𝓇𝓊𝒷𝒾𝑒𝓈
~~~
Kiedy ponownie odchodzę sprzed Corinthii, jestem w zdecydowanie lepszym humorze. Cieszę się, że zostałem. Właścicielka czerwonych szpilek była warta podniesienia głowy; nikt normalny nie wyrzuca takich świecidełek do kosza. I chociaż wciąż nie do końca znam powód takiego zachowania, to mimo wszystko uważam je za mocno porąbane. Jednak miałem rację co do bogatych ludzi — to zupełnie inny gatunek człowieka.
Staram się nie zaprzątać sobie głowy myślami o nietypowej blondynce, a mimo to przez kolejne pół godziny spaceru powoli pustoszejącymi ulicami Budapesztu nie myślę o niczym innym. Próbuję znaleźć jakiś powód, jakoś usprawiedliwić kobietę, a jednak żadna logiczna myśl nie przychodzi mi do głowy. W końcu uznaję, że to musiał być jakiś zwykły kaprys naburmuszonej księżniczki i robi mi się niedobrze na samą myśl, że takich osób jest w tym mieście więcej.
Kręcę głową, by oczyścić ją z myśli, i zaczynam nucić pod nosem jakąś mało ambitną melodię dla zabicia czasu.
W końcu skręcam w ulicę Szinyei Merse i zostaje mi tylko kilkadziesiąt metrów, by znaleźć się przed numerem dwadzieścia siedem. Ulica jest pełna wyższych i niższych kamienic, przez co nocą jest tu nad wyraz ciemno i nad wyraz nieprzyjemnie. Słabe światła latarni oświetlają szyldy zamkniętych sklepów, a mały dostawczak próbuje przecisnąć się między rzędami pozostawionych na chodniku aut. I mimo że znam większość mieszkańców tej ulicy, to wciąż nie czuję się tu bezpieczny. Nigdy nie wiadomo, kto może czekać za rogiem.
Kiedy zbliżam się do mojej kamienicy, Batsy zaczyna niespokojnie skakać, a chwilę później opuszcza mój bok, by dobiec do zmierzającej w naszą stronę dziewczynki. Mała nie jest ubrana za ciepło jak na taką porę, dlatego szybko podbiegam do niej, kiedy ta bawi się z psem. Zauważa mnie i cała roześmiana macha mi na powitanie ręką. Pospiesznie klękam obok dziewczynki i pozwalam jej się do mnie przytulić.
— Hej, Fanni. — Delikatnie odsuwam ją od siebie i dodaję łagodnie: — Nie powinnaś o tej godzinie chodzić sama. Gdzie masz mamę?
Fanni myśli, ale nie spodziewam się skomplikowanej odpowiedzi od pięciolatki. Znam ją bardzo dobrze, dlatego wiem, że nie odpowie wprost i będę musiał odnieść ją do domu — czyli dzień jak co dzień. Mała spuszcza wzrok, wtula się we mnie jeszcze mocniej i już wiem, że nic mi nie powie. Wzdycham pod nosem, ale w końcu posyłam jej szeroki uśmiech. Łapię dziewczynkę pod ręce i podnoszę, by finalnie oprzeć ją sobie na biodrze. Z takim pakunkiem na rękach skręcam w bramę i wreszcie dostaję się do kamienicy.
Gdy tylko docieram do klatki, wpadam na kobietę, która z impetem wychodzi na dwór. Szybko rozpoznaję w niej matkę zguby — Enikő — która cała zapłakana niemal mnie taranuje. Dopiero po chwili dostrzega mnie z dziewczynką na ramieniu i widzę, jak kamień spada jej z serca.
— Fanni! Wszędzie cię szukałam — mówi wciąż rozchwianym głosem i odbiera ode mnie małą. — Gdzie byłaś?
Dziewczynka nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji i wciąż się uśmiecha. Zupełnie jakby wyjście na ulicę o tej godzinie w piżamie, i to jeszcze w takiej nieprzyjemnej okolicy, było dla niej życiową przygodą. Matka głaszcze jej lekko kręcone, blond włosy, ale przeczuwam, że chce w ten sposób bardziej uspokoić siebie niż ją. W końcu Fanni przyznaje cicho:
— Czekałam na tatę.
Kobieta długi czas patrzy na dziewczynkę, aż w końcu nie wytrzymuje i mocno tuli ją do siebie. Widzę, że nie chce jej puścić — zupełnie jakby jej ramiona miały ocalić małą od całego zła świata. I choć wiem, że są w stanie to zrobić, tak nie wiem, kto obroni ich właścicielkę.
— Mamo?
Wszyscy odwracamy się w stronę drzwi, w których staje młody chłopak. Jest w piżamie, podobnie jak dziewczynka, ale przynajmniej ma na sobie jeszcze kurtkę i cieplejsze buty. Enikő szybko wyciera łzy wolną ręką i z uniesioną brodą odwraca się w jego stronę, po czym odstawia Fanni na ziemię.
— No już, idź z bratem. Wracajcie do domu — rozkazuje obojgu.
Dziewczynka posłusznie kiwa głową i chwilę potem chwyta chłopaka za rękę. Ten jednak dłuższą chwilę wpatruje się najpierw we mnie, a potem w matkę, ale gdy ta go pospiesza, wreszcie ulega i znika z siostrą na klatce. Zostaję sam na sam z Enikő. Kobieta dwa razy upewnia się, że dzieciaki wykonały jej polecenie i w końcu spogląda na mnie.
— Dzięki. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.
— Nie ma sprawy. — Macham ręką. — Batsy wyniuchała Fanni przed bramą.
Pies słysząc swoje imię, zaczyna wesoło machać ogonem, ale jest jedynym ze zgromadzonych, który podziela ten entuzjazm. Oboje z Enikő wiemy, jakie pytanie zaraz padnie i nie będzie ono łatwe dla żadnego z nas. Kobieta szczelniej opatula się kurtką, kiedy zimny podmuch wiatru przewija się leniwie przez przejście. Rozwiewa jej lekko potargane włosy, które musiała ostatnio farbować na czarno; pamiętam, że jeszcze kilka dni temu miała widoczne odrosty. Brunetka próbuje uspokoić rozwiane kosmyki i skupia się na zaczesywaniu ich za ucho. Wiem, że w ten sposób chce uniknąć pytania, ale muszę je w końcu zadać.
— Wrócił już?
Enikő nie patrzy na mnie, ale w końcu dyskretnie kręci głową.
— Dasz mi znać, kiedy wróci? — proszę i robię krok do przodu, by zmniejszyć dzielący nas dystans.
Znajduję się bliżej niej, bo liczę, że dzięki temu brunetka wreszcie na mnie spojrzy. Wciąż się opiera, a to nie pierwszy raz, kiedy nie chce tego zrobić. Wiem, że się boi, bo wiem przez jakie piekło przechodzi każdego dnia. Widzę, że nad czymś się zastanawia, ale wreszcie na mnie spogląda. Jej wzrok jest przejęty, a nawet smutny, ale nie potrafię przestać się na nią patrzeć nawet wtedy, gdy jej dłoń delikatnie zaczesuje moje kosmyki za ucho i finalnie ląduje na moim policzku.
— Robin... nie możesz mnie wiecznie przed nim bronić — szepcze. Chcę protestować, ale uprzedza mnie: — Sam dobrze wiesz, co się ostatnio stało.
Nie musi mi przypominać, bo choć już nic nie widać, to do dzisiaj boli mnie szczęka od tamtego spotkania. Brutalnie przekonałem się o tym dzisiejszego wieczoru, gdy dodatkowo dostałem w to samo miejsce otwartą dłonią od blondynki.
Enikő delikatnie obraca moją twarz, by sprawdzić, czy od ostatniej konfrontacji z jej mężem pozostał jakiś ślad. Dziwi się, kiedy widzi ten znacznie świeższy, którego wcześniej nie miałem. Posyła mi pytające spojrzenie, ale tym razem to ja nie chcę na nią patrzeć. Kobieta jedynie bierze głęboki wdech i mówi prawie że błagalnym tonem:
— Jeśli jeszcze raz cię przy mnie zobaczy, wpadnie w większy szał.
Doskonale wiem, że swoją obecnością mogę jedynie wszystko pogorszyć, ale nie umiem przejść obojętnie obok tego problemu. Nie potrafiłbym spokojnie zasnąć tego wieczoru, wiedząc, że w ich mieszkaniu znowu odbywa się piekło. Delikatnie łapię za jej dłoń i powoli ściągam ją z mojego policzka. Ściskam ją mocno, przekazując siłę i jeszcze raz próbuję:
— Gdyby jednak... — zaczynam, ale Enikő szybko mi przerywa:
— Robin, wiem, że chcesz być bohaterem, ale nie wszystkim da się pomóc. Proszę, zrozum to.
Zabiera dłoń tylko po to, by mocniej złapać moje ramię. Wiem, co ma oznaczać ten gest — sugeruje, bym przestał wtrącać się w ich życie, z tym że ja nie potrafię. Nie kiedy stoi przede mną Enikő Hajdú, z domu Balazs, urodzona wiosną 1980 roku w Budapeszcie, zameldowana w mieszkaniu numer 2 na parterze przy ulicy Szinyei Merse 27, żona Jakaba, matka dwójki dzieci: Fanni i Milana, która od lat zmaga się z przemocą domową. I do tego nie chce już mojej pomocy.
Spoglądam na nią ostatni raz, ale próbuję ukryć złość, która stopniowo we mnie narasta —nie chcę, by zapamiętała mnie w takim stanie. W końcu robię krok do przodu, sugerując, że zaraz sobie pójdę, ale nie zatrzymuje mnie. Zabiera dłoń z mojego ramienia i puszcza mnie przodem. Zanim jednak rzucę się w stronę schodów, dodaję raczej ponuro:
— Szkoda, że to ty nie chcesz sobie pomóc.
Poprawiam futerał, wkładam ręce do kieszeni i wchodzę na klatkę schodową, a za mną wesoło podąża Batsy. Czasami chciałbym być jak ona i mieć kompletnie gdzieś wszystkie problemy ludzi. Niestety. Od zawsze byłem tym cholernym altruistą.
Nie potrafię określić naszej relacji z Enikő, bo jest dość... specyficzna — to chyba odpowiednie słowo. Początkowo była jedynie moją sąsiadką, ale z czasem zaczęła się do mnie przywiązywać, pewnie przez to, że próbowałem pomóc jej i dzieciakom. Pewnego razu odwiedziłem ją, gdy nie było ich w domu i od tego wszystko się zaczęło. Sam nie wiem, dlaczego to robiłem, ale najwyraźniej oboje tego potrzebowaliśmy. Ona już dawno nie czuła do swojego męża nic poza strachem i żyła jedynie dla swoich dzieci, a ja, choć trudno było mi to przyznać, nie mogłem być wiecznie sam. Brakowało nam dotyku drugiej osoby, a to wystarczało, żebyśmy nie zwracali uwagi na to, że był on pozbawiony jakiegokolwiek szczerego uczucia.
Nie chcę, by żyła w takich warunkach, ale nie potrafię zmienić jej decyzji. Enikő nie zaufa już żadnemu innemu mężczyźnie, nie ma w jej życiu miejsca na miłość — wszystkie jej pokłady przeznacza na dzieci. Wiem, że poza kilkoma wspólnymi nocami nie myśli samolubnie, a to sprawia, że przestaję mieć jakiekolwiek argumenty, by jej pomóc.
Klnę pod nosem i wdrapuję się na czwarte piętro obskurnej kamienicy. Może z zewnątrz wygląda nawet ładnie za sprawą żółtawej farby, ale sam jej środek jest ohydny — zaczynając od brudnego patio i kończąc na osikanych klatkach schodowych. Mieszka tu wielu krzywych typów i pijaków, na nieszczęście w parze z tymi porządnymi ludźmi i to właśnie ich mi jest w tym wszystkim szkoda. Staram się być przyjacielem każdego z nich, takim dobrym duchem kamienicy, ale jak już zdążyłem się przekonać, nie wszyscy chcą tej pomocy.
Niektórzy jednak korzystają z wielką chęcią, w szczególności starsze panie, które wszystkie, zupełnie przypadkowo, mieszkają na ostatnim piętrze. Głównie to robię im zakupy, bo same albo boją się opuszczać mieszkania w pewnych godzinach lub zwyczajnie przerażają je strome schody w jedną i drugą stronę — dla nich musi to być potężna wspinaczka, a dla mnie jest to raczej znikomy problem. Dlatego podrzucam im zakupy rano lub wieczorami, gdy wracam z miasta, a w zamian dostaję niesamowicie dobre obiady. Nigdy nie można bagatelizować umiejętności kucharskich starszych pań. Nigdy.
Zdążyłem się przekonać, że zarządca budynku jest wybitnie nieznośnym typem i dziwię się, że jeszcze mnie stąd nie wywalił. Nieraz kłóciłem się z mężczyzną, stając w obronie jednego z mieszkańców i zawsze wygrywałem — może właśnie dlatego mnie nie lubi. A może boli go to, że zajmuję się tym miejscem lepiej niż on? Pewnie to jest to. Takich jak on zawsze zżera niepohamowana zazdrość. Jak dla mnie powinien być mi wdzięczny. Przecież odwalam za niego brudną robotę.
Docieram na ostatnie piętro i wyjmuję klucze z kieszeni spodni. Przebieram niewielką wiązankę i w końcu otwieram drzwi z numerem dziesięć. Po chwili zatrzaskuje je za sobą i niemal wpadam na leciwą kobietę, która stoi w przedpokoju z założonymi rękami. Patrzę na nią zdziwiony — nigdy nie czeka na mnie w ten sposób — ale szybko przypominam sobie skąd u niej taki humor.
— To jest ta twoja dwudziesta pierwsza? — rzuca pretensjonalnie staruszka i dopiero wtedy przypominam sobie, że właśnie o tej godzinie miałem stawić się w domu i to w dodatku z zakupami. — Rozumiem, że w sklepie też nie byłeś?
Patrzę na nią zawstydzony swoim zapominalstwem i niedotrzymanym słowem. Tyle wydarzyło się tego wieczoru, że kompletnie wypadło mi z głowy zadanie, jakie zleciła mi dzisiaj rano kobieta. A rzadko kiedy nie dotrzymuję słowa.
— I co ja mam teraz dziecko zrobić, co? Wiesz przecież, że bezy nie piecze się w pół godziny, a stara spod ósemki przychodzi jutro o jedenastej na kawę i jak nie dostanie bezy, to zwariuje!
— Mogę jeszcze polecieć do sklepu — oferuję, próbując ratować sytuację. Zrzucam futerał z ramienia i jestem w pełnej gotowości do wyjścia, kiedy kobieta jednak mnie zatrzymuje.
— Zostań. Beza jest w piekarniku — mówi i kiwa głową w stronę kuchni. — Pożyczyłam składniki od pani Szalai. Musisz zrobić jej zakupy.
Oddycham z ulgą, choć wiem, że nawaliłem. Kobieta kręci głową z niedowierzaniem i poprawia szlafrok. Dopiero teraz zauważam, że jest już w piżamie i swoich ulubionych miękkich kapciach z króliczkami. Zanim jednak zdążę zadać pytanie, ona dodaje:
— Idę spać, więc nie brzdąkaj już nic na tej swojej gitarze. Wystarczy, że muszę wstać w nocy, by wyłączyć ten piekarnik, bo jak znam życie, to ty zapomnisz albo znowu gdzieś pójdziesz.
Nie mam słów, którymi mogę się bronić, dlatego jedynie speszony pocieram kark i rzucam staruszce ciche dobranoc. Chwilę potem patrzę, jak udaje się do swojego pokoiku i tak kończy się moje nadzwyczaj niezręczne spotkanie z Brigittą Bálint; urodzoną zimą 1935 roku, matką trojga, babcią siódemki, mieszkanką lokum 10 przy Szinyei Merse 27, entuzjastką gotowania i cukiernictwa, lub w skrócie: moją babcią.
To znaczy kobieta wcale nie jest ze mną spokrewniona, ale uznaliśmy, że taka wersja będzie najbardziej wiarygodna dla reszty mieszkańców; nikt nie przyczepi się do przypadkowego mężczyzny mieszkającego pod jej dachem. Choć w sumie i to nie jest prawdą. Staruszka, jako że mieszka na ostatnim piętrze, ma dostęp do poddasza, które ochoczo zająłem. I tak, ja mam dach nad głową, a ona kogoś, do kogo można się odezwać, a kto wykona za nią wszystkie domowe obowiązki. Układ idealny.
Brigitta nieraz opowiada mi o swojej rodzinie, a są to naprawdę niesamowite historie. Często wyciąga albumy ze zdjęciami i mimo że powtarza w kółko to samo, to, chcąc nie chcąc, muszę jej słuchać. Zawsze jest mi jej szkoda — od wieków żadne z jej dzieci czy wnucząt się do niej nie odezwało. Może właśnie dlatego zgodziła się przyjąć mnie pod swoje skrzydła, kiedy Kende — inny z mieszkańców, a zarazem mój znajomy — zaproponował jej taki układ. Nie chciała być samotna i zobaczyła we mnie któreś ze swoich wnucząt, mimo że wcale nie byłem do nich podobny.
Patrzę na Batsy, która łapczywie pije wodę z miski w kuchni. Sięgam jedną z puszek z wiszącej szafki i wrzucam jej zawartość do drugiej z misek. Pies zaczyna wesoło machać ogonem i rzuca się na jedzenie — musi być głodna po tak długim dniu. W międzyczasie sprawdzam, czy osiemdziesięcioczterolatka wyłączyła wszystko w kuchni; piekarnika się nawet nie tykam, by nie zepsuć jej ukochanej bezy.
Kiedy cztery stare zegary w salonie niezbyt równocześnie wybijają dwudziestą trzecią, gaszę światło w pokoju i idę stromymi schodami na górę. Poddasze z założenia miało być swoistym składzikiem, miejscem, w którym niekoniecznie trzyma się rzeczy przydatne w domu, ale udało mi się przerobić je na moją osobistą noclegownie. Nie ma tu wielu rzeczy. Głównie moje ubrania, kilka książek, które zawinąłem Brig z szafki, a o które dotąd się nie upomniała, i mnóstwo, mnóstwo kartek i zeszytów — to w nich znajduje się moja dusza, czyli muzyka. Wszystko wraz z przeróżnymi rzeczami, które pozbierałem na przestrzeni lat, poukładane jest na półkach, które kiedyś sam zrobiłem z jakiegoś starego mebla.
Kładę gitarę na materacu — moim prowizorycznym łóżku — i otwieram okno na oścież. Chcę wpuścić trochę zimnego, nocnego powietrza, bo nie zasnę w takim zaduchu. Schylam się, by wyciągnąć z kartonowego pudełka jakąś koszulkę na przebranie, ale jedyne na co trafiam, to skarpetki i to jeszcze te nie do pary. W końcu znajduję zgubę, a kiedy znowu się podnoszę, orientuje się, że nie jestem już sam w pokoju.
— Zagrasz mi coś?
Dziewczyna dobiera się do mojego futerału, a ja w panice rzucam się w jego stronę i w ostatniej chwili zabieram go z jej rąk. Wiem, jak komicznie musi to wyglądać, dlatego szukam jakiejś sensownej wymówki, która zresztą nasuwa się sama.
— Babcia śpi — tłumaczę i odkładam gitarę w bezpiecznej odległości na podłodze.
Odwracam się w stronę dziewczyny, która patrzy się na mnie pół zmieszanym, pół zadowolonym wzrokiem. Powstrzymuję się, by nie przewrócić oczami; jeszcze jej mi dzisiaj brakowało do pełni szczęścia. Mam nadzieję, że zrozumie bijącą ode mnie niechęć do tego spotkania po mojej zmęczonej postawie i niezbyt miłym przywitaniu, ale nic z tych rzeczy. Blondynka uśmiecha się szeroko, robi krok do przodu, znajdując się zdecydowanie za blisko mnie, po czym dodaje uradowana:
— W takim razie pogadamy na zewnątrz. Tak jak zawsze.
Puszcza do mnie oczko, chwilę utrzymuje kontakt wzrokowy, po czym odwraca się na pięcie i zgrabnie wychodzi tą samą drogą, którą się tu dostała — przez okno. Mój pokój jest już nad poziomem dachu, dlatego taki ruch nie jest niczym przesadnie niebezpiecznym. Odkąd pamiętam, korzystam z takiego rozwiązania architektonicznego, gdy tylko chcę odpocząć od wszystkiego dookoła lub pograć na gitarze, tak aby nie przeszkadzać Brig.
Podobną możliwość ma Cintia Verés, urodzona wiosną 2003 roku, córka Erika Verésa i Petry Vörös, uczennica IV Liceum Ogólnokształcącego na profilu ogólnym, zameldowana pod 20 w drugiej z klatek przy Szinyei Merse 27, właścicielka najjaśniejszych włosów jakie kiedykolwiek widziałem i moja największa adoratorka, odkąd prawie dwa lata temu uratowałem jej życie.
Zamykam oczy i mocno zaciskam dłonie w pięści, licząc, że to da mi siłę do przetrwania czekającej mnie rozmowy. Cintia potrafi być bardzo uciążliwa, a już w szczególności wtedy, gdy narzuca mi się z tym swoim wielkim uczuciem, ale jestem jedyną osobą, której jeszcze jako tako słucha. Dlatego decyduje się za nią pójść.
Ostatni raz spoglądam na Batsy, która zwinęła się w kulkę na małym kocyku przy materacu, i utwierdzam się w przekonaniu, że to właśnie ona jest jedyną bezproblemową kobietą w moim życiu.
Wychodzę na dach i od razu przechodzi mnie nieprzyjemny dreszcz. Tu na górze wieje znacznie mocniej, a co za tym idzie, jest znacznie zimniej. Wsuwam ręce do kieszeni i udaję się do naszego dachowego legowiska. Jest tu kilka poduszek i części różnych starych kanap, które kompletnie do siebie nie pasują, ale przynajmniej są wygodne. Obok leży obszerna plandeka, którą z założenia przykrywam cały ten kącik na wypadek deszczu — suszenie zajęłoby lata, a i zniszczyło i tak już zniszczone rzeczy.
Wszystko przywlokłem z różnych części Budapesztu podczas Lomtalanítás — corocznej zbiórki śmieci. Swoją drogą, to zjawisko nie przestaje mnie fascynować. Ludzie po prostu wystawiają przed dom wszystkie niepotrzebne im rzeczy, a wtedy zaczynają się prawdziwe łowy. Niektórzy naprawdę wariują, przekopując sterty śmieci w poszukiwaniu najciekawszych kąsków i nieraz widziałem, jak dochodziło do rękoczynów podczas walki nad górą złomu.
Uśmiecham się sam do siebie, kiedy przypominam sobie, że kończy się już kwiecień, a to czas na kolejną edycję tej błazenady.
Znajduję Cintię, która zdążyła rozsiąść się już na jednej z poduszek i czeka na mnie z papierosem w dłoni. Taki widok jeszcze bardziej psuje mój humor, dlatego szybko podchodzę do blondynki i wyrywam jej papierosa z ręki.
— Hej!
Cintia protestuje i gwałtownie wstaje. Chce odzyskać fajkę, ale odsuwam rękę na tyle daleko, by nie mogła jej sięgnąć. Dziewczyna mimo to próbuje. Kiedy ponownie nie udaje jej się odzyskać upragnionej używki, posyła mi rozwścieczone spojrzenie.
— Miałaś przestać palić.
— A ty miałeś przestać być moim ojcem — syczy i niezbyt delikatnie uderza mnie w tors. — I tak ci się nie uda. Nikomu się nie udało.
Zakłada ręce i naburmuszona siada z powrotem na kanapie. Obserwuję, jak wiatr rozwiewa jej niemal platynowe włosy, kiedy ona zdenerwowana patrzy się w brudną papę. Wiem, że poza złością, którą głównie teraz odczuwa, kryje się też smutek. Cintia chce być niezależna, dlatego denerwuje się, gdy ją upominam, ale w głębi duszy żałuje, że nigdy nie miała autorytetu, na którym mogłaby się wzorować. Z biologicznym ojcem — Erikiem Veresem — nie ma kontaktu już od dawna. Sam nie wiem, jak wygląda ten człowiek — kiedy wprowadziłem się cztery lata temu, on już tu nie mieszkał.
Problemem Cintii nie jest jednak brak ojca, a za długa lista kandydatów na to miejsce. Jej matka — Petra — zmienia partnerów jak rękawiczki, a każdy z nich próbuje na swój sposób wpłynąć na zbuntowaną nastolatkę. Dziewczyna żadnego z nich nie lubi, do żadnego się nie przywiązuje, bo doskonale wie, że za jakiś czas pojawi się tu kolejny, jeszcze gorszy od poprzedniego. A to wcale nie ułatwia jej relacji z matką. Cintia nie rozumie Petry. Uważa, że jej matka po prostu się puszcza, gdy w rzeczywistości bezrobotna kobieta chwyta się mężczyzn, którzy są w stanie utrzymać jej rodzinę. A przynajmniej to, co z niej zostało.
Dlatego też jedyną osobą, której dziewczyna w pewnym stopniu się słucha, jestem ja. Próbuję to wykorzystać, bo nie chcę by skończyła jak połowa tej kamienicy. Wierzę, że mogłaby uwolnić się z tego bagna, problem w tym, że ona sama tego nie chce. Już zdążyła wpaść w szemrane towarzystwo i choć próbuję ją z niego wyciągnąć, to jest to coraz trudniejsze zadanie. Jest jedna rzecz, za którą dziewczyna zrobiłaby dla mnie wszystko, ale obiecałem sobie, że nigdy z niej nie skorzystam. Nigdy.
Patrzę na Cintię i biorę głęboki wdech. Tlący się w mojej dłoni papieros w dużej mierze psuje mój plan zaczerpnięcia świeżego powietrza i budzi się we mnie głód. Klnę pod nosem, ale decyduję się ten jeden raz odpuścić; nie mam siły na kolejną sprzeczkę tego dnia. Staję nad dziewczyną i oddaję jej papierosa. Chwilę patrzy się na mnie zdziwiona, ale w końcu zdecydowanym ruchem zabiera używkę, jakby bała się, że mogę zmienić zdanie.
Siadam obok niej na kanapie i sam wyciągam paczkę z kieszeni. Chwilę potem słyszę kpiący głos Cinitii, kiedy po raz pierwszy po przerwie wydmuchuje chmurę duszącego dymu.
— Jesteś strasznym hipokrytą, Robin.
Uśmiecham się bardziej do siebie niż do niej, ale finalnie muszę się z nią zgodzić. Nie znam większego hipokryty od siebie. W końcu łatwiej dostrzec błędy u innych niż u siebie, prawda?
Sięgam do kieszeni po zapalniczkę, a kiedy spodziewam się zobaczyć tę moją, w dłoni pojawia się ta czerwona. Chwilę zastanawiam się, skąd wzięła się w mojej kurtce, kiedy przypominam sobie, że zabrałem ją tej kobiecie sprzed hotelu. Z tego co kojarzę, to miała na imię Amanda, ale mogłem źle zapamiętać, bo byłem zbyt zażenowany jej odpowiedzią, by skupić się na tym, co mówiła. Zaintrygowała mnie nie tylko swoją postawą i zachowaniem, a również, jak się właśnie okazuje, posiadaną zapalniczką.
Niby to taki zwykły przedmiot, a jednak ten, który właśnie obracam w dłoni, jest znacznie cięższy niż wszystkie zapalniczki jakie kiedykolwiek miałem. Okazuje się, że czerwień nie jest jednolita, a ma pęknięcia, które sugerują jakiś kamień szlachetny. Jednak w tym świetle, a w zasadzie przy jego braku, nie jestem w stanie ocenić jaki. Jedyne, co widać dokładnie, to dwie pozłacane litery — A.K. Unoszę brwi lekko zdziwiony. Trzeba być naprawdę chorym bogolem, by mieć własne inicjały na zapalniczce.
— Co dziś robiłeś? — pyta Cintia, a kiedy odwracam wzrok, orientuję się, że dokładnie przyglądała mi się, kiedy ja siedziałem wpatrzony w zapalniczkę.
— To co zawsze — rzucam obojętnie, bo nie chcę tłumaczyć się z tego, co mi się dzisiaj przytrafiło. Pospieszenie odpalam papierosa i chowam zapalniczkę do kieszeni, zanim Cintia zdążyłaby o nią spytać. — A ty? Byłaś dzisiaj w szkole?
Dziewczyna odwraca wzrok, a to daje mi jednoznaczną odpowiedź. Wzdycham z dezaprobatą, ale nie zaczynam niewygodnego tematu. Nie po to oddałem jej papierosa, by teraz robić wykład o tym, jak ważna w życiu jest edukacja. Choć nie wiem, czy w zasadzie jestem odpowiednią osobą do takiego wykładu. Niby skończyłem szkołę, ale nie pamiętam kiedy ostatnio miałem jakąś poważną pracę z oficjalną pensją. Pod tym względem jestem raczej słabym autorytetem, a siła moich argumentów jest bardziej niż zerowa. Dlatego finalnie odpuszczam i zadaję przyjemniejsze pytanie:
— To co dzisiaj robiłaś?
— Byłam w galerii — odpowiada weselej, niż się spodziewam. — Kupiłam czerwoną sukienkę. Wiem, że lubisz czerwone sukienki.
Nie wiem, skąd bierze taką zależność, ale gdy tylko wspomina czerwoną sukienkę, moje myśli uciekają do blondynki, którą spotkałem pod hotelem. Wtedy starałem się na nią nie patrzeć — takie gapienie się byłoby wybitnie nieuprzejme — ale teraz, kiedy nie mam jej przed sobą, mogę zrobić co tylko chcę z tym niezapomnianym wspomnieniem. I choć faktycznie tamta sukienka to absolutne arcydzieło, tak ja wciąż przed oczami widzę jej czerwone szpilki i za nic w świecie nie mogę sobie przypomnieć, kiedy i gdzie dokładnie widziałem je po raz pierwszy.
Muszę jednak okiełznać moją wyobraźnię, kiedy uświadamiam sobie, że nie tylko tamta blondynka ubrała czerwoną sukienkę. Dopiero teraz zauważam, że i Cintia ma na sobie takową, ale za to jak różną od tej ze wspomnienia. Jest obcisła, znacznie krótsza — ledwo co zakrywa to, co ma zakrywać — i jak na nastolatkę naprawdę wyzywająca. Na szczęście nie ma przesadnie wyciętego dekoltu, choć i ten dałoby się zakryć czarną, skórzaną kurtką, którą blondynka zarzuciła na ramiona. Mam nadzieję, że nie wyszła tak wcześniej na ulicę, nie po tym co się stało, ale z drugiej strony fakt, że mogłaby się tak ubrać tylko dla mnie, wcale nie napawa mnie optymizmem.
— Jutro są moje urodziny — zaczyna, a ja już wiem do czego zmierza. — Pomyślałam, że...
— Nie — mówię stanowczo, zanim zdąży dokończyć.
— Ale...
— Wiem, o co chcesz mnie poprosić, i dobrze wiesz, że tego nie zrobię.
Widzę, jak Cintia zaczyna wiercić się w miejscu wyraźnie niezadowolona z odpowiedzi, ale wiem, że się nie podda. Gasi papierosa o ziemię i przysuwa się bliżej mnie. Prostuję się, kiedy opiera się o moje ramię i szepcze błagalnym głosem:
— Nie możesz zrobić tego dla mnie?
Jej łagodny ton sprawia, że wreszcie odwracam głowę, by na nią spojrzeć. Nie spodziewam się, że będzie aż tak blisko mnie, ale nie odsuwam się. Jedynie dokładnie studiuję jej błękitne oczy, lekko rumiane policzki i piegowaty nos. Ma naprawdę ładną, naturalną cerę, zapewne po matce, ale dostrzegam też mocny makijaż wokół jej oczu. Inni może by się nabrali, może i nawet skusili, ale dla mnie Cintia wciąż jest dzieckiem.
Dlatego zanim zdążę dać jej fałszywą nadzieję, zrzucam jej dłoń z mojego ramienia i stanowczo podnoszę się z kanapy. Robię kilka kroków do przodu i szybciej niż normalnie kończę papierosa. Zaciągam się ostatni raz, przydeptuję peta nogą i odwracam się w jej stronę.
— Nie proś mnie o to nigdy więcej — mówię śmiertelnie poważnie.
Mniej więcej dwa lata temu wracałem dość późno z miasta; to był jeden z tych przyjemniejszych letnich wieczorów, gdzie grało mi się nadzwyczaj dobrze, a i miał kto słuchać. W drodze powrotnej wszedłem jeszcze do sklepu po jakieś sprawunki dla Brig, a kiedy z niego wychodziłem, nie mogłem nie usłyszeć wołania o pomoc. Ruszyłem w stronę krzyków i wpadłem na dwóch chłopaków, którzy siłą próbowali wykorzystać jedną z dziewczyn. Nie byli dużo starsi od niej, może właśnie dlatego nie miałem problemu z przegonieniem ich. To znaczy poszarpaliśmy się trochę, ale przynajmniej wyszedłem z tej konfrontacji lekko poobijany, a nie nieżywy.
Ale to nie ja byłem najważniejszy. W poszkodowanej dziewczynie rozpoznałem Cintię. Wtedy jeszcze nie rozmawialiśmy tyle ze sobą; była dla mnie zwykłą sąsiadką. Jedyne, co o niej wiedziałem, to to, że mieszka pod dwudziestką. Na szczęście zdążyłem na czas, zanim mogłoby dojść do tragedii, ale nastolatka i tak nie była w najlepszym stanie. Oddałem jej swoją kurtkę, by mogła zakryć kompletnie zniszczoną koszulkę, i pomogłem jej dotrzeć do domu.
Płakała całą drogę powrotną, ale nie dziwiłem się. Dla tak młodej osoby to musiał być prawdziwy szok. Nie chciała jednak tego zgłaszać, nie mówiła, kim byli napastnicy, choć przeczuwałem, że ich znała. Do dzisiaj mi się nie przyznała. Sądziłem, że skończy się na wylewnych podziękowaniach jej matki, ale myliłem się. Blondynka zobaczyła we mnie swojego bohatera i od tego momentu obiecałem sobie, że będę jej pomagał i nie pozwolę, by kiedykolwiek stało jej się coś złego. Rodzice nie mogli jej tego zapewnić, dlatego trafiła pod moje skrzydła. Była dla mnie jak siostra, której nigdy nie miałem.
Istniał jeden problem. Cintia ubzdurała sobie, że to, czego nie pozbawili ją wtedy ci dwaj mężczyźni, należy się mnie. Gdybym jednak zgodził się na jej prośbę, okazałbym się większym chujem niż oni razem wzięci. Ona tego nie rozumiała ślepo zakochana w swoim wybawcy, a ja nie potrafiłem jej tego wybić z głowy.
— Popatrz na mnie — prosi, tym razem bardziej stanowczo. — Przecież nie jestem już dzieckiem.
Staje przede mną i rozkłada ręce, sugerując bym dokładnie się jej przyjrzał. Nie musi tego robić, bo doskonale wiem, jak wygląda i nic, co założyłaby na siebie czy zdjęła, nie sprawi, że zmienię zdanie. Odmowy nigdy nie przychodziły mi z łatwością, ale w tym przypadku jest inaczej. Nie umiem już znaleźć kolejnych argumentów, dlatego posługuję się tym mocno trywialnym, choć wiem, że nie jest on bezpośrednim powodem.
— Cintia, jesteś ode mnie jedenaście lat młodsza.
— Ty jesteś dwanaście lat młodszy od Enikő, a jednak z nią sypiasz.
Odpowiedź wraca natychmiast, ale znaczenie jej słów dochodzi do mnie znacznie później. Otwieram usta, by coś powiedzieć, ale nie potrafię. Zaskoczyła mnie i nie umiem ukryć zdziwienia.
— Skąd to wiesz?
— Proszę cię. Kto nie wie? — śmieje się. — Nawet Németh spod czwórki wie, a nie mam pojęcia, kiedy ostatnio nie zachlał mordy.
Wiem, że ostatnie zdanie to lekka przesada, ale mimo wszystko nie cieszę się, słysząc podobne stwierdzenie. To bardzo niedobrze. Jak dotąd sądziłem, że kryjemy, a w zasadzie kryliśmy, się z tym dobrze, ale jak się okazuje, nasza relacja jest dość oczywista. Choć mam nadzieję, że nie dla wszystkich, a w szczególności nie dla Jakaba i dzieci. Nie wybaczyłbym sobie, gdyby przez taką głupotę coś jeszcze stało się im i Enikő.
Cintia ma jednak rację, wytykając nam znaczącą różnicę wieku, a nawet jeszcze większą niż między mną a nią samą. Rzecz w tym, że to nie o to chodzi. Enikő jest dorosłą kobietą i umie rozróżnić prawdziwy związek od zwykłej fizycznej potrzeby. Jej uczucia są raczej stabilne w porównaniu do szaleńczej, nastoletniej burzy hormonów. Wie, czego chce, tyle już w życiu doświadczyła, zasmakowała prawdziwej miłości. Kiedy budziła się w moich ramionach, nie oczekiwała, że zostanę u jej boku. Po prostu potrzebowała bliskości, którą mogłem jej dać, a to w zupełności jej wystarczało.
— Ja i Enikő to... — Nie umiem znaleźć odpowiednich słów. — To co innego.
— Seks to seks.
Zaskakuje mnie, że postrzega to właśnie w taki sposób. Jest zła, że ją odrzuciłem, dlatego nie widzi niczego poza fizycznym aspektem takiej relacji. No bo skoro mogłem przespać się z Enikő, to i z nią mogę. Nie chcę, żeby tak to widziała, dlatego szybko muszę wybić jej z głowy taką wizję, zanim utkwi tam na dobre.
— No właśnie nie.
Cintia patrzy na mnie bez przekonania — oczekuje wyjaśnień. Nie spieszy mi się do tego, ale wolę, by usłyszała prawdę ode mnie, niż potem została skrzywdzona przez własne niespełnione oczekiwania.
— Słuchaj, wiem... wiem, że chcesz, żebym to był ja, ale proszę cię... poczekaj na kogoś, kto naprawdę cię pokocha. Ja... — Biorę głęboki wdech i decyduję się powiedzieć jej to wprost. — Nie kocham cię. Enikő też nie kocham. Nie wiem, czy kiedykolwiek kogoś kochałem. A uwierz mi, że taki dotyk, bez żadnego uczucia, to najgorszy dotyk.
Patrzy na mnie, a ja dokładnie widzę, w którym momencie jej oczy zaczynają robić się szklane, a jedna z łez leniwie spływa jej po policzku. Po jednej pojawia się druga, a po drugiej kolejna. Cintia próbuje powstrzymać się od płaczu, ale nie wychodzi jej to za dobrze. Wiem, jak bardzo musiałem ją skrzywdzić tym wyznaniem, ale zgadzając się na jej prośbę, skrzywdziłbym ją jeszcze bardziej. To nie jest łatwa sprawa, ale liczę, że dziewczyna w końcu zrozumie. A jak nie zrozumie, to przynajmniej pogodzi się z moją decyzją.
— Ale... ale ja chcę ciebie — łka i wiem już, że nie przyjdzie jej to z łatwością.
Nie zamierzałem tego robić, ale w tym momencie nie mam wyboru. Rozkładam lekko ręce, a to wystarcza, by dziewczyna się do mnie przytuliła. Zaczyna płakać, a to oznacza, że wciąż nie zrozumie zaistniałego problemu, a ja już nie wiem, jak mam go jej wyjaśnić. Decyduję się choć w pewnym stopniu spełnić jej prośbę, może wtedy mnie posłucha. Dopełniam uścisk i zaczynam delikatnie bawić się jej kosmykami, by ją uspokoić. Zawsze fascynował mnie kolor jej włosów — były tak jasne, a jednak naturalne.
Mój plan działa, bo Cintia zaczyna coraz bardziej miarowo oddychać, a to daje mi szansę na dokończenie myśli.
— Jesteś młoda. Masz dopiero siedemnaście lat. Tyle życia przed tobą. Jeszcze nie raz zdążysz się zakochać. Dlatego proszę cię, zostaw tę czerwoną sukienkę dla kogoś, kto naprawdę na nią zasługuje.
Rozumiem ją. Też kiedyś byłem w jej wieku i też miałem swoje pierwsze miłości i zauroczenia. Wtedy każda odmowa była niczym wyrok; bo skoro moja wybranka mnie nie chciała, to już nikt inny nie będzie mnie chciał. A tymczasem życie wyglądało zupełnie inaczej, choć w moim przypadku wcale nie tak bardzo. Cintia jeszcze bierze wszystko nazbyt emocjonalnie, myśli, że to koniec świata i jej szansy na miłość. Dla niej jestem tym jedynym — przeznaczonym, a jednak jestem pewien, że na świecie istnieje ktoś zdecydowanie bardziej odpowiedni do tej roli.
— Obiecasz mi coś? — pyta.
Nie mam pojęcia, co też może mieć na myśli, dlatego wolę być ostrożny w takich sytuacjach. Zazwyczaj jestem słowny do bólu, w końcu od tego zależy mój honor, i nie rzucam słów na wiatr. Dlatego wolę się dwa razy upewnić, zanim cokolwiek komuś obiecam.
— Nie wiem — odpowiadam szczerze. Wszystko zależy od tego, co chce ode mnie Cintia, a jak już zdążyłem się przekonać, niektóre z jej próśb nie są w moim zasięgu. Blondynka pociąga nosem, a chwilę potem podnosi wzrok, by wreszcie na mnie spojrzeć.
— Nie zakochasz się w innej, dopóki ja się w tobie nie odkocham, dobrze?
Początkowo się uśmiecham, bo zwyczajnie bawi mnie taka prośba. Jest mocno romantyczna i zakładam, że właśnie dlatego wpadła do głowy zakochanej nastolatki. Po chwili jednak rozumiem, że Cintia chce oszczędzić swojemu i tak już złamanemu sercu kolejnego bólu — chociażby takiego, że interesowałem się Enikő, a teraz mógłbym zainteresować się jeszcze inną kobietą zamiast nastolatką. Mogę jej to obiecać — w końcu wiem, że w moim przypadku raczej nie szykuje się jakaś wielka miłości — a jednak decyduję się użyć dość wymijającej odpowiedzi:
— To mi raczej nie grozi.
Nie chcę dawać jej nadziei, bo jeszcze okaże się, że dziewczyna nigdy się nie odkocha, a ja będę uwięziony w tej chorej obietnicy do końca życia. Dlatego też taka odpowiedź musi jej wystarczyć. I mam wrażenie, że tak właśnie się dzieje. Blondynka ponownie opiera głowę na moim torsie, a ja pozwalam jej się do mnie przytulić, choć nie czuję się z tym komfortowo.
Spoglądam na zegarek. Pięć minut temu minęła północ, a tym samym Cintia stała się pełnoprawną siedemnastolatką. Wiem, że nie mogę dać jej wymarzonego prezentu, ale przynajmniej zbieram się na podstawowy gest.
— Wszystkiego najlepszego — szepczę, a ona wtula się we mnie jeszcze bardziej.
Cintia tego nie wie, ale jest jedną z dwóch kobiet w czerwonych sukienkach, które tego wieczoru zostały odrzucone przez swoich wybranków.
~~~
~~~
Mała prywatka od autorki.
Zatem witam w drugim rozdziale, a pierwszym, którego doświadczyliście z perspektywy Robina — naszego muzyka, ale jak się okazuje, chyba nie tylko. Ciekawi mnie, co sądzicie o mieszkańcach kamienicy przy Szinyei Merse 27. Oni też odegrają ważną rolę w tej historii.
To skoro poznaliście już dwa, różniące się światy naszych bohaterów, to chyba czas zobaczyć, co stanie się, gdy te światy ponownie się ze sobą zderzą, co? Ale to dopiero w następnym rozdziale, na który już teraz serdecznie zapraszam.
Życzę miłego życia.
PS Ten rozdział wyszedł mi dość długi i takie też mogą być pozostałe. Po prostu czasami jest więcej do opisania z perspektywy jednej osoby niż drugiej 🤷♀️
PS2 Ciekawostka. Pal Szinyei Merse, od którego nazwiska wzięła się nazwa ulicy, był węgierskim malarzem 🤷♀️
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro