𝓇𝒽𝑜𝒹𝑜𝓁𝒾𝓉𝑒𝓈
~~~
Mijają trzy dni, podczas których próbuję nie zmienić się w kłębek nerwów. Uspakaja mnie jedynie telefon od Robina, który w enigmatyczny sposób zapewnia mnie, że załatwił ważne dla sprawy spotkanie. Nie podaje wielu szczegółów, jedynie godzinę i miejsce spotkania oraz kilka detali związanych z przygotowaniami. Kiedy chcę wyciągnąć od niego coś więcej, mruczy coś pod nosem i rozłącza się zanim zdążę zaprotestować. Mam ochotę oddzwonić i w paru nieprzyzwoitych słowach powiedzieć mu, co o nim myślę, ale powstrzymuję się. Ważne, że w ogóle zdecydował mi się pomóc.
Jednak bardziej od dziwnego zachowania Robina irytuje mnie korek w centrum miasta, w którym oczywiście utknęłam. Liczyłam się ze wzmożonym ruchem o tej godzinie, lecz bezsensowne włóczenie się za czerwonym fiatem od ostatnich dwudziestu minut zaczęło mnie już dostatecznie wkurzać. Muszę wyłączyć radio, bo wesołe paplanie jednego z radiowców wcale nie poprawia mi humoru. Wręcz przeciwnie.
Dłużej, niż bym chciała, zajmuje mi dostanie się na drugą stronę rzeki. Robin wyznaczył jeden z parków przy Cytadeli jako miejsce spotkania i choć wciąż wydawało mi się to dziwne, to jednak musiałam się tam pojawić. Finalnie parkuję w pobliżu jednego z wejść i pospiesznie ruszam alejką w stronę ogrodu i fontanny filozofów.
I to właśnie tam odnajduję Robina siedzącego na jednej z ławek. Chłopak nieznacznie odchyla głowę do tyłu rozkoszując się promieniami słońca przedzierającymi się przez korony drzew. Próbuje się zrelaksować, ale widzę po jego twarzy, że nie jest kompletnie spokojny. Podchodzę do niego, ale zanim zdążę cokolwiek powiedzieć, to on odzywa się pierwszy.
— Punktualność nie jest twoją mocną stroną, co? — mówi, ale wciąż nie otwiera oczu.
Początkowo chcę się wytłumaczyć z nieznacznego spóźnienia, zrzucić to na korki i inne niezwiązane ze mną rzeczy, ale po usłyszeniu tego niezbyt miłego komentarza kompletnie zmieniam taktykę. Przypominam sobie nasze ostatnie spotkanie, podczas którego to Robin nie przejął się przybyciem na miejsce na czas i jeszcze do tego narobił mi wstydu przed ludźmi zgromadzonymi na przystanku. Nie mogę pozwolić sobie, aby chłopak tak mnie traktował — to czysta hipokryzja, którą decyduję się mu wytknąć.
— I kto to mówi — prycham.
Dopiero ta uwaga sprawia, że Robin finalnie otwiera oczy. Posyła mi jeden z tych jego dziwacznych uśmieszków, ale ja nie daję się nabrać. Jednak po chwili jego rozbawione spojrzenie wydaje się ulegać temu znacznie bardziej poważnemu. Widzę, jak muzyk dokładnie mierzy mnie wzrokiem. W każdej innej sytuacji czułabym się nad wyraz niekomfortowo, a takie gapienie uznałabym za wyjątkowo niegrzeczne, lecz tym razem jest inaczej. Rozumiem, że to, jak wyglądam i co na siebie założę, ma dzisiaj ogromne znaczenie, a sama opinia Robina, nieważne jak szczera i nieprofesjonalna by nie była, jest niezbędna do powodzenia naszej misji. Dlatego też zaczynam się niepokoić, kiedy na twarzy chłopaka pojawia się niewielki grymas i widoczne zniesmaczenie.
— Co? — pytam od razu.
Robin jedynie na chwilę podnosi wzrok, ale w zasadzie nie musi odpowiadać na moje niezbyt przyjaźnie zadane pytanie — jego mina mówi sama za siebie. Mimo to chłopak nie przepuszcza okazji na zakpienie sobie ze mnie w tradycyjny sposób.
— To jest ten twój... niskobudżetowy strój?
Wskazuje na mnie ręką, a ja kompletnie nie rozumiem jego uwagi. Co mu nie pasuje? Ubrałam najstarsze, czarne dżinsy, zwykły, biały T-shirt z jakimś dziwnym nadrukiem — nawet nie wiedziałam, że taki mam — i parę białych, sportowych trampek, które już dawno temu powinny wylądować w śmietniku, ale nie miałam serca, by je wyrzucić. Na ramiona zarzuciłam dżinsową kurtkę — to tak, żeby upodobnić się do Robina, który ze swoją nie rozstaje się nawet na chwilę. Nie założyłam żadnej biżuterii, chyba po raz pierwszy odkąd nie jestem już małą dziewczynką. Nie sądziłam, że przejście obojętnie obok pudełek z kolczykami i bransoletkami przyjedzie mi z taką trudnością. Jeszcze gorzej czułam się, siedząc przy toaletce i patrząc na wszystkie kosmetyki, których nie mogłam użyć. Mój ukochany eyeliner? Nie. Karminowa szminka? Nie. Chanel N°5? Nie. Nic! Kompletnie nic.
Tak bardzo się poświęciłam, a jednak i to jest dla Robina za mało.
— Co jest nie tak? — Zakładam ręce na piersi, wyraźnie zirytowana jego uwagą.
Robin wyraźnie zwleka z odpowiedzią, jakby nie za bardzo wiedział, co tak naprawdę ma powiedzieć. W końcu wstaje z ławki, zapewne by kupić sobie więcej czasu. Widzę, jak mruży oczy i niespokojnie przebiera nogą, kiedy próbuje znaleźć odpowiednie słowa. Dopiero po kilku chwilach zdecydowanie za długiej ciszy bierze głęboki wdech i klepie się dwa razy w ramię, zanim wreszcie przeradza swoje myśli w słowa.
— Nie zrozum mnie źle... — zaczyna zachowawczo. — Wciąż wyglądasz za dobrze. W każdej innej sytuacji to byłby komplement, ale... nie dzisiaj.
Nie rozumiem zarzutów chłopaka ani tego dziwnego sposobu ich przedstawienia. Naprawdę wyzbyłam się wielu przywilejów i przyzwyczajeń, by pokazać się w takim stroju — nie wierzę, że wciąż miałam podobne rzeczy w szafie. Nikt jak dotąd nie widział mnie w gorszym stanie. Nawet Elias. Wszystkie dresy i pidżamy, w których wyleguję się na kanapie, są trzy razy bardziej szykowne niż cały ten strój. A jednak to nie wystarcza.
— Nie pomyślałeś, że ja po prostu we wszystkim dobrze wyglądam? — rzucam nonszalancko, licząc, że to zmieni podejście Robina do mojej kreacji. Choć w sumie muszę zgodzić się ze swoim stwierdzeniem.
— Skromności ci nie brakuje, nie ma co — mruczy pod nosem i kręci z niedowierzaniem głową. I kiedy myślę, że odpuści, muzyk nagle dodaje wyraźnie rozbawiony: — W takim razie i z tym nie będziesz miała problemu.
Robin zrzuca z siebie kurtkę, po czym jednym, szybkim ruchem zdejmuje przez głowę swoją ciemnozieloną bluzę. Chwilę męczy się z rękawami, ale kiedy wreszcie wydostaje dłonie, pospiesznie obciąga lekko uniesiony, czarny T-shirt, który jedynie przez ułamki sekund nie zakrywa jego wyjątkowo bladej skóry. Wiem już do czego dąży Robin i nie tracę czujności nawet wtedy, gdy chłopak wolną dłonią układa swoje wybitnie potargane włosy.
— Chyba żartujesz — kwituję, kiedy podaje mi bluzę.
— Podobno we wszystkim ci dobrze — dodaje z uśmieszkiem na ustach, wykorzystując moje własne słowa przeciwko mnie. Żałuję, że kiedykolwiek coś takiego powiedziałam.
Przewracam oczami zażenowana uwagą chłopaka, choć tak naprawdę powinnam być bardziej zażenowana swoimi zachowaniem. Czuję, jak na mojej twarzy pojawia się grymas zniesmaczenia — to naturalna reakcja na propozycję Robina. Nie widzi mi się noszenie jego rzeczy, choć w tym momencie nie jestem w stanie podać żadnego sensownego argumentu, który usprawiedliwiłby moją odmowę.
— Wyprana.
Robin próbuje mnie przekonać i jeszcze bardziej wyciąga dłoń z bluzą przed siebie.
— Nie... nie o to chodzi. — Szybko kręcę głową, by nie pomyślał sobie, że waham się ze względu na szeroko pojętą higienę osobistą. — Po prostu...
Próbuję znaleźć jakąś logiczną wymówkę, ale nie potrafię. Jeszcze chwilę walczę sama ze sobą, ale finalnie dochodzę do wniosku, że nie mam innej opcji, jak tylko się zgodzić. Koncentruję się na moich ukochanych perłach i powtarzam sobie, że każda z tych szalonych rzeczy jedynie mnie do nich przybliża. Mam nadzieję, że po odzyskaniu i założeniu ich będzie towarzyszyło mi niesamowite uczucie rekompensujące wszystkie niedogodności powstałe podczas procesu ich odzyskiwania. I jedynie taka myśl powoduje, że wreszcie zabieram bluzę z dłoni Robina.
Sama zrzucam z siebie kurtkę i przesadnie mocno odrzucam ją w stronę chłopaka, wyrażając moje skrajne niezadowolenie z jego pomysłu. Robin jakoś przesadnie się tym nie przejmuje, a nawet mam wrażenie, że dobrze się bawi, widząc mnie w nie najlepszym humorze. Jego niewielki uśmieszek wywołuje u mnie jeszcze większą irytację. Dlatego też odcinam się od jego rozbawionego spojrzenia i koncentruję się na nowym zadaniu.
Zbieram się w sobie i jednym, szybkim ruchem zakładam bluzę przez głowę. Jest na mnie za duża, ale wystarczy lekko podciągnąć rękawy, by prezentowała się w miarę dobrze; jak na bluzę oczywiście. Początkowo wstrzymuję oddech, ale nie mogę wiecznie trwać w bezdechu, dlatego po chwili powoli, ale niechętnie, biorę kolejny wdech. Ciemnozielony materiał faktycznie był prany. Czuję wyraźną woń taniego proszku do prania, która wraz z typowym zapachem Robina i nutką dymu papierosowego tworzy przedziwną mieszankę.
— I jak? Teraz wyglądam dostatecznie ulicznie? — pytam z wyrzutem i łapię się pod boki, sugerując niezbyt pochlebne nastawienie do tego dziwnego pomysłu.
Robin podnosi wzrok znad mojej kurtki, której metkę dokładnie studiował, podczas gdy ja użerałam się z jego bluzą. Ocenia mnie jednym, może trochę za długim, spojrzeniem, ale po chwili ponownie spuszcza wzrok i uśmiecha się pod nosem.
— Halston pewnie przewróciłby się w grobie, wiedząc, że próbujesz sprzedać jego markę jako ciuch ulicy. — Eksponuje moją kurtkę. — Ale niech ci będzie. Teraz wyglądasz... akceptowalnie.
Dziwi mnie, że Robinowi aż tak zależało na poznaniu marki mojej kurtki, ale nie myślę o tym za długo. Liczy się to, że mój wizerunek został wreszcie zaakceptowany. Może nie w taki sposób, jaki bym pierwotnie chciała, ale nie to jest najważniejsze.
— Masz papierosy? — pyta, ale jeszcze zanim zdąży skończyć, klepię się po tylnej kieszeni spodni. — Dobrze. Zapalniczka?
Tym razem w odpowiedzi wyjmuję niewielki, czarny przedmiot przed siebie, by pokazać go Robinowi. Wiem, że i tak by o to poprosił, dlatego nie dziwię się, kiedy na jego ustach pojawia się głupawy uśmieszek.
— A już myślałem, że weźmiesz tę dizajnerską.
— Przez telefon kilkakrotnie tłumaczyłeś mi, że mam jej nie brać, więc specjalnie kupiłam jakąś zwykłą w kiosku — dodaję lekko zirytowana. Przecież nie jestem aż tak głupia. — W sumie, nie pamiętam, kiedy ostatnio kupowałam coś w kiosku.
— No widzisz? Wystarczyło, że wyrzuciłaś kolię do kosza i od razu stałaś się przeciętną Węgierką.
— Dlatego tak bardzo potrzebuję ją z powrotem — kwituję, choć mówię to bardziej do siebie niż do Robina. — Gdzie jest to spotkanie?
Robina momentalnie opuszcza dobry humor. Widzę, że przyjmuje zdecydowanie bardziej odpowiedzialną i poważną postawę, a to w częściowo mnie cieszy, a częściowo niepokoi. Cieszy, bo wreszcie przechodzimy do rzeczy i ruszamy na poszukiwania kolejnych tropów. Niepokoi, bo kiedy Robin robi się aż tak poważny, to zazwyczaj zwiastuje kłopoty. Albo kłótnię.
I podobnie jest tym razem. Nie mogę nie zauważyć nieznacznie trzęsącej się dłoni chłopaka, którą nerwowo poprawia włosy. Wyraźnie się czymś denerwuje — chyba jeszcze nigdy nie widziałam go tak zestresowanego, a to nie zwiastuje niczego dobrego.
— Tak. Chodźmy. Jesteśmy już spóźnieni — mówi wyjątkowo szybko i od razu kieruje się w stronę ulicy.
— A to nie spotykamy się w parku?
Jestem przekonana, że skoro to tutaj kazano mi przyjechać, to i w tym samym miejscu dojdzie do obiecanego spotkania. Nie przeszło mi nawet przez myśl, że może być inaczej. A jednak Robin wyraźnie kieruje się w przeciwną stronę, zostawiając park w tyle. Nie odpowiada na moje pytanie. Jedynie macha ręką, sugerując, abym za nim poszła. Wzdycham i klnę pod nosem, bo nienawidzę, kiedy nic nie mówi i robi swoje. Jakby nie patrzeć siedzimy w tym razem i wypadałoby, aby wreszcie zaczął się ze mną dzielić nawet tak podstawowymi informacjami.
Ruszam za nim, a pod drodze zostawiłam kurtkę w aucie — Halston czy nie, zasługuje ona na chwilę spokoju na tylnym siedzeniu. Na szczęście nie zajmuje mi to dużo czasu i doganiam Robina po drugiej stronie ulicy. Chłopak prowadzi nas między coraz to starszymi kamienicami i za każdym razem, kiedy myślę, że to już ta nasza, on robi kolejny krok i idzie dalej.
— Rób to, co mówiłem ci przez telefon — odzywa się nagle. — Pamiętaj. Jedna podstawowa zasada. Nie wierz w nic, co usłyszysz, i nie zaprzeczaj moim słowom.
— To dwie zasady — zauważam.
— Wiesz, o co mi chodzi — kwituje chłodno, zapewne niezbyt zadowolony z mojej wcześniejszej uwagi. Najwyraźniej to nie jest dobry moment na małe żarciki. — Po prostu... Po prostu daj mi to załatwić po mojemu.
Widząc skupienie malujące się na twarzy Robina, decyduję się zaprzestać podobnych prób rozluźnienia atmosfery. Dociera do mnie, że to spotkanie nie będzie należało do tych najłatwiejszych. Dlatego też potulnie kiwam głową, co wyraźnie uspokaja chłopaka, choć nie kompletnie. Wciąż wydaje się bardzo spięty, ale na to nie mogę już nic poradzić.
Mijamy kolejną kamienicę i tym razem to ona okazuje się tą właściwą. Robin wchodzi pierwszy i prowadzi mnie przez obszerne patio do jednego z mniejszych zaułków. Uważam, by przez przypadek nie skręcić sobie kostki na taki nierównym bruku, ani czasami nie wpaść na rozwieszone wszędzie pranie, które tworzy niemały labirynt. Kiedy wreszcie przedzieramy się na tyły budynku, przez drucianą siatkę dostrzegam plątaninę torów kolejowych, które ciągną się w dole. Ma to sens, w końcu w pobliżu znajduje się cała stacja. Modlę się jednak, by chłopak nie kazał mi gdzieś skakać czy schodzić w okolicę starych torowisk. To chyba byłoby dla mnie za dużo.
Na szczęście Robin ponownie skręca w lewo, zostawiając kolejowy krajobraz za plecami, i ląduje blisko przejścia do kolejnej z kamienic. I to właśnie tam czeka już na nas tajemniczy mężczyzna.
Chłopak opierający się o ścianę, w ogóle nie przypomina osoby, której spodziewałam się zobaczyć. W sumie, sama nie wiem, czego się spodziewałam, a jednak wciąż jestem mocno zaskoczona. Znajomy Robina wydaje się od niego starszy, ale może to za sprawą niechlujnego, gęstego zarostu, który już na samym początku mnie odrzuca. Podobnie jak jego luzacka postawa. To raczej typ osoby, której zdecydowanie nie chciałabym spotkać w ciemnej uliczce.
Muszę jednak przyznać, że stylowo chłopak wpasowuje się w klimat tego, co z Robinem mamy właśnie na sobie. Cóż, najwyraźniej muzyk w tej kwestii miał rację. Jedyne, co tak naprawdę go wyróżnia, to czapka, którą nosi tył na przód, pozwalając paru ciemnym kosmykom wydostać się przez niewielką dziurę. Wygląda to co najmniej komicznie, ponieważ mam wrażenie, że jest znacznie za stary na takie sztuczki.
Chłopak kończy papierosa, a gdy tylko nas zauważa, upuszcza niedopałek na ziemię i przydeptuje go butem. Pospiesznie wypuszcza ostatnią chmurę dymu i klaszcząc w ręce, zmierza w naszą stronę.
— No, no, no. Kogo ja widzę? Robin? To naprawdę ty czy znowu zapomniałem o pigułkach?
Robin kwituje dziwną uwagę nieśmiałym uśmiechem i trudno jest mi określić, czy cieszy się z tego spotkania. Wygląda niepewnie, nawet wtedy, gdy wyciąga dłoń przed siebie i zbija potężną piątkę ze swoim znajomym.
— To ja, Geza — zapewnia go, ale robi to raczej w żartobliwy sposób. Po chwili jednak dodaje bardziej poważnie: — I proszę cię, nie zapominaj o lekach.
— Żartuję przecież. — Geza uderza go lekko w ramię. — To już dawno za mną.
Mężczyźni chwilę podziwiają się wzrokiem, zupełnie jakby nie widzieli się długie lata, a teraz w przeciągu kilku sekund próbowali nadrobić stracony czas. Dziwnie się czuję, stojąc obok i przyglądając się takiej wymianie spojrzeń. Nie mam pojęcia, co ich łączy, co w tej sytuacji czyni mnie piątym kołem u wozu. Nie trwa to jednak długo, bo nieznajomy mężczyzna szybko traci zainteresowanie Robinem i kieruje swój wzrok na mnie. Już w pierwszej sekundzie wiem, że nie go nie polubię.
— No, stary. — Gwiżdże pod nosem i wskazuje na mnie ręką. — Zawsze miałeś słabość do blondynek, ale tym razem trafiłeś w dziesiątkę.
Geza wpatruje się we mnie swoimi ciemnymi oczami i oddałabym wszystkie pieniądze świata, by tego nie robił. Dawno już nie czułam się tak niekomfortowo. Staram się przemóc dla dobra tego spotkania, ale z każdą sekundą robi się to coraz trudniejsze.
Robin odchrząka znacząco, co powoduje, że Geza spogląda w jego stronę. Nie wiem, co ma oznaczać zachowanie muzyka, ale jest mi obojętne, co robi, dopóki sprawia, że ten obleśny typ nie pożera mnie wzrokiem. I w tej całej walce i unikaniu jego wścibskiego spojrzenia, nie dociera do mnie, że właśnie zostałam zakwalifikowana jako życiowa partnerka Robina.
— Oj, przestań. — Geza macha ręką, próbując pozbyć się uważnego wzroku szatyna. — Ty napatrzysz się na co dzień.
Mężczyzna ponownie odwraca się w moją stronę i robi krok do przodu, ale dokładnie taki sam ruch wykonuje Robin, niejako zagradzając Gezie dostęp do mojej osoby. Mężczyźni wymieniają jedno długie, ale za to znaczące spojrzenie, po którym, ku mojemu rozczarowaniu, Robin przewraca oczami i finalnie odpuszcza. Zostaję sama z tym obleśnym typem, który powoli wyciąga dłoń przed siebie.
— Geza — przedstawia się, szczerząc zęby, i już wiem, że przez długi czas nie będę w stanie pozbyć się tego widoku z pamięci.
Finalnie jednak powtarzam sobie, że nie mogę zepsuć naszej misji, nieważne jak bardzo mam ochotę zwyczajnie obrócić się na pięcie i uciec z tej ohydnej alejki. Zaczynam żałować, że nie pozwoliłam Robinowi działać samemu — chyba faktycznie miałby więcej szans w pojedynkę. Zanim jednak taka myśl kompletnie mnie sparaliżuje, wreszcie przemagam się i ze sztucznym uśmiechem na ustach podaję dłoń Gezie.
— Mandy.
Używam jednego ze zdrobnień mojego imienia — rzadko z niego korzystam, choć wiem, że Elias je uwielbia. I jedynie wspomnienie mojego narzeczonego, powstrzymuje mnie przed wyrwaniem ręki z uścisku Gezy, kiedy jego suche usta stykają się z wierzchnią częścią mojej dłoni.
— Mandy — powtarza rozmarzonym głosem, co przyprawia mnie o jeszcze większe mdłości. — Może ja też powinienem zostać muzykiem, skoro to takie opłacalne zajęcie.
Mężczyzna uśmiecha się w ten przesadnie obleśny sposób, a kiedy na dodatek puszcza do mnie oczko, nie wytrzymuję i pospiesznie wyrywam dłoń z jego uścisku. Nie mam zamiaru dłużej dotykać tego świra, nawet w tak niewielkim stopniu. Oczywiście Gezie nie podoba się moje zachowanie, bo już po chwili widzę, jak dobry humor opuszcza go wraz z urażoną dumą. Mężczyzna prostuje się, a jego ciekawski wzrok ponownie wędruje po moim ciele, choć tym razem z wyraźną odrazą.
— Dobra. O co chodzi? — pyta mocno zirytowany.
Początkowo zaczynam się martwić, bo kompletnie nie wiem, co mam mu odpowiedzieć. Chwilę później, na szczęście, Geza odwraca głowę w stronę Robina i rozumiem już, że to on musi być adresatem tego pytania. Oddycham z ulgą, gdy mężczyzna wreszcie przestaje posyłać mi na wpół chłodne na wpół nieufne spojrzenie, i robi krok w stronę muzyka. Zostawia mnie samą z myślami, które nie przestają sugerować mi, że ta zmiana w jego nastawieniu jest wynikiem mojego niezbyt uprzejmego gestu.
— Nie widzieliśmy się miesiące — kontynuuje Geza. — Chyba nie przyszedłeś tu tylko po to, by pochwalić się nową dupą, co? Moje życie raczej też cię nie interesuje, nie żeby kiedykolwiek interesowało. A więc pozostaje tylko jedna kwestia.
Ponownie zaskakuje mnie zmiana jego nastawienia, ale zanim zdążę ponownie się obwinić, Robin wypowiada te dwa najbardziej znaczące słowa:
— Szelíd nő.
Przechodzi mnie nieprzyjemny dreszcz na samo wspomnienie nazwy mojej zaginionej koli. Jestem pod wrażeniem z jaką łatwością Robin ją wypowiada, bo mnie samej chyba nie przeszłyby ona przez gardło. Nie mogę jednak tego samego powiedzieć o Gezie, który wydaje się zupełnie niewzruszony taką odpowiedzią, tak jakby to właśnie jej się spodziewał.
— Jesteś strasznie przewidywalny, Robin. — Kręci głową i lekko szturcha go w ramię. Widzę, jak uśmiecha się pod nosem, a po chwili dodaje równie rozbawiony: — Ale pomyślmy. Szelíd nő? Hmm. Słyszałem, że Bodnár wreszcie zdecydował się ją sprzedać za niemałe pieniądze. Ciekawe, prawda? Po tylu latach zarzekania się, że nikomu jej nie odda.
Nie mogę zignorować masy sarkazmu przelewającej się przez jego wypowiedź, podobnie jak i Robin — doskonale widzę, jak walczy sam ze sobą, by nie przewrócić oczami. Jak na razie nie dowiadujemy się niczego nowego. Geza podaje nam informacje, które każdy pierwszy lepszy budapeszteńczyk może sobie zwyczajnie wygooglować, a to nie po to tu przyszliśmy. I choć przeczuwam, że mężczyzna jedynie się z nami droczy, to jednak rozumiem irytację Robina.
— Geza. Tyle to i ja wiem. — Wzrusza obojętnie ramionami.
— Oczywiście, że wiesz — prycha. — Masz obsesję na punkcie jego świecidełek.
Ostatni komentarz przykuwa moją uwagę. Robin od początku wydawał się mocno zaangażowany w sprawę pereł. Ba, w zasadzie od razu rozpoznał, co takiego bezmyślnie wyrzuciłam do kosza. To prawda, nieraz zaskakiwała mnie jego przedziwna wiedza na tematy, na które w zasadzie nie powinien jej mieć, ale nigdy jeszcze nie połączyłam faktów w znaczącą całość. A może właśnie powinnam?
Uwaga Gezy nie daje mi spokoju, ale zanim zdążę się nad nią porządnie zastanowić, Robin oznajmia z wyjątkową pewnością siebie:
— Dlatego nie powinno cię zdziwić, że doskonale wiem o jednym z waszych ludzi, który wszedł w posiadanie Szelíd nő, wyjmując ją z kosza na śmieci.
Zdumiewa mnie jak lekko, bez najmniejszego zawahania, wypowiada tak ważne zdanie. Robin wspomniał jedynie, że istnieje możliwość połączenia mężczyzny z nagrania z jego znajomymi, ale, jak wielokrotnie podkreślał, to nic pewnego. Tymczasem teraz obiera odmienną taktykę i niemal oskarża Gezę o kradzież. Rozumiem, że to element zaskoczenia, zagranie, które i mnie nieraz uratowało skórę, a jednak teraz, bardziej niż kiedykolwiek, wydaje się tą najbardziej ryzykowną metodą.
Geza momentalnie zastyga w miejscu. Widzę, jak próbuje wyczytać coś z twarzy Robina — jakby to właśnie tam mógł znaleźć odpowiedzi na wszystkie nurtujące go pytania. Jednak muzyk wcale nie ułatwia mu zadania. Stoi niewzruszony z najbardziej obojętnym wyrazem twarzy, jaki u niego widziałam, i nie daje po sobie nic poznać. Jedyne, co można odczuć, to tę cholerną pewność siebie, która unosi się w powietrzu i nie daje o sobie zapomnieć. Aż sama mam ochotę się przyznać, choć nic nie zrobiłam.
Geza robi serię niespójnych i nerwowych gestów: wykrzywia usta, by potem lekko się uśmiechnąć, próbuje coś powiedzieć, ale finalnie odpuszcza, podnosi wzrok, tylko po to, by chwilę później utkwić, go w swoich butach. A to wszystko przy jednoczesnym niespokojnym bawieniu się dłońmi.
— Czego chcesz? — syczy wreszcie.
Zdecydowanie nie jest zadowolony z sytuacji, w której się znajduje, choć cieszę się, że w końcu zaczyna mówić. Najwyraźniej rozważył wszystkie opcje i nie zostało mu nic innego, jak tylko podjąć współpracę. Wiem, że to jeszcze żadne przyznanie się do winy, ale czuję, że jesteśmy na dobrej drodze. Taktyka Robina zadziałała, dlatego nie wtrącam się i pozwalam mu kontynuować przesłuchanie.
— Potrzebuję pewnych informacji.
— Wydajesz się dobrze poinformowany — prycha. — Co będę z tego miał?
— Świadomość, że nie wisisz mi już przysługi.
Mężczyźni dokładnie mierzą się wzrokiem i żaden z nich nie chce odpuścić. Robin naciska — słusznie, bo potrzebujemy tych informacji — a Geza wciąż liczy, że uda mu się wyjść z tego spotkania na tarczy. Mam wrażenie, że to nie pierwszy raz, kiedy dochodzi do takiej sytuacji, choć coś mi podpowiada, że mężczyźni częściej znajdowali się w odwrotnych pozycjach.
Ta wymiana sił trwa dobrych parę sekund, zanim Geza delikatnie rozluźnia ramiona i spuszcza wzrok.
— Cholera — szepcze pod nosem i spluwa na bruk.
Jak mniemam ten gest oznacza, że zacznie współpracować. Upewniam się, spoglądając na Robina, który również wyraźnie się rozluźnił. Najwyraźniej jego metoda zadziałała, choć bardziej przyczyniła się do tego słowność i honor Gezy. Ach, ten męski honor. Odwołanie się do niego zawsze działa.
Geza wciąż kręci głową z niedowierzaniem i mówi do siebie pod nosem — najwyraźniej wciąż nie może przeboleć sytuacji, w której się znalazł. Finalnie wzdycha i sięga dłonią do kieszeni spodni. Kiedy nie znajduje tam szukanego przedmiotu, zaczyna niespokojnie klepać się po reszcie ubrań, ale i to nie przynosi oczekiwanego skutku. Geza klnie, ponownie, i z nadzieją spogląda w stronę Robina.
— Macie fajki?
Muzyk kiwa głową i sam zaczyna przeszukiwać kieszenie. Nagle przypominam sobie, że i ja mam ze sobą paczkę, dlatego jeszcze zanim Robin znajdzie swoją, wyjmuję papierosy z kieszeni spodni. Zadowolona z siebie, że wreszcie się na coś przydam, wysuwam dłoń z pudełkiem przed siebie i proponuję Gezie papierosa. Kiedy przez dłuższy czas nie słyszę żadnej odpowiedzi, decyduję się podnieść wzrok. Jedyne, co napotykam, to kompletnie bladą twarz Robina i jego przerażone spojrzenie.
Potem wszystko dzieje się kosmicznie szybko. Geza w jednym momencie rzuca się na Robina i zanim ten zdąży zareagować, jest już przyparty do ściany. Dokładnie słyszę, jak głowa chłopaka uderza o twardy mur, i wiem już, że po takim spotkaniu musi zostać potężny siniak. Mężczyźni szarpią się, z tym że Geza ma wyraźną przewagę. Dziwię się, bo z porównania postury i budowy tej dwójki, raczej miałabym trudności ze wskazaniem faworyta bójki — obaj zbudowani są raczej przeciętnie, a jednak to lepiej znany mi muzyk nie może odeprzeć natarczywych ataków.
— Co ty odpierdalasz, co? — Geza niemal wypluwa kolejne słowa prosto w twarz Robinowi. — Kim jest ta laska? Psy na nas wysyłasz.
— Zwariowałeś. Za kogo ty mnie masz?
— Najwyraźniej nie za tę samą osobę, co kiedyś, pieprzony konfidencie.
— Posłuchaj... Geza. Posłuchaj mnie. — Robin próbuje się bronić i dotrzeć do Gezy, ale znacznie utrudnia mu to burzliwa szarpanina i jednoczesne odpieranie ataków chłopaka. — To tylko prywata... Prywata. Chcę wiedzieć, gdzie jest kolia. Tylko tyle. Żadnych nazwisk, świadków czy historii. Tylko miejsce.
Geza na chwilę odpuszcza i przestaje napierać na Robina. Widzę, że rozważa nowe opcje, ale wciąż obserwuje chłopaka na wpół nieufnym, na wpół rozgniewanym spojrzeniem.
— Daj spokój, Geza — próbuje dalej Robin. — Ile my się znamy, co?
— Najwyraźniej za krótko — prycha, ale finalnie go puszcza.
Odskakuje na bezpieczną odległość, ale to wcale nie sprawia, że czuję się bezpiecznie. Mężczyzna jest wyraźnie nabuzowany i nie zdziwiłabym się, gdyby w jednej chwili ponownie rzucił się na Robina. Geza wyraźnie walczy ze sobą, jakby jednak chciał nam pomóc, ale z drugiej strony wiedział, że nie powinien. Oczywiście liczę na tę pierwszą opcję, dlatego załamuje się, kiedy chłopak nagle odwraca się i definitywnie rusza w stronę drugiej z kamienic. Przez chwilę ma wrażenie, że po prostu sobie pójdzie i zostawi nas bez żadnej informacji. Jednak w ostatniej chwili odwraca się i dodaje:
— Perły są u Wujka — mruczy, po czym zwraca się do Robina. — Wiesz, co dalej.
Chłopak nie mówi nic więcej. Jedynie kiwa głową i trochę dłużej niż normalnie wpatruje się w Robina. Ta wymiana trwa kilka dobrych sekund, po których Geza odwraca się i bez najmniejszego spojrzenia w moją stronę znika za rogiem.
Odprowadzam go wzrokiem i dopiero gdy definitywnie tracę go z oczu, obracam się w stronę Robina. Muzyk poprawia koszulkę, która mocno pogniotła się podczas szarpaniny, i stara się w jakiś sensowny sposób ułożyć włosy. Widzę, że jest spięty, bo każdy kolejny wdech bierze nadnaturalnie powoli, zapewne próbując się uspokoić.
Nic nie rozumiem z zaistniałej sytuacji. W którym momencie nasza strategia legła w gruzach i w sumie dlaczego w ogóle Geza domyślił się, że coś jest nie tak? Tyle pytań kłębi się teraz w mojej głowie, ale udaje mi się wydukać tylko jedno.
— Co... co się właściwie stało?
Robin przestaje masować tył głowy, na którym niewątpliwie został ogromny siniak od uderzenia w ścianę, i spogląda na mnie niemalże morderczym wzrokiem. Po raz pierwszy widzę go tak zdenerwowanego. Nie sądziłam, że w ogóle potrafi taki być. Im dłużej jednak zwleka z odpowiedzią, tym bardziej zaczynam się stresować. Serce prawie podskakuje mi do gardła, kiedy Robin nagle rusza w moją stronę, ale jeszcze zanim zrobię krok do tyłu, chłopak jest już obok mnie. Nie mam dokąd uciekać i choć nigdy nie pomyślałabym, że Robin byłby w stanie mnie skrzywdzić, tak teraz przez myśl przechodzą mi wszystkie najczarniejsze scenariusze.
Unoszę dłonie do góry, zasłaniając twarz rękami — to jedyny gest obronny, który zdążę zrobić. Przygotowuję się na najgorsze, ale nic konkretnego się nie dzieje. Czuję dłoń Robina, która wdziera się do kieszeni mojej, a właściwie jego, bluzy i wyjmuje z niej znajdującą się w środku paczkę. Jeszcze przez chwilę szczelnie zamykam oczy, bojąc się je otworzyć, ale gdy przez dłuższy czas nic się nie dzieje, znajduję odwagę, by uchylić powieki.
Robin odsunął się ode mnie na krok, pozostawiając komfortową przestrzeń między nami, ale jego spojrzenie ani trochę nie stopniało — wciąż jest tak samo lodowate jak przed chwilą. Chłopak stoi, jedną rękę opierając na biodrze, a drugą wyraźnie eksponując zdobytą ode mnie paczkę papierosów. Mam wrażenie, że czeka, aż sama odpowiem na własne pytanie, ale ja naprawdę nie mam pojęcia, co powiedzieć, i to nie tylko przez zjadający mnie od środka stres.
— Co się stało, pytasz? — Robin finalnie nie wytrzymuje i mówi z wyrzutem. — Powiem ci, co się stało. Przyszłaś na spotkanie z lokalsem, próbując ukryć swoje królewskie pochodzenie, a wyciągasz przy nim paczkę Marlboro. Każdy głupi zauważy, że coś jest nie tak.
Rozwścieczony ciska paczką o ziemię, a ta trafia tuż pod moje nogi. Odchodzi, ale nie zostawia mnie samej w przejściu. Kątem oka widzę, jak niespokojnie chodzi w tą i z powrotem, i dopiero po chwili przestaje, by oprzeć się o ścianę w tym samym miejscu, w którym jeszcze kilka minut temu znajdowała się jego głowa.
Upewniwszy się, że na mnie nie patrzy, powoli kucam, aby podnieść paczkę. Obracam ją w dłoniach i nie mogę uwierzyć, że taki szczegół wystarczył, by zdradzić moje pochodzenie. Najwyraźniej znajomi Robina są bardziej spostrzegawczy, niż się spodziewałam.
— Przepraszam, nie.... nie wiedziałam — dukam, ale to nie wystarcza, by zwrócić uwagę Robina, który wciąż nie chce na mnie spojrzeć.
Paczka drogich papierosów tłumaczy niepowodzenie naszej misji, ale nie tłumaczy takiego zachowania Robina. Muzyk jest wyraźnie rozdrażniony i wiem, że nie tylko adrenalina wciąż przyczynia się do takiego pobudzenia. Dokładnie obserwuję, jak lekko trzęsącą się ręką co chwila poprawia włosy i pomimo moich przeprosin, wciąż zdaje się mnie ignorować. Nie rozumiem, co wprawiło go w taki stan. Przecież nie może aż tak ubolewać nad porażką. To ja powinnam być bardziej zdruzgotana. I przez chwilę nawet mam wyrzuty sumienia, że to przeze mnie nasza misja legła w gruzach, ale finalnie przypominam sobie, że przecież pozyskaliśmy jakieś informacje.
— Ale przynajmniej wiemy gdzie są perły, prawda?
Robin wreszcie odwraca się przez ramię i spogląda na mnie z niedowierzaniem. Przyznaję, moja uwaga jest dość nieczuła w obliczu tego, co właśnie się stało, ale nie mogę powstrzymać się przed podkreśleniem celu tego spotkania. Oczywiście chłopak widzi to wszystko inaczej i jedynie prycha, by ostentacyjnie wyrazić swoje odmienne zdanie.
— Prawda.
Dopuszcza się tylko jednego słowa, które w żaden sposób nie daje odpowiedzi na moje pytanie. Robin odwraca głowę i ponownie tracę z nim kontakt. Nie mogę tego tak zostawić, dlatego robię kilka dużych kroków, by znaleźć się bliżej niego. W ten sposób nie może mnie unikać.
— To gdzie są te perły? — pytam, ale Robin wydaje się niewzruszony.
Wciąż wpatruje się w chodnik, kompletnie mnie ignorując, a im dłużej to robi, tym bardziej się denerwuję. Naprawdę zależy mi na tej odpowiedzi i jak dotąd sądziłam, że Robinowi również na niej zależało. Nie wiem, skąd u niego taki opór, ale w tym momencie mnie to nie obchodzi. Liczy się coś innego, coś bardziej wartościowego.
— Robin. Gdzie są perły? — ponawiam pytanie.
— U pasera — mruczy zdegustowany i dodaje zdecydowanie bardziej agresywnie: — Tam możesz wnieść tyle paczek Marlboro, ile tylko zechcesz.
Przepycha się obok mnie, o mały włos nie trącając mojego ramienia, i udaje się w stronę ulicy. Czuję, że jest na mnie zły, zresztą daje mi to odczuć swoim niezbyt uprzejmym, a nawet wulgarnym komentarzem. Nie mam złudzeń, że wini mnie za całe zdarzenie, może nawet żałuje, że w ogóle mnie tu zabrał. Cóż, ma rację, ale to tak samo jego wina jak i moja. Skąd miałam wiedzieć, że papierosy mają aż tak duże znaczenie? Przecież to nie ja szlajam się po ulicach. Zresztą nawet przez myśl nie przeszła mi inna marka, podobnie jak nie przeszłaby mi ona przez usta.
Zdenerwowana wpatruję się w plecy odchodzącego Robina i przez chwilę mam wrażenie, że po prostu mnie tu zostawi — tak jak Geza kilka chwil temu. To sprawia, że irytuję się jeszcze bardziej. Nie tak to sobie wyobrażałam — muszę załatwić tę sprawę do końca. I kiedy jestem już zdecydowana ruszyć za nim w pogoń, Robin w ostatniej chwili zatrzymuje się i odwraca w moją stronę.
— Czekaj. Stop — mówi, choć mam wrażenie, że bardziej do siebie niż do mnie.
Obserwuję, jak bierze głęboki wdech i swobodnie przełyka ślinę, by się uspokoić. Wciąż jest mocno spięty — zdradza go zaciśnięta szczęka i mocno ściśnięte dłonie. Zamyka oczy, jakby chciał to wszystko jeszcze na szybko przemyśleć lub po prostu na chwilę się odciąć. Widzę, jak walczy ze sobą, tak jakby próbował ocenić, co warto, a czego nie warto w tym momencie powiedzieć. Finalnie wzdycha i spogląda na mnie wciąż poważnym, choć znacznie łagodniejszym wzrokiem.
— Wybacz — przyznaje, co, nie powiem, trochę mnie zaskakuje. — To też moja wina. Spytałem o zapalniczkę, a o papierosy nie. Po prostu myślałem, że... Ach, nieważne.
Macha ręką, by o tym zapomnieć, ale wyraźnie widzę, że nie może przeboleć całej tej sytuacji. Wszystko w jego postawie na to wskazuje, a w szczególności jego dłoń, która dość pretensjonalnie wylądowała na biodrze. Nie chcę wplątać w jakąś niepotrzebną konwersację, dlatego decyduję się zostawić ten temat, możliwie na zawsze, i skoncentrować się na tym, co teraz najważniejsze — perłach.
— Czyli perły są u pasera, tak? — dopytuję, licząc, że tym razem dowiem się czegoś więcej.
Robin na chwilę zastyga, ale w końcu nieśmiało kiwa głową. Najwyraźniej i on rozumie, że warto zostawić za sobą to niefortunne spotkanie i skoncentrować się na przyszłości. A przynajmniej taką mam nadzieję.
— Zatem wystarczy, że pójdziemy do kogo trzeba, ja wyłożę trochę pieniędzy, a perły z powrotem będą moje?
Plan wydaje się banalnie prosty. W zasadzie oczami wyobraźni sięgam już po moje ukochane świecidełka — jestem tak blisko ich odzyskania. Mimowolnie zaczynam się uśmiechać i nawet nieprzyjemna myśl o kwocie, za którą będę zmuszona odkupić perły, nie potrafi zniszczyć mi humoru. To dla mnie świetna wiadomość, dlatego nie rozumiem, dlaczego Robin wciąż jest taki naburmuszony. Powinien się cieszyć, właśnie tak jak ja. W końcu nasz plan, który początkowo zadawał się kompletną porażką, okazał się strzałem w dziesiątkę.
— To nie takie proste. — Stanowcze słowa Robina próbują sprowadzić mnie na ziemię, ale się nie daję. — Uwierz mi, że jeszcze trochę czasu minie zanim w ogóle zobaczysz te perły.
— Nie rozumiem. Nie możemy po prostu ich odkupić?
— Nie wszystko na tym świecie da się tak po prostu odkupić.
— Ach, tak? — prycham. — Sądziłam, że akurat milionowe kolie należą do tej kategorii.
Odpowiadam sarkastycznie na zaczepkę Robina, ale pod koniec gryzę się w język. Nie chcę, aby nasza rozmowa ponownie przerodziła się w słowną potyczkę o potędze pieniądza i wątpliwych statusach społecznych. Choć mam wrażenie, że ten temat jest nieodłączną częścią naszej znajomości.
— Zresztą, nieważne. O co się tak wściekasz? Przecież udało nam się zdobyć to, po co przyszliśmy. Może... może nie w idealny sposób, ale informacja to informacja, prawda?
Od początku to właśnie to zachowanie Robina mnie zastanawiało. Rozumiem, że wściekał się na mnie za złą paczkę papierosów, ale mam przeczucie, że to nie jest jedyny powód.
— Wściekam się, bo... — zaczyna agresywnie, ale po chwili dodaje raczej zrezygnowany: — Bo naprawdę nie chcę tam iść.
— Mogę pójść sama — oferuję.
W końcu to nie powinien być żaden kłopot, a dodatkowo to dość błahy powód, dla którego Robin zdaje się taki rozdrażniony. Wystarczy, że poda mi adres. I tak to ja płacę. A jednak odpowiedź nadchodzi szybciej niż się jej spodziewam.
— Nie możesz.
Ton, jakim Robin wypowiada to zdanie, jest na tyle poważny, że zastanawiam się, skąd w ogóle wziął się u niego na pierwszym miejscu. Zakaz wydaje się na tyle kluczowy, że posyłam chłopakowi pytające spojrzenie, licząc na jakieś wyjaśnienia.
— Nie wpuszczą cię — tłumaczy, jakby to była najprostsza rzecz na świecie. — Nie wypuszczą cię bez nikogo... zaufanego.
Ostatnie słowo pada znacznie ciszej, jakby Robin dopiero w trakcie uświadomił sobie, że nie powinien go użyć. Zdradza go nie tylko niepewny ton, ale mowa ciała, która jedynie potwierdza moje domysły. A to sprawia, że zaczyna mnie interesować, dlaczego w ogóle padło ono z jego ust i dlaczego aż tak bardzo się nim przejął. Rozumiem, że to właśnie Geza miał być naszą zaufaną osobą — w końcu to on wiedział najwięcej o miejscu, w którym znajduje się kolia. Niestety ta szansa minęła bezpowrotnie kilka minut temu. Jednak teraz mam wrażenie, że Robin ma na myśli kogoś zupełnie innego.
— Zaufanego? — próbuję, ale chłopak wciąż mówi swoje:
— Zresztą, to i tak nie ma teraz znaczenia. — Macha ręką i zaczyna kierować się w stronę bramy. — Mam teraz inne rzeczy na głowie.
Wiem, że w ten sposób próbuje uciec przed tematem, a nie mogę mu na to pozwolić. Oczekuję, że odpowie tu i teraz na wszystkie moje pytania — nie tylko te dotyczące pereł. Chcę jakiegoś jasnego planu działania, sposobu, w jaki odzyskam kolię. Czy proszę o tak dużo?
— Czekaj, czekaj. Co ma w tym wszystkim znaczyć, ktoś zaufany?
Nie daję za wygraną i od razu rzucam się za nim. Łapię go za łokieć i odwracam w swoją stronę, by spojrzeć mu w twarz. Ale nawet ten gest nie wywiera żadnego wrażenia na Robinie. Chłopak wciąż patrzy się na mnie obojętnie i przeraża mnie, jak dobrze potrafi ukryć wyraźnie miotające nim emocje. Nieraz zdarzyło mu się przegrać z samym sobą i żałuję, że właśnie w tym momencie nie doszło do kolejnej takiej porażki.
Wpatrujemy się w siebie znacznie za długo, ale liczę, że może w ten sposób Robin ulegnie presji i wreszcie coś mi powie. I faktycznie tak się dzieje, ale słowa, którymi mnie raczy, są dalekie od tych, które chcę usłyszeć.
— Zatrzymaj bluzę. Przyda ci się na zimne wieczory z Marlboro na balkonie.
Wyrywa rękę z mojego uścisku i wymyka się w stronę ulicy. Oczywiście nie pozwalam mu uciec i od razu ruszam w pogoń. Doganiam go tuż przed bramą budynku, natychmiast wyprzedzam i powstrzymuję go przed wyjściem.
— I co? To tyle? — pytam pretensjonalnie. — Chyba należą mi się jakieś wyjaśnienia, co?
Robin przestępuje z nogi na nogę, zapewne zirytowany tym, że nie może po prostu mnie tu zostawić. To znaczy, gdyby tylko chciał, bez problemu przepchnąłby się obok mnie, a może nawet stratował, ale o dziwo tego nie robi. Jedynie posyła mi jedno długie, znużone spojrzenie i dodaje w najmniej przekonujący sposób, jaki kiedykolwiek słyszałam:
— Zadzwonię do ciebie.
Nie wiem, co na to odpowiedzieć, a kiedy wreszcie mój mózg znajduje odpowiednie słowa, jest już za późno. Robin robi krok do przodu i zanim zdążę zareagować znika za rogiem budynku.
Stoję w niemałym szoku i próbuję poskładać myśli, co nie przychodzi mi z łatwością. Spotkanie z Gezą. Szarpanina. Afera z papierosami. Kolejna afera z Robinem i to jego dziwne zachowanie. Ostatnie pół godziny dało mi wiele odpowiedzi, ale jeszcze więcej pytań. Sama zaczynam się w tym wszystkim gubić.
Finalnie interesuje mnie tylko to, co dzieje się z moimi perłami. Wiem, gdzie są, ale nie wiem, jak je zdobyć. A to ponownie prowadzi mnie do Robina. Tego samego Robina, który przed chwilą uciekł, nie zdradzając żadnych ważnych informacji, a do tego zostawiając mnie samą z wieloma pytaniami. Cholerny typ.
Wściekam się i kopię jeden z leżących w przejściu kamieni. Nie tak wyobrażałam sobie to popołudnie.
Potrzebuję spokojnego miejsca, w którym mogłabym poskładać myśli w jedną całość. Hotel odpada — tam wszystko przypomina mi o pracy i własnej głupocie. Kawiarnie też nie wchodzą w grę. Przecież nie pokażę się nigdzie w takim stroju. Po chwili namysłu stawiam na nabrzeże. Lekka bryza Dunaju dobrze mi zrobi.
Jednak krew mnie zalewa na samą myśl o korkach, w których dane mi będzie stać, zanim w ogóle dostanę się na drugą stronę miasta. W przypływie złości ponownie wyciągam z kieszeni tę cholerną paczkę. Mam wrażenie, że czerwone logo śmieje się do mnie i mam nieodpartą ochotę cisnąć pudełkiem o ziemię, tak jak przed kilkoma minutami zrobił to Robin. To tak w ramach kary. W końcu to ich wina.
Zanim jednak daję upust swojej złości, zapalam jednego z papierosów. Już po pierwszym wdechu czuję się nieswojo. Papieros nie smakuje tak samo, a ja nie potrafię powiedzieć dlaczego.
~~~
~~~
Mała prywatka od autorki.
Gdyby kiedykolwiek istniało rozdanie nagród dla największych prokrastynatorów na tym świecie, to chyba wygrałabym w przedbiegach. No ale tak już mam. I to nie tylko w pisaniu. Zdałam tak już prawie całe studia, więc to nie może być taki zły nawyk prawda? 🙈
Rozdział kończyłam w nocy, mimo że był już prawie skończony od miesiąca, no ale no. Dajcie znać, co myślicie o powodzeniu-niepowodzeniu perłowej misji ratunkowej i naszych kochanych bohaterach. W kolejnym rozdziale wrócimy do lokatorów kamienicy przy Szinyei Merse 27, bo przecież i oni są tutaj ważni, nie?
Może tym razem uda mi się mniej pierdzieć w stołek, a więcej pisać? Kto wie? 😂
Życzę miłego życia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro