecz. Mam ochotę rozerwać tekturę gołymi rękami, ale powstrzymuję się, kiedy paczka okazuje się eleganckim, pozłacanym pudełkiem. W sumie mogłam się tego spodziewać. Projektanci nie wysyłają swoich dzieł w zapyziałych kartonach.
Delikatnie, a jednak pospiesznie, docieram do wieczka i szybkim ruchem otwieram pudełko. Zdejmuję mało ważny w tym momencie certyfikat autentyczności i wpatruję się w to, co ma być w środku. Odgarniam dekoracyjną, zieloną bibułę i parę białych płatków róż, by dokopać się do prawdziwego arcydzieła — mojej maski.
Powoli wodzę opuszkiem palca po chropowatej powierzchni szmaragdowo-zielonego cuda. Ma złote i kryształowe wykończenia — właśnie takie, jakie mam na sukience, którą założę tego wieczoru; będą pasować do siebie idealnie. Mojej uwadze nie unika kilka znacznie większych i zapewne droższych kamieni szlachetnych, które perfekcyjnie współgrają z całą kompozycją. Trochę się wykosztowałam przy tym projekcie, ale nie przejmuję się tym. Mam przeczucie, że ta maska jeszcze kiedyś mi się przyda. A jak nie w najbliżej przyszłości, to na pewno będzie świetnym reliktem w mojej garderobie.
Poza tym nie jestem na tyle głupia i pozbawiona klasy, by pokazać się na tak istotnej gali w jakiejś tekturowej maseczce ze sklepu z karnawałowymi przebraniami. Nawet jeśli to dziwna, szemrana ustawka, to i tak chcę wyglądać nadzwyczaj dobrze. Dlatego też spotkałam się z kim trzeba, zwerbalizowałam swoje marzenie i teraz mogę oglądać je w rzeczywistej formie. A naprawdę jest na czym zawiesić oko.
— Am, jesteś?
Pospiesznie zakrywam pudełko, kiedy słyszę głos Eliasa. Spodziewałam się, że wkrótce wróci z pracy, ale w zakupowym szaleństwie kompletnie mi to umknęło. Chcę szybko przenieść pudełko z łóżka do szafy, ale Elias nakrywa mnie na gorącym uczynku.
— Tutaj jesteś — mówi zadowolony, uchylając szerzej drzwi sypialni. — Powiedziano mi, że już wróciłaś i... O!
Elias przerywa w połowie zdania, kiedy uświadamia sobie, co właśnie próbuję zrobić. Nasze spojrzenia na chwilę się spotykają, a potem oboje automatycznie przenosimy wzrok na trzymaną przeze mnie paczkę. To jasne, że w ostatniej chwili usiłowałam się jej pozbyć. Robi mi się głupio, czuję jak moje policzki przybierają na kolorze. I kiedy już sądzę, że wszystko się wydało, Elias ponownie zaskakuje mnie swoją przenikliwością i troską.
— Bez przesady. — Uśmiecha się do mnie życzliwie i kontynuuje raczej pobłażliwym tonem: — Wiesz, że nie musisz przede mną chować swoich nowych kiecek. Lubię, kiedy sobie coś kupujesz. Masz świetny gust.
Uśmiecham się nieśmiało. Nie spodziewałam się takiej uwagi, choć Elias nie mija się z prawdą. Nigdy nie ograniczał mnie w tej kwestii, sam nierzadko na nią łożył. Nie chcę jednak, by zaczął dopytywać o zawartość pudełka, ale nie za bardzo też wiem, jak powinnam się zachować.
— Po prostu... — dukam, ale Elias mnie uprzedza, widząc moją zmieszaną reakcję.
— Chyba, że to coś dla mnie. To wtedy nie chcę wiedzieć.
Patrzy się na mnie, czekając na odpowiedź. Muszę działać szybko, by wciąż brzmieć autentycznie, dlatego w głębi duszy cieszę się, że Elias podświadomie podsunął mi naprawdę dobry pomysł. Finalnie decyduję się na jakąś zmyśloną historię, która nie odbiega daleko od jego wyobrażeń.
— No dobra. Masz mnie — przyznaję nonszalancko. — Kupiłam trochę nowych świecidełek.
Elias przewraca oczami, ale robi to w bardzo teatralny sposób.
— Niech zgadnę — zaczyna sarkastycznie i już wiem, że reszta jego wypowiedzi będzie nacechowana w podobny sposób. — Razem ze świecidełkami kupiła się też sukienka i buty, które zupełnie przypadkowo będą do nich pasowały.
Nie mylę się, dlatego pozwalam sobie na niewielki uśmiech — Elias sobie na niego zasłużył. Naprawdę rozbawił mnie swoją uwagą. W każdej innej sytuacji właśnie tak skończyłyby się moje zakupy.
— Sam widzisz. Za dobrze mnie znasz. — Wzruszam ramionami i znikam w swojej części garderoby, gdzie odkładam pudełko na jedną z wolnych półek. Aż dziw, że jeszcze jakąś mam.
— Oj wy baby, baby. Chyba nigdy was nie zrozumiemy. — Elias kręci głową z niedowierzaniem i kieruje się w stronę łóżka.
Ospale zrzuca z siebie marynarkę i ciska nią na krzesło. Zaczyna luzować krawat, ale jeszcze zanim skończy, bezradnie opada na aksamitne posłanie i kładzie się na plecach utkwiony ze wzrokiem w sufit. Bawi mnie ten widok. Zupełnie jakby Elias poddał się i nie próbował dłużej zrozumieć mojej pogoni za idealnymi zakupami. Cóż, nie winię go. Sama nie do końca ją rozumiem, to co dopiero on. Cieszę się jednak, że nie miał okazji zajrzeć, ani nawet dopytać, o to, co znajduje się w środku pudełka. Mocno by się zdziwił, gdyby odkrył jego zawartość.
— To jak? Co to za okazja? — A jednak Elias podejmuje rękawice. — Nie żebyś potrzebowała jakiejś okazji, ale mam przeczucie, że tym razem jakaś jest.
Widzę, jak brunet delikatnie podnosi się na łokciach, by na mnie spojrzeć. Ponownie nie mija się z prawdą, ale tym razem nie mogę się przyznać. Już tydzień wcześniej przygotowałam się do tego wieczoru, szykując każde kolejne słowo, którym uraczę Eliasa. Dobrze zaplanowałam to kłamstwo. Przecież nie mogę mu powiedzieć gdzie i po co idę. Nie chcę go okłamywać, ale nie mam wyboru.
— Mówiłam ci wcześniej. Idę do teatru. Grają przedpremierowo autorską sztukę jednego z moich ulubionych autorów. Nie mogę tego przegapić.
Zawczasu sprawdziłam wszystkie podobne eventy, które nie będą obłożone medialnie, a i nie pojawi się na nich spora grupa naszych wspólnych znajomych. Istniała niewielka szansa, że ktoś mnie wsypie, w szczególności, że Elias nigdy nie przepadał za teatrami. O ile prościej byłoby zmyślić, że idę na kolejne zakupy czy spotkanie z koleżanką, ale na takie rzeczy nawet ja nie chodzę w sukniach balowych. Dlatego też taka wersja z góry brzmiałaby podejrzanie.
— Faktycznie. Coś o tym słyszałem — mruczy pod nosem, ale jestem pewna, że zmyśla. Prędzej pokazałabym się w dresie na premierze nowej kolekcji Prady niż on słyszałby cokolwiek o nowej sztuce w teatrze. — I tylko dlatego ta nowa kiecka?
— Nie tylko, a aż. Będzie też ta zołza z Quenn's Court.
— Nikolette Szűts?
Aż ciarki przechodzą mnie na dźwięk jej imienia. Nikolette Szűts to żona właściciela konkurencyjnego hotelu i słowo „zołza" to najmilsze określenie, jakie mogę użyć pod jej adresem.
— A znasz inną zołzę z tego hotelu? — pytam zirytowana.
— Znam jej męża.
Posyłam mu wymowne spojrzenie, ale i niewielki uśmiech. Jak widać, rozumiemy się doskonale. Bo kiedy ja rywalizuję z Nikolette, Elias ma podobne porachunki z jej mężem — Valentinem — jak na dwóch szanowanych hotelarzy i biznesmenów przystało. Nie jest to może walka na noże, bardziej chodzi tu o wizerunek i markę jaką tworzą poszczególne hotele, ale wiadomo, jak to jest. Kiedy rywalizują ze sobą dwie tak dobre jednostki, czasami o zwycięstwie może zaważyć najmniejszy szczegół.
— No więc rozumiesz, dlaczego muszę wyglądać sto razy lepiej. Może nie jest to medialna premiera, ale tym razem nie stroję się dla aparatu. Po prostu chcę zetrzeć z jej pobotoksowanej twarzy ten głupawy uśmieszek i przypomnieć, że to nie oni organizują Magyar Ékszerkiállítás w tym roku, tylko my.
Elias przygląda mi się uważnie, pewnie z lekka zaskoczony moją osobliwą uwagą. Może trochę przesadziłam, w szczególności gdy nawet nie widzę się tego wieczoru z tą zołzą. Jednak jakakolwiek wzmianka o niej konkretnie działa mi na nerwy i podnosi ciśnienie, nawet jeśli to element w moim dokładnie ułożonym kłamstwie.
— Cieszę się, że mam cię po swojej stronie — przyznaje w końcu. Jeszcze tego by brakowało, by sądził inaczej. — A poza tym, nie masz co się przejmować. Was nawet nie da się porównać.
Przewracam oczami i znużona podobnym stwierdzeniem teatralnie opieram się o toaletkę.
— Media porównują nas nieustannie. Czytałeś ostatnie portale plotkarskie?
Nie wiem, po co pytam. Przecież wiem, że tego nie robił. W przeciwieństwie do mnie oczywiście. Kiedy przeglądam Internet w poszukiwaniu jakichś newsów na temat naszego hotelu – w końcu warto zwracać uwagę na dobry PR – zawsze natrafiam na dziwne pseudoartykuły, które sprowadzają się do płytkiego porównania „ozdób hotelowych", czyli mnie i Zołzy. I choć nie przychodzi mi to z łatwością, to nawet Zołza nie zasługuje na taki tytuł.
— Amando, jesteś najpiękniejszą kobietą jaką znam. — Elias próbuje mnie przekonać. Zapewne zauważył, że nieznacznie posmutniałam na wspomnienie brutalnych tabloidów. Ale nie takie wsparcie jest mi teraz potrzebne.
— Mówisz tak tylko dlatego, że wolisz blondynki — odpowiadam wymijająco. Warto wspomnieć, że rzeczona Zołza jest naturalną brunetą.
— Nie, mówię to dlatego, że jestem twoim narzeczonym.
— Tylko dlatego?
Łapię go za słówka, mimo że dokładnie wiem, co miał na myśli. Nie chcę jednak ciągnąć tego tematu dłużej, dlatego pozwalam sobie na nieco odprężenia. Udaję obrażoną, ale jednocześnie szeroko się uśmiecham, dając Eliasowi do zrozumienia, że to tylko żarty.
— Ja ci dam taką zniewagę.
Chwytam za najbliższą rzecz, która leży na toaletce – jest to nowo zakupiony tusz to rzęs – i ciskam nim w stronę Eliasa. O dziwo, mam nawet dobry cel, bo brunet musi gwałtownie podnieść rękę, by nie dostać maskarą w głowę.
— No dobra, dobra. — Unosi dłonie w obronnym geście. — Szykuj się na bóstwo, a ja chyba walnę sobie szybką drzemkę. Muszę jeszcze przejrzeć oferty sponsorskie, a czuję, że zaraz zasnę na stojąco. Normalnie Marcell by mi pomógł, ale wspominał, że dzisiaj wieczorem wyjątkowo nie może.
Nie dziwię się jego uwagą, bo z daleka widać, jak bardzo jest zmęczony. Wstał naprawdę wcześnie. Nie wiem o której dokładnie, bo sama jeszcze wtedy spałam. A skoro ja jestem dzisiaj na nogach od wczesnych godzin porannych, to co dopiero on.
Kiwam głową, ale przecież Elias nie potrzebuje mojego przyzwolenia na drzemkę. Spodziewam się jednak, że przemoże się i na chwilę wywlecze z łóżka, by chociaż się przebrać przed tą obiecaną drzemką, ale kompletnie mijam się z faktami. Widzę tylko, jak szybkim ruchem ściąga buty i przewraca się na swoją stronę łóżka, by wtulić się w przyjemnie puchatą poduszkę. Nie jest to codzienny widok, dlatego decyduję się zareagować.
— Pognieciesz sobie koszulę.
W odpowiedzi słyszę jedynie długie, zbywające mnie mruknięcie. Najwyraźniej Eliasa to nie obchodzi. Cóż, w jego garderobie czeka już kilka wyprasowanych koszul. Jedna pognieciona w tą czy w tą, nie zrobi mu różnicy. Za to o kilka minut dłuższa drzemka już pewnie tak.
Wzdycham sama do siebie i znikam w swojej części garderoby.
Kiedy jakiś czas później wychodzę z pokoju, Elias wciąż śpi. Zastanawiam się, czy nie powinnam go obudzić — ta drzemka znacznie się przeciągnęła, patrząc po czasie, który upłynął, kiedy się szykowałam. Nie mam jednak serca tego robić, kiedy widzę, jak słodko drzemie w naszym łóżku. Gdyby tylko wiedział, gdzie się wybieram, zapewne nie spałby tak spokojnie. Dlatego też pozwalam mu zostać w tym stanie błogiej niewiedzy i jedynie przykrywam go miękkim kocykiem. Zasłużył na trochę odpoczynku. Oferty sponsorskie może zrobić kiedy indziej.
Zabieram kopertówkę z szafki i upewniwszy się, że wzięłam też maskę zapakowaną w małą, prezentową torebkę, opuszczam apartament. Kierowca czeka na mnie w czarnym bmw, dlatego nie przedłużając, po prostu wsiadam do środka.
W innych okolicznościach pewnie sama pojechałabym w miejsce wyznaczone przez Robina, ale prowadzenie w szpilkach nie jest najwygodniejsze, a i nie chcę, by sukienka mi się pogniotła. Nie ufam też tej całej ferajnie, dlatego nie biorę taksówki — nie mam zamiaru zostać tam sama. Finalnie decyduję się pojechać z kierowcą — tym najbardziej zaufanym — by w razie potrzeby stanął w mojej obronie, a i nie wygadał się Eliasowi przy pierwszej możliwej okazji.
Droga mija zadziwiająco spokojnie, choć tylko na zewnątrz. Wewnątrz cała się gotuję i nie mogę uspokoić nieznacznego drżenia ręki. W głowie krążą mi tysiące myśli, tysiące scenariuszy, co może pójść nie tak. Jednak za każdym razem, gdy moja wyobraźnia zaczyna płatać mi figle i karmić mnie najczarniejszymi wizjami wieczoru, od razu staram się ją zagłuszyć pozytywnymi myślami. Muszę odzyskać tę kolię za wszelką cenę. Choć liczę, że ta wyjątkowo nie będzie aż tak wysoka tego wieczoru.
Wyjeżdżamy spoza miasta drogą numer 10 — to już daje mi do zrozumienia, że kierujemy się północny wschód, w stronę bogatych prowincji. W górnej strefie drugiej i trzeciej dzielnicy — Óbudy* — mieszkają sami najbogatsi i liczne gwiazdy; oczywiście te, które wolą ogromne pałace, a nie równie eleganckie i pełne przepychu apartamenty w centrum miasta. Po części ich rozumiem. To miejsce, skąd rozciąga się wspaniała wyżynna panorama miasta, a i jest tu na tyle cicho, by uciec od codziennego zgiełku. Nie są to jeszcze kompletne lasy, jak kilka kilometrów dalej na zachód, a samo centrum jest prawie na wyciągnięcie ręki. Idealne połączenie, ale chyba nie dla mnie. Nie potrafię wyobrazić sobie letniego dnia bez śniadania na tarasie z widokiem na moją ukochaną stolicę. Dlatego nigdy nie chciałam mieszkać na obrzeżach miasta.
Spodziewam się, że zatrzymamy się przy jednym z wystawnych domów, jednak nic podobnego się nie dzieje. GPS prowadzi nas krętymi drogami najpierw przez część aglomeracji Budapesztu, potem przez rozległe pola, aż wreszcie skręcamy w stronę zalesionych pagórków. Już wiem, że opuszamy granice stolicy na rzecz podmiejskich wiosek. Dlatego kiedy znikamy w ciemnym lesie, zaczynam czuć się nieswojo. Jednak dobrze, że zdecydowałam się przyjechać z kierowcą.
Zatrzymujemy się na niewielkim parkingu w leśnej oprawie. Oświetlają go nieduże, ale jasne, lampki wzdłuż krawężnika, przez co mogę dostrzec, jak solidnie i bogato wykonany jest sam wjazd — kostka brukowa musiała być układana przez wybitnego wirtuoza kamieniarstwa, a nie sądziłam, że kiedykolwiek pomyślę o czymś takim. Kilka aut już jest, a nie są to byle jakie auta. Nie jestem znawczynią motoryzacji, ale nawet ja mogę powiedzieć, że to najprawdziwsze uliczne bestie. Moją uwagę przykuwa jeden z mclarenów — Elias ostatnio rozważał kupno podobnego. Muszę mu powiedzieć, żeby wziął inne malowanie. Nie chcę, by się powtarzało.
Serce podskakuje mi do gardła, gdy ktoś puka w szybę. Oczywiście jest to nie kto inny jak Robin. Pospiesznie uchylam tylne drzwi, by posłać mu gniewne spojrzenie. Muszę dać mu do zrozumienia, że nie życzę sobie podobnych niespodzianek tego wieczoru. Jednak chłopak wyraźnie nic sobie nie robi z mojego ostrzeżenia, bo nie przestaje się uśmiechać w ten głupkowaty sposób.
Przewracam oczami i łapiąc za kopertówkę, wysiadam z auta. Szepczę słowo do kierowcy, by się nie martwił, i ciutkę za mocno zamykam drzwi. To sprowadza Robina na ziemię i sprawia, że opierający się o auto chłopak rzuca kolejną osobliwą uwagę.
— No, na pewno nie skorzystałaś ze swojej gorącej linii do Donatelli — mówi, uważnie przyglądając się mojej kreacji. — To nie jej styl.
I faktycznie, szmaragdowa sukienka ze świecącej satyny w raczej klasycznym, długim kroju zupełnie nie jest w stylu włoskiej projektantki. Ba, ten projekt nawet nie leżał blisko jej biurka.
— Chciałabym mieć gorącą linię z Donatellą — wzdycham. Kto by nie chciał mieć najnowszych kiecek od Versace na telefon? — Tymczasem dzisiaj dumnie reprezentuję Nanushkę**.
Widzę, że Robin jest lekko zdziwiony moim wyznaniem.
— I zmusiłaś ją do zaprojektowania czegoś zielonego?
Szmaragdowego. To słowo aż ciśnie mi się na usta w odpowiedzi na kompletnie nietrafiony dobór koloru przez Robina. Jednak po części muszę się z nim zgodzić. Projektantka znana jest bardziej ze stonowanych czarno-brązowych, zazwyczaj skórzanych kreacji, ale nigdy nie boi się podejmować nowych wyzwań. Jakimś cudem, za każdym razem, gdy zwracam się do niej po suknię wieczorową, ona tworzy dla mnie właśnie to, czego oczekuję. Nawet jeśli nie do końca wpasowuje się to w jej styl.
— Damska telepatia — podsumowuję.
— Bardziej węgierski feminizm.
— Można tak powiedzieć.
Nanushka, albo zwyczajnie Sandra Sandor, to jedna z moich najbardziej zaufanych projektantek — jestem stałym gościem w jej atelier w samym centrum miasta. To ona wykonała dla mnie czerwoną, rocznicową sukienkę, która w bardzo niemiłych okolicznościach wylądowała na podłodze tamtego feralnego wieczoru. Niemniej jednak kobieta ma talent, a ja uwielbiam prawie wszystko, co wyjdzie spod jej ręki. To elegancja i przepych w czystej postaci, a ja nie mam w zwyczaju wyzbywać się żadnej z tych rzeczy. A jeśli mogę przy okazji wspierać lokalnych, choć i światowych, artystów, to z chęcią z tego korzystam.
Tym razem to ja pozwalam sobie na nieco dłuższe spojrzenie na chłopaka. O dziwo, ma na sobie garnitur. Nie jest to żaden z wyższych półek, co zresztą od razu widać. Jest lekko za duży na Robina, ale nie wygląda przesadnie źle. Można by się pokusić nawet o stwierdzenie, że muzyk wygląda elegancko, o co za nic w świecie bym go nie posądziła. Nie zdziwiłabym się, gdyby przyszedł na tę aukcję w swojej dżinsowej kurtce.
A jednak jestem pozytywnie zaskoczona jego postawą. Ma inaczej ułożone włosy, choć w sumie powinnam założyć, że nie jest to inne ułożenie, a po prostu ułożenie — na co dzień pewnie nie przejmuje się ich wyglądem. Te dzisiejsze są schludnie zaczesane do tyłu, choć, jak zwykle, jeden z kosmyków spada Robinowi na twarz. Zaczynam sądzić, że robi to specjalnie.
Garnitur dodaje mu powagi i męskości — cech, których najwyraźniej dotąd u niego nie widziałam bądź trudno mi je było zauważyć pod przykrywką poszarzałych bluz. I choć pewnie sam Robin w życiu by się ze mną nie zgodził, to jednak uważam, że podobny, elegancki wizerunek mu pasuje. Patrząc na niego, w życiu nie powiedziałabym, że nie należy do węgierskich elit, co więcej, spytałbym, prezesem której spółki jest. Zaintrygowałby mnie. Dlatego nie mogę wyjść z podziwu, jak jedna biała koszula jest w stanie aż tak go zmienić. Zupełnie jakby wcześniej został do tego stworzony.
Nie mogę przestać o tym myśleć i podświadomie skupiam się na palcach muzyka, które zgrabnie wiążą czarny materiał w muszkę. Wydawać się mogło, że robiły to już tysiące razy, prawie że z pamięci. Zanim jednak zdążę się nad tym zastanowić, lewa dłoń Robina chwyta za maskę znajdującą się we włosach chłopaka i nasuwa ją na twarz.
— Jestem gotowy — deklaruje, po czym zwraca się w moją stronę. — A ty? Gdzie twoja maska?
Szybko się reflektuję i sama zakładam swoją, zanim Robin zorientuje się, że mu się przyglądam, a w zasadzie to nieuprzejmie gapię. Jedynie dokładnie wiążę maskę, by mieć pewność, że nie spadnie. Okazuje się trochę cięższa, niż się spodziewałam, ale wbrew pozorom jest nawet wygodna, o ile coś takiego może być w ogóle wygodne. Najważniejsze, że wygląda dobrze, co potwierdza moje odbicie w przyciemnianej szybie bmw.
— Ładna maska — zauważam, kiedy Robin poprawia jedną ze szmaragdowych wstążek. Jakimś cudem, bez uprzedniego ustalania, udało nam się dobrać kolorystycznie. Kto by pomyślał? — A już myślałam, że będzie papierowa.
Pozwalam sobie na niewinny żarcik na rozluźnienie atmosfery — potrzebuję trochę spokoju, bo wewnątrz niemal cała drżę. Poza tym liczę, że Robin doceni moje starania i nie rozczarowuję się, kiedy chłopak posyła mi promienny uśmiech i sam podłapuje żart.
— Fanni zrobiła mi jedną w różowe motylki i kwiatki. Była urocza, ale niestety gryzła się z moją kreacją. Przyjmijmy jednak, że gdy zapyta, to miałem na sobie tę jej, okej?
Mówi to w tak niewinny sposób, że nie mogę powstrzymać lekkiego śmiechu. Może to też przez to, że zaczynam wyobrażać sobie Robina w masce od Fanni. Mogę się założyć, że wyglądałby zabójczo uroczo, choć nie jestem przekonana, czy reszta zgromadzonych doceniłaby ten wybór w podobny sposób. I tak pozostaje mi podziwianie tej zielonej. Lekka rysa pod lewym okiem sugeruje, że nie jest już pierwszej młodości, a może nawet sięga pamięcią innych, zapewne równie tajemniczych, aukcji. Zastanawiam się, kiedy ostatnio Robin miał ją na sobie. Z jakiej okazji? Na której aukcji? Co było wtedy gwoździem programu? W jakim charakterze na nią przyszedł?
Tyle pytań kłębi mi się w głowie i próbuję znaleźć odpowiedź na nie właśnie w samej masce. W końcu wiem, że Robin i tak mi nic nie powie. O ile w ogóle jest to jego maska.
— To co teraz? — rzucam, by uwolnić się od nurtujących pytań. Dodatkowo liczę, że przeniesiemy się w znacznie milsze miejsce niż lekko mroczny parking.
Robin kiwa głową i jedynie wskazuje ręką kierunek, w którym powinniśmy się udać. Pukam dwa razy w szybę auta, by dać znać kierowcy, że się oddalam, i kieruję się we wskazaną przez chłopaka stronę. Idziemy w ciszy pod górę brukową ścieżką. Nic tu się nie wyróżnia. Wszystko raczej spowija półmrok, bo towarzystwa dotrzymują nam niewielkie krawężnikowe lampki. Las zdaje się nie kończyć i przez chwilę zaczynam wątpić w to, że gdzieś w okolicy odbędzie się jakakolwiek aukcja. A jeśli już, to chyba ta żywym towarem.
Po dobrych dziesięciu minutach marszu dopiero wyłania się obszerna brama. Jest zdecydowanie lepiej oświetlona, dlatego mogę dostrzec marmurowe wykończenia. Zanim jednak zdążę przyjrzeć się prawdziwemu arcydziełu, moją uwagę przykuwa kilku mundurowych, którzy wyraźnie pilnują wejścia na posesję. Nie wyglądają na zwykłą firmę ochroniarską, a raczej na jakąś jednostkę do zadań specjalnych. A to nie wróży nic dobrego.
Spoglądam na Robina, ale on nie wydaje się nawet w połowie tak zdenerwowany jak ja. Idzie raczej pewnym krokiem i bez wahania zmierza ku głównej furcie. Jego pewność siebie mnie uspakaja, choć nie na tyle bym kompletnie się zrelaksowała. To będzie możliwe tylko wtedy, gdy odzyskam kolię.
Podchodzimy do wejścia, które obstawia największy ochroniarz, jakiego kiedykolwiek widziałam. Nawet przez myśl by mi nie przeszło, by fikać przy kimś takim. Powoli przełykam ślinę i mam nadzieję, że nikt z obecnych nie zauważył tego nerwowego odruchu. Chcę to już mieć za sobą.
Robin uśmiecha się do ochroniarza i wyciąga z kieszeni dwie karty — te same, które wcześniej mi pokazywał. To nasze przepustki i mam nadzieję, że spełnią swoją funkcję. Mężczyzna przygląda się pierwszej z nich, po czym sprawdza coś na jednej z papierowych kartek. Chwilę mruży oczy i spogląda między nią a Robinem, ale wreszcie się odzywa.
— Ciebie się tu nie spodziewałem — mówi zaskoczony, ale słyszę w jego głosie nutkę sympatii. I nie mylę się, bo chwilę później mężczyzna podaje dłoń Robinowi, a ten ochoczo ją ściska. Nie mam wątpliwości, że się znają.
— Taki mój powrót na stare śmieci — żartuje Robin i finalnie puszcza dłoń ochroniarza. — Jak tam dzieciaki?
Dziwi mnie swoboda z jaką zadaje to pytanie. Mam wrażenie, że jest ono kompletnie nie na miejscu, zważając na warunki i cel, w jakim się tu spotykamy. To nie jest moment na prywaty i pytania o rodzinę. A jednak obaj mężczyźni nie widzą problemu w tej przedziwnej pogawędce.
— Mała dokazuje, ale młodego zdążyłem już nauczyć paru sztuczek — chwali się ochroniarz.
— Z takim wzorem jak ty? Chłopak musi mieć talent.
— Żebyś wiedział. Zabieram go czasem do roboty. Szef jest z niego zadowolony. Mówi, że będą niego ludzie. Podobno ma już niego plan. Nie mogę być bardziej dumny.
— Nic tylko pozazdrościć — kwituje Robin i nieznacznie kiwa głową. — Pozdrowisz ich? Tylko nie zapomnij o małżonce.
— Gdzieżbym śmiał. Na pewno się ucieszy. Wiesz, że cię lubi.
Wodzę wzrokiem między nimi i wciąż nie wiem, jak się zachować — sytuacja szybko z przerażającej przeradza się w naprawdę dziwną. Nie umyka mi dość dobry kontakt Robina z ochroniarzem, którego kompletnie się nie spodziewałam. Sądziłam, że z takimi bykami się nie rozmawia, a tylko w duszy modli, by wpuścili cię do środka. A jednak tu jest inaczej. I nie wiem, czy to zasługa charyzmy Robina, czy ich dziwnej relacji. Ciekawe, jak długo się znają? Na pewno jakiś czas, skoro rozmawiają o rodzinach. Ta więź powstała w tej pseudooganizacji, o której wspomniał mi chłopak? A może spotkali się gdzieś indziej?
— A ty? — Głos mężczyzny sprawia, że schodzę na ziemię. — Kto jest twoją dzisiejszą wybranką?
Chwilę zajmuje mi połączenie faktów i zrozumienie, że mężczyzna mówi o mnie. Przekonuję się o tym dopiero w momencie, gdy ochroniarz przygląda mi się uważnym, a może nawet wścibskim, wzrokiem. Mam ochotę na niego fuknąć, co nie uchodzi jego uwadze, choć reakcja mężczyzny sugeruje zupełnie coś innego. Uśmiecha się pod nosem i kręcąc głową, zaczyna przeglądać kolejne kartki. Naprawdę aż tak go rozbawiłam?
— No, no, no — odzywa się mocno zdziwiony i dokładnie wodzi wzrokiem między mną a kartką, by finalnie rzucić raczej żartobliwie do Robina: — Mam nadzieję, że dostaniesz sowitą prowizję za ten wieczór. Prawdziwe damy raczej nie są skąpe, co?
Chcę się wtrącić, ale Robin dyskretnie szturcha mnie w ramię. To mnie nie powstrzymuje i jestem o krok od powiedzenia temu łachudrze kilku bardzo nieprzyjemnych słów, kiedy muzyk ponownie — choć tym razem zdecydowanie — wbija mi łokieć w biodro. Niepostrzeżenie syczę z bólu, ale najwyraźniej o taką reakcję chodziło Robinowi. Bo kiedy ja skupiam się na nieprzyjemnym mrowieniu tuż nad moim prawym biodrem, on zagaduje ochroniarza.
— Nic nie mów, bo jeszcze zapeszysz — mówi półszeptem, ale i tak wszystko słyszę.
Ochroniarz jedynie kręci głową z niedowierzaniem, ale w końcu otwiera przed nami metalową furtę.
— Bawcie się dobrze.
Mogę przysiąc, że właśnie puścił do nas oczko. A ten fakt sprawia, że zupełnie umyka mi lekko wyciągnięta ręka Robina, która tylko czeka, bym wsunęła pod nią swoją dłoń i dała się pokierować we wskazaną stronę. Nie chcę, żeby całość wyszła sztucznie, dlatego możliwie jak najszybciej naprawiam swój błąd i delikatnie wspieram się na jego ramieniu. Pozwalam mu nas poprowadzić, ale przy pierwszym kroku niepostrzeżenie, a jednak znacząco, przydeptuję jego prawy but. Niech sobie nie myśli, że zawszę będę taka uległa. To dobry zwyczaj. Mama przestrzegała mnie bym zrobiła to samo Eliasowi podczas naszego ślubu.
Oddalamy się od wejścia kamienną ścieżką, która prowadzi przez rozległe, idealnie przystrzyżone trawniki pomieszane z klasycznymi, kwiatowymi ogrodami. Mam wrażenie, że już kiedyś je widziałam, ale nie mogę sobie przypomnieć gdzie i kiedy. Dodatkowo wieczorem trudno mi jest rozpoznać kolejne gatunki, ale zakładam, że za dnia musi tu być naprawdę przepięknie. Ktoś tu ewidentnie ma rękę do ogrodnictwa, choć zakładam, że jest to profesjonalna firma.
Kiedy jesteśmy na tyle daleko, by żaden z ochroniarzy nas nie usłyszał, zabieram dłoń spod łokcia Robina i niezbyt delikatnie ciągnę go za rękaw.
— Co to ma znaczyć? — żądam wyjaśnień. — Mówiłeś, że to anonimowa aukcja.
Chłopak kręci głową i powoli zsuwa moją rękę ze swojej marynarki. W innych okolicznościach pomyślałabym, że nie chce, bym pogniotła mu ubrania, ale przecież Robin nie może przejmować się podobnymi rzeczami. On nie jest z tych.
— I jest anonimowa — odpowiada nadzwyczaj spokojnie, co jedynie bardziej mnie denerwuje. Przecież słuchałam rozmowy z ochroniarzem. Nie zmyśliłam jej. Facet gdyby tylko mógł, na pewno zwróciłby się do Robina po imieniu, a i jestem pewna, że i moje nazwisko widniało na tej pieprzonej kartce.
— A to ciekawe, bo odniosłam zupełnie inne wrażenie. Ten goryl dokładnie wiedział, z kim rozmawia. I nie chodzi mi tylko o ciebie.
Muszę to wyartykułować, bo najwyraźniej Robin nie widzi problemu. Ba, nawet po mojej osobliwej uwadze zdaje się go nie widzieć. Patrzy się na mnie raczej obojętnie, zupełnie jakby próbował ustalić, czego właściwie w tym wszystkim nie rozumiem. Dopiero po chwili dochodzi do niego, że nie siedzę w jego głowie i nie wiem w zasadzie nic o tej zasranej aukcji i panujących tu zwyczajach — widzę to w jego oczach. Nie chce mu się tego tłumaczyć, co jedynie potwierdza jego znużone westchnięcie, ale finalnie nie ma wyboru.
— Jesteśmy anonimowi... — zaczyna niemrawo — ale głównie dla innych uczestników. Robimy to po to, by kupcy nie wiedzieli, z kim rywalizują i kto z węgierskiej śmietanki towarzyskiej się tu pojawia. Wtedy nikt nie wie, kto kupił co, kto kogo przebił, kto lubuje się w Rembrandcie, kto w szmaragdach, a kto w perłowych koliach. — Przy ostatniej uwadze spogląda na mnie znacząco. — Jednak góra, organizatorzy, muszą znać wszystkich uczestników. W końcu jakoś ustalili listę gości, nie?
Nie brzmi to przekonująco, co daję do zrozumienia muzykowi swoją skwaszoną miną.
— Po to właśnie są karty — dodaje. — Każda z nich jest przypisana do konkretnej osoby i jej funkcji. Jeśli twój ogólny wizerunek, nawet w masce, nie pasuje bramkarzom, to nie wejdziesz. Proste.
— Aha, czyli ten ochroniarz zobaczył kartę, sprawdził moje dane na ogólnodostępnej kartce...
— Kartce, którą zawsze po fakcie można spalić. — Robin wchodzi mi w słowo.
— Nieważne. To i tak za dużo dowodów.
— Musisz być naprawdę naiwna sądząc, że kawałek kartonu na twarzy zapewni ci całkowitą anonimowość.
Chcę odpowiedzieć, ale w ostatniej chwili gryzę się w język. Robin ma rację, a ja nie posiadam żadnego argumentu, którym mogłabym z nim walczyć. To prawda. Taka maska to żadna anonimowość, jeśli wie się, kogo szukać. Cóż, najwyraźniej na próżno łudziłam się, że dam radę wedrzeć się do królestwa nielegalnych interesów i nie zostawić po sobie nawet najmniejszego śladu. A jeśli tu faktycznie jest tak, jak mówił Robin, a ci ludzie zwyczajnie nie zapominają o swoich ludziach i interesach, to jestem wtopiona do końca życia.
Potulnie spuszczam wzrok. Chyba naprawdę jestem aż tak naiwna.
— Dostałaś damę karo z zielono-złotej talii, bo jesteś kobietą, która przyszła tu sama, jest pierwszy raz i dodatkowo dysponuje konkretnym budżetem — tłumaczy Robin, ponownie pokazując mi moją kartę. Zakładam, że to nie ostatni raz, kiedy musi pokazać ją komuś z obsługi.
— To tak działa? — dopytuję.
— Mhm. Niektórzy goście mają już własne, stałe karty. Ale to przeważnie ci ze czerwono-złotym malowaniem. Ci traktowani są ciutkę lepiej.
System wydaje się dziwny, ale mimo wszystko logiczny. Organizatorzy zapewniają częściową anonimowość, a i sami wiedzą, kto pojawia się na ich aukcji. Jeśli są pewni, ile i jakich kart rozdali, nie ma szans, że na licytacji pojawi się ktoś nieproszony — łatwo będzie takiego intruza wykryć. Przeczuwam, że same karty są w jakiś sekretny sposób znaczone i podrobienie którejś z nich graniczy z cudem. Już oni o wszystko zadbali.
— To co oznacza twoja piątka? — Chcę wiedzieć.
Robin wyraźnie się waha i, jak to ma w zwyczaju w podobnych sytuacjach robić, pakuje ręce do kieszeni. Przez chwilę sądzę, że stchórzy, ale w końcu mówi:
— Kogoś z obsługi.
— Obsługi?
— Mhm.
Liczę, że rozwinie temat, ale wcale się na to nie zanosi. Zupełnie jakby to wyznanie było szczytem jego możliwości. Choć w sumie patrząc po jego reakcji, powinnam być wdzięczna, że zdobył się chociaż na to. Nie chcę jednak odpuszczać, dlatego decyduję się podejść go od innej strony. I choć kolejne pytania cisną mi się na usta z zawrotną prędkością, wybieram to najbardziej ogólne i zdobywam się na najbardziej empatyczny ton głosu, na jaki mnie stać.
— Często bywałeś na tych aukcjach? — Postanawiam spróbować swojej szansy i szybko otrzymuję wyczekiwaną nagrodę, kiedy chłopak ciężko wzdycha.
— Niezbyt. — Robin bez przekonania kręci głową, ale mam przeczucie, że to szczera reakcja. — Może z trzy, cztery razy. Mówiłem ci, że tylko konsultowałem. A jeśli już byłem na tej imprezie, to tylko na osobiste życzenie klientów, którzy chcieli mieć pewność, że kupują oryginały.
Chłonę kolejne słowa chłopaka i choć powinny mnie one umocnić w przekonaniu, że brał czynny udział w tych całych machlojkach, to jednak jego ton sprawia, że widzę to całkowicie odwrotnie. Zachowuje się tak, jakby wstydził się tego, co robił. Cóż, właśnie tak powinien się czuć, nawet jeśli jedynie konsultował — cokolwiek kryje się pod tym słowem. Choć nie do końca chce mi się wierzyć, że to cała historia.
Chcę zadać jeszcze jedno pytanie, ale między mną a Robinem przechodzi elegancko ubrana para rozmawiająca ze sobą szeptem. Nie umyka mi elegancka sukienka brunetki i koszula mężczyzny dobrana pod kolor kreacji swojej partnerki. Zanim zdążę się lepiej przyjrzeć, mijają nas i udają się w stronę jednego z budynków. Spoglądam niepewnie na Robina, który dyskretnie sugeruje kiwnięciem głowy, że powinniśmy za nimi pójść. To najwyższy czas.
~~~
~~~
Mała prywatka od autorki.
No i zaczynamy aukcję! A będzie się na niej działo sporo ciekawych rzeczy. Oczywiście ten rozdział wyszedł mi wybitnie długi, dlatego zdecydowałam się go podzielić, a kontynuacji doczekacie się jutro. Mam nadzieję, że się wam spodoba, a i uda mi się was trochę zaskoczyć.
Życzę miłego życia.
* Óbuda - jak już to było wspomniane, to nazwa trzeciej dzielnicy Budapesztu. W wolnym tłumaczeniu oznacza starą Budę. Dawne miasto, z którego jako jednego z trzech stworzono Budapeszt (Buda, Óbuda i Peszt). Warto wspomnieć, że stolica Węgier ma dwadzieścia trzy dzielnice, z których każda ma własną nazwę i herb. Wyjątkiem jest właśnie druga dzielnica, która nie ma nazwy i trochę to smutne w sumie.
** Nanushka - pseudonim jednej z najsłynniejszych węgierskich projektantek. Sandra Sandor, jak wspomina Amanda, to rodowita budapesztanka, która właśnie tam się urodziła, dorastała i mieszka obecnie. Skończyła London College of Fashion i od 2006 tworzy własną markę. Projektantka podkreśla, że jej największą inspiracją jest Budapeszt. Czyli idealnie tutaj pasuje.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro