Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝓀𝓎𝒶𝓃𝒾𝓉𝑒𝓈

 ~~~

        Siedzę na schodach pod bazyliką i przeklinam wszystkich muzycznych bogów pod słońcem. Akurat dzisiaj, akurat teraz musiała pójść mi struna. Nienawidzę tego cholerstwa, bo kiedy realnie mam ochotę grać i podzielić się z przechodniami moją nową muzyką, to jedno z ważniejszych narzędzi odmawia posłuszeństwa. Wiadomo, mam jeszcze swój głos — niepodważalnie ważniejszy instrument niż gitara — ale nie będę się przecież darł na środku Budapesztu bez żadnego akompaniamentu. To nie w moim stylu, a i jestem pewny, że wezmą mnie za jakiegoś niezrównoważonego typa.

          Pozostaje mi jedynie siedzieć na schodach i bluźnić pod nosem na to, jak załatwił mnie los. Nie jest to oczywiście pierwszy raz, kiedy mam z nim na pieńku, ale dzisiaj wybitnie mnie zdenerwował. I choć mógłbym coś zagrać — to nie tak, że moja gitara jest kompletnie nie do użytku — to jakość muzyki pozostawiłaby wiele do życzenia. A to jedyny aspekt mojego życia, w którym nie pozwalam sobie na błędy.

           Czasami chciałbym mieć tak, jak Batsy. Po prostu leżeć na schodach i nie przejmować się niczym. Chyba kiedyś muszę tego spróbować. Nawet jeśli miałby mnie zgarnąć policja.

           Słyszę dźwięk monety obijającej się o inne i podnoszę wzrok znad gitary, by spojrzeć na futerał. To kolejne dwieście forintów i dziwi mnie, że ktokolwiek zdecydował się je wrzucić właśnie teraz — przecież od jakiegoś czasu nic nie gram. Kiedy jednak podnoszę wzrok jeszcze wyżej, rozumiem, skąd ten datek. Stoi przede mną Amanda. Nie mogło być inaczej.

          — Masz przy sobie gotówkę? Niemożliwe — rzucam z przekąsem, wciąż skupiając się na strunach.

          Słyszę ciche prychnięcie Amandy, ale nie muszę na nią patrzeć, by wiedzieć, że się uśmiecha.

          — Przygotowałam się — odpowiada, po czym dodaje równie sarkastycznie: — Choć nie ukrywam, że mógłbyś wreszcie zainwestować w terminal. Byłoby łatwiej.

          Kąciki moich ust unoszą się mimowolnie, podobnie jak mój wzrok, który wreszcie ląduje na Amandzie. Zasłużyła sobie na uwagę. I w sumie nie mam czego żałować, bo kobieta, jak zwykle, wygląda zjawiskowo. Dzisiaj zachwyca długą, kwiecistą sukienką z wcięciem, która swobodnie powiewa na wiosennym wietrze. Uśmiecham się, bo wiem, na witrynie którego z showroomów stolicy widziałem ostatnio tę kreację. I nie dziwi mnie, że to właśnie blondynka weszła w posiadanie kwiecistego arcydzieła — ta sukienka naprawdę jej pasuje. Podobnie fioletowe szpilki i torebka, które idealnie dopełniają jej stylizację.

          Amanda wygląda trochę jak pani wiosna, a przynajmniej sądzę, że właśnie w taki sposób dzieciaki w przedszkolach wyobrażają sobie uosobienie najweselszej pory roku. Oczami wyobraźni widzę, jak Fanni wykorzystuje wszystkie kolory kredek pod słońcem tylko po to, by oddać na papierze choć ułamek tego, czym prezentuje sobą dzisiaj Amanda. I z chęcią przygarnąłbym taką laurkę od Fanni. Bez zastanowienia powiesiłbym ją na lodówce, a to przecież największy z możliwych zaszczytów. Takie to arcydzieło.

          — Jak poszło? — pytam, wpatrując się w delikatną, pozłacaną opaskę, którą blondynka umieściła dzisiaj we włosach. W niektórych miejscach przypomina ona niewielkie pączki kwiatów, co jedynie potwierdza, jak bardzo kobieta dba nawet o takie szczegóły. — Zakładam, że skoro stoisz przede mną, wyglądając... no, właśnie tak, to chyba nadal masz dostęp do złotej karty, prawda?

          Wszystko w jej postawie i wyglądzie sugeruje, że ta obszerna rozmowa, której Amanda tak bardzo się obawiała, przebiegła w pomyślny sposób, albo przynajmniej nie tak tragiczny, jak się pierwotnie spodziewała. Dlatego dziwię się, kiedy blondynka nieprzekonana delikatnie przechyla głowę, jakby nie wiedziała, co do końca ma powiedzieć. Nie takiej reakcji się spodziewałem.

          — To... długa historia — przyznaje.

          Niepewność w jej głosie, sprawia, że momentalnie schodzę na ziemię. Przestaję myśleć o głupotach i skupiam się na rzeczach faktycznie ważnych, bo nieskładna reakcja blondynki niesamowicie mnie intryguje. Delikatnie odkładam gitarę na bok, sugerując, że Amanda ma moją pełną atencję. Muszę wiedzieć, co dokładnie się stało.

          — Mam czas — mówię spokojnie, licząc, że w ten sposób Amanda wreszcie powie mi, co się wydarzyło. Blondynka jednak widzi to inaczej, bo nie może powstrzymać się od cichego komentarza, który jednak nie umyka mojej uwadze.

          — Zdziwiłabym się, gdybyś nie miał.

          Wzdycham lekko, ale finalnie nie komentuję tego osobliwego przytyku. Ma rację i tylko dlatego odpuszczam kąśliwą kontrę. To nie moment na dziecinne przekomarzanki. Choć znając naszą historię, sprawa nawet największej wagi nie powstrzyma nas przed wymianą uprzejmości podobnego pokroju.

          Naprawdę ciekawi mnie, co Amanda ma mi do powiedzenia, dlatego nie chcę dłużej zwlekać. Kiedy jednak spoglądam na blondynkę, ta wyraźnie na coś czeka. Rozkładam ręce w pytającym geście, by ją pospieszyć.

          — To naprawdę długa historia. Może omówimy to... przy małej przekąsce? — Unosi papierową torbę do góry, sugerując, że to właśnie w niej przyniosła posiłek. — Wiem, jak bardzo nie lubisz wystawnych restauracji, dlatego wzięłam coś na wynos.

          Dopiero teraz zauważam, że trzyma torebkę w prawej dłoni. Wodzę wzrokiem między nią a Amandą i zastanawiam się, czy jestem bardziej zaskoczony jej postępową postawą, czy faktem, że wyszła poza swoją strefę luksusowego komfortu i zrezygnowała ze stolika w topowej restauracji. Choć w sumie najbardziej dziwi mnie, że zdecydowała się zrobić coś dla mnie. Rzadko kiedy mogę czegoś takiego doświadczyć.

          Mimo wszystko nie podoba mi się wizja bycia dokarmianym przez blondynkę, to trochę uwłaczające, zwłaszcza, że stać mnie na jedzenie. I choć opieranie się jest w mojej naturze, tak tym razem decyduję się nie unosić swoim dziwnie zdefiniowanym honorem. Głupio odmówić, a i szczerze mówiąc, z chęcią bym coś zjadł. A, no i koniecznie muszę dowiedzieć się, co stało się z kolią.

         Nie mam pojęcia, co też zdecydowała się nam zaserwować, ale finalnie zgadzam się na ten spontaniczny lunch. Kiwam głową, po czym zaczynam zbierać swoje rzeczy ze schodów — to nie jest odpowiednie miejsce na jedzenie. Zarzucam futerał na ramię, po czym wskazuję Amandzie kierunek, w którym powinniśmy się udać.

          Oddalamy się trochę od głównego placu, podążając boczną uliczką wzdłuż jednej z naw bazyliki. Tam schody przechodzą w przyjemne zacienione miejsce i, biorąc pod uwagę dzisiejsze wybitnie doskwierające słońce, wybranie się tam to jedna z lepszych możliwych decyzji. Zresztą nie tylko my decydujemy się na pseudopiknik w cieniu jednego z zabytków stolicy. Grupka młodzieży rozsiada się nieopodal i nie jestem przekonany co do procentowości napojów, które spożywają.

         Kręcę głową, jeszcze zanim moje nadopiekuńcze zmysły zaczną działać, i bez większego problemu siadam między moją gitarą a rozłożoną plackiem Batsy. Nie przejmuję się zbytnio podobnym manewrem w przeciwieństwie do Amandy, która najpierw wyjmuje chusteczki z torebki i dopiero po uprzednim wytarciu nie najczystszego kamienia, wreszcie siada. Dokładnie przyglądam się jej pedantycznym ruchom, które szczerze mnie bawią. Sam nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem przy sobie chusteczki, choć nie chodzę też w podobnych kreacjach co blondynka. Na takich materiałach samo zagniecenie jest skazą, to czym dopiero jest plama?

          Amanda przyłapuje mnie na gapieniu i ściąga brwi z zamiarem sprowadzenia mnie na ziemię. Chcę dodać jakiś żartobliwy komentarz dotyczący jej zachowania, ale szybko zmieniam decyzję, widząc jej spojrzenie. Za nic w świecie nie chciałbym z nią teraz zadrzeć.

         W zamian skupiam się na papierowej paczce i z ciekawością zaglądam do środka.

         — To co żeś przyniosła?

         — Sushi. To moja ulubiona restauracja.

         Przyglądam się zaparkowanemu zestawowi i muszę przyznać, że wygląda naprawdę dobrze. O ile nie przepadam za wybitnie wygórowaną kuchnią, której zresztą nie doświadczam za często jeśli w ogóle, to jednak to danie prezentuje się nad wyraz apetycznie. I nawet taki laik jak ja, który w życiu nie miał podobnego rarytasu w ustach, jest w stanie docenić takie dzieło.

        — Jadłeś kiedyś sushi? — pyta, choć myślałem, że to oczywiste. Dość długo migam się od odpowiedzi, w zasadzie to sam nie wiem dlaczego. Moja zmieszana reakcja mówi sama za siebie, co wreszcie uświadamia sobie Amanda. — O matko, ty nigdy nie jadłeś sushi!

        — Odkrycie roku — odpowiadam zirytowany jej postawą. — Gdzie niby miałem je jeść?

        Amandę lekko peszy moja uwaga, a może zwyczajnie jest jej głupio, że nie wzięła tego pod uwagę. Trudno się dziwić, kiedy mierzy wszystkich swoją miarą. A wiadomo, że ta jej znacznie odstaje od mojej.

       — Wybacz, nie pomyślałam. — A to ci nowość. — No ale spójrz na to z drugiej strony. Wreszcie masz okazję spróbować. A gwarantuję, że jak już raz zasmakujesz sushi, to będziesz je jadł codzienn... To znaczy... wiesz, no.

        Kwituję jej uwagę wymownym spojrzeniem, przez co blondynka nawet nie kończy swojej myśli. Może i lepiej. W zamian całkowicie skupiam się na plastikowym pudełku, w którym umieszczono sushi — to tak na wypadek, gdyby przyszła mi na myśl jakaś głupia riposta. Zajadając się ryżem ciężko mi będzie mówić, zresztą podobnie jak i Amandzie. Może powinniśmy częściej rozmawiać w podobnych okolicznościach?

        Zabieram się za otwarcie pudełka i ignoruję dołączone do niego pałeczki. Podobnie jak ignoruję ciekawskie spojrzenie Amandy, która ewidentnie czeka na mój ruch i komentarz w sprawie przyniesionego dania. Trochę to dziwne być tak obserwowanym, dlatego możliwie jak najszybciej pakuję sobie do ust pierwszy kawałek. Blondynka nie kłamała — to całe sushi jest naprawdę dobre. Ale to nie po to się spotkaliśmy, by doceniać kunszt japońskiej kuchni. To kolia jest tu najważniejsza.

         Podnoszę wzrok, by napotkać ciekawskie spojrzenie Amandy, ale doskonale wiem, jak sprowadzić ją na ziemię jednym zdaniem.

         — To jak to było z tą kolią?

         Blondynkę lekko zaskakuje moje bezpośrednie pytanie, choć bardziej moment jego zadania niż sama treść. No ale powinna się go spodziewać. Przecież spotkaliśmy się właśnie po to, by raz na zawsze wyjaśnić sprawę kolii. 

         Dokładnie widzę, w którym momencie Amandę opuszcza dobry humor, a na jej twarzy pojawia się grymas. To musi być dla niej niewygodny temat, ale na szczęście zdążyła się już pogodzić z faktem, że musi opowiedzieć mi całą historię ze szczegółami. Jej zmieszane spojrzenie gwarantuje mi, że kobieta nie stchórzy, choć ciężko mi powiedzieć dlaczego właściwie miałaby to zrobić. Przecież nie mogło być aż tak źle.

         — Powiem ci — Amanda powoli odkłada tackę na ziemię i opiera łokcie na kolanach — ale musisz się skupić. To trochę... pomieszane.

         Unoszę brew zaskoczony je słowami. To nie tak, że spodziewałem się dwóch zdań wyjaśnienia i tyle. Wiedziałem, że historia będzie trochę bardziej skomplikowana. Z tym że reakcja Amandy sugeruje wyjaśnienia na miarę dobrego kryminału. Dziwne. W takim wypadku sam kiwam ze zrozumieniem głową i odkładam swoją porcję na ziemię, sugerując, że jestem gotowy na zrozumienie tej pomieszanej historii.

         Amanda bierze głęboki wdech, po czym zaczyna mówić — jej głos jest opanowany, bardzo analityczny, trochę pozbawiony emocji, tak jakby przedstawiała mi suche fakty, a nie opowiadała barwne przeżycia. Wiem, że to jedynie zasłona, bo czasami słyszę, jak próbuje powstrzymywać mocniej nacechowane słowa lub nieznaczne drżenie głosu. Muszę przyznać, że ogólnie wychodzi jej to naprawdę dobrze, choć wolałbym, gdyby przestała się powstrzymywać. Zdecydowanie bardziej doceniłbym emocjonalne wyznanie. Te zawsze brzmią lepiej.

          Ale finalnie to sama historia jest tu najważniejsza, dlatego to na niej się skupiam. Amanda mówi mi o wieczorze z Eliasem, o tym jak przyznała się do wszystkiego, jak opowiedziała mu całą relację z naszych poszukiwań, włącznie z galą. O tym, co zaszło potem w gabinecie, jak Elias wyjął kolię z biurka i jak przedstawił jej dokładny przebieg swoich rozmów i negocjacji z Bodnárem. O udziale Marcella w aukcji i o tym, co już wkrótce ją czeka — spotkaniu z samym autorem nieszczęsnych świecidełek.

         Historia wydaje się spójna, ale nie tak tragiczna, jak spodziewałem się po zachowaniu kobiety. Oczywiście mogliśmy tego wszystkiego uniknąć, gdyby tylko Amanda wcześniej porozmawiała ze swoim narzeczonym — kto by się spodziewał, co? Staram się powstrzymać prychnięcie, dlatego zanim jeszcze cokolwiek powiem, ponownie sięgam po tackę z sushi. Wolę się zapchać ryżem niż powiedzieć coś, czegoś czego nie powinienem.

          Amandzie nie umyka moja desperacka ucieczka przed wyrażeniem niezbyt przychylnej opinii, bo widzę to wymowne spojrzenie, którym mnie raczy.

         — Tak, tak, wiem, co chcesz powiedzieć. A nie mówiłem. Prawda?

         Uśmiecham się pod nosem. Amanda czyta mi w myślach i dziękuję niebiosom, że wpadła na to sama. Jeszcze tego by brakowało, bym powiedział jej to wprost. A ponieważ blondynka zaskakuje mnie swoją wybitną samoświadomością, decyduję się uchylić przed nią rąbka tajemnicy w sprawie jej przyszłego gościa. Powinna wiedzieć co nieco o węgierskim pseudocelebrycie-ekscentryku, jeszcze zanim zdąży przekonać się sama, jaką kompletną kanalią jest ten człowiek. Może to choć trochę poprawi jej humor. A jak nie, to przynajmniej przyda jej się na przyszłość.

          — Bodnár to stara sknera i snob wysokiej rangi. Świata nie widzi poza swoją pracą. Nic dziwnego, że o wszystkim wiedział. Dlatego nie przejmowałbym się tym tak bardzo. Nie wiem, czy ktokolwiek, kto posiada jego prace, tak naprawdę ma je na wyłączność. Mówię ci, typ ma porządnego fioła. — Wzruszam ramionami i ładuję kolejny kawałek do ust. — W sumie mogłem się tego po nim spodziewać.

          Stary pryk od zawsze grał w takie gierki. Ze wszystkich sławnych projektantów jest tym, za którym przepadam najmniej. Oczywiście jedynie pod względem typu człowieka. Kunsztu jubilerskiego nie można mu odmówić. W tym nie ma sobie równych.

         — Tak dobrze go znasz? — Amanda łapie mnie za słówka, ale szybko zbywam jej pytanie:

         — Gdzie tam. Nie znam go prawie w ogóle. Tyle co pozwoliło mi moje... powiedzmy że doświadczenie zawodowe. — Uciekam się do eufemizmu, choć zdaję sobie sprawę, że Amanda doskonale wie, co mam na myśli. — Zresztą, co ja będę ci mówił. Z tego co słyszę, sama się niedługo przekonasz.

          Amanda krzywi się na samo wspomnienie jej przyszłego spotkania z Bodnárem i ciężko się dziwić. Zapewne wolałaby omawiać szczegóły gali w znacznie przyjemniejszej atmosferze, bez tłumaczenia się z tej całej farsy i odpierania dziwnych pytań i przytyków. W sumie to chciałbym być świadkiem tej wymiany uprzejmości, kiedy wszyscy zasiądą przy stoliku w hotelowej restauracji. Bezsprzecznie będzie to niesamowicie osobliwy widok. Wydarzenie o niebo ciekawsze od samej gali.

         Mimowolnie uśmiecham się na samą wizję tego spotkania, ale szybko schodzę na ziemię i kryję rozbawienie. Nie chcę urazić Amandy, a obawiam się, że podobnym gestem mogę to zrobić. Szybko odzyskuję spokój i na całe szczęście robię to tuż przed tym, jak blondynka wbija we mnie całkowicie poważne spojrzenie — zupełnie jakby chciała zajrzeć w głąb mojej duszy. Nie rozumiem, skąd ta nagła zmiana, i w zasadzie to boję się zapytać.

         — Słuchaj — mówi stanowczo, ale mam wrażenie, że sama nie jest przekonana do własnych słów. — Nawet jeśli wyszło, jak wyszło, to niesamowicie mi pomogłeś i chcę jakoś spłacić dług wdzięczności.

         Oho. To nie może być nic dobrego. Nienawidzę, gdy ktoś mówi o długu wdzięczności — jakby zwyczajna, ludzka chęć pomocy była wyceniona, a wcale nie powinna być. Racja, poświęciłem znacznie więcej niż się kobiecie wydaje, by w ogóle mogła licytować tę cholerną kolię, ale gdybym nie chciał tego zrobić, to bym tego nie zrobił. Koniec tematu.

         — Przestań, wiesz, że nie o to mi chodzi — zbywam ją, zanim wymyśli coś naprawdę głupiego.

         — Ale może jednak mogłabym ci w jakiś sposób pomóc?

         Kręcę głową na samo to słowo. Raczej nie ma żadnej rzeczy, w której Amanda okazałaby się pomocna. Chyba że potrafi zmieniać struny w gitarze, bo to aktualnie jest jedyna rzecz, której potrzebuję. Nie żebym sam nie potrafił tego zrobić, ale obserwowanie blondynki męczącej się z tym zadaniem wyglądałoby co najmniej śmiesznie. Choć w sumie za nic w świecie nie dałbym jej skrzywdzić mojej gitary.

         — Wiem, że nie przyjmiesz ode mnie żadnych pieniędzy — kontynuuje, a w głębi duszy cieszę się, że chociaż to zrozumiała. Brawo. — Ale może pomogę ci je zdobyć w inny sposób? U nas w restauracji nie brakuje personelu, ale po tym co mi pokazałeś, mógłbyś zająć miejsce za fortepianem i...

          — Czekaj, czekaj — wchodzę jej w słowo. — Proponujesz mi pracę?

          Kobieta kiwa głową, a ja o mały włos nie krztuszę się kawałkiem ryby — a szkoda by było umrzeć od sushi. Ta propozycja jest co najmniej absurdalna, a przynajmniej dla mnie. Bo kiedy spoglądam na Amandę, ta zdaje się przekonana do swojego genialnego pomysłu, a nawet zdziwiona, że nie podzielam jej zdania.

          — Tak — mówi, jakby to była najoczywistsza rzecz na ziemi. — Przecież słyszałam, jak grasz.

          — Dobre sobie — śmieję się pod nosem. — Granie jakichś jazzowych pierdółek bez ładu i składu do kotleta? Nigdy w życiu. Zresztą spójrz na mnie. Ja i frak? Nie dziękuję.

          Nie potrafię wyobrazić sobie siebie w podobnym scenariuszu. To ostatnia rzecz, którą chciałbym robić. Nudne, odtwórcze granie dla osób, które i tak mają mnie w głębokim poważaniu. Uraża to nie tylko mój muzyczny kunszt, ale i mnie jako muzyka. Za nic w świecie nie zgodzę się na podobny cyrk. Dlatego dziwię się, że Amanda wciąż próbuje mnie przekonać.

           — Mówię serio. Naprawdę się nadajesz. Jesteś lepszy niż niejeden muzyk, którego zatrudniam.

           — Nie wątpię, ale to naprawdę nie dla mnie.

           Kręcę powoli głową i posyłam Amandzie blady uśmiech. Cieszę się, że blondynka próbuje coś dla mnie zrobić i doceniam jej gest. To naprawdę miłe. Niestety jakkolwiek bardzo by się nie starała, niestety jej pomysł kompletnie mija się z moim powołaniem. Nie chcę jej urazić bezpośrednią odmową, ale nie mam innego wyboru. Zgoda przeczyłaby wszystkim wyznawanym przeze mnie wartościom, a tych w życiu się nie wyrzeknę.

          — Może na taką nie wygląda, ale to dobrze płatna praca. — Amanda wciąż próbuje. — Dzięki niej mógłbyś żyć normalnie. Normalnie, jak na standardy przeciętnego mieszkańca Budapesztu. Nie musiałbyś zarabiać na ulicy czy pod bazyliką. Jest też szansa, że ktoś cię zauważy. Może spodoba mu się twoja gra i zaproponuje jeszcze lepszą ofertę? Pomyśl o tym. To też szansa na przyszłość.

         Wiem, do czego dąży Amanda. Wiem, że chce mnie przekonać możliwościami i perspektywami, które nie są dostępne dla mnie tu — na ulicy. Ale to nie ten typ muzyki ani ten typ rozgłosu, którego potrzebuję.

         — Po prostu... niezmiernie mi pomogłeś i teraz ja chcę pomóc tobie.

         Spogląda na mnie w ten jeden, chwytający za serce sposób, i dopiero teraz widzę, jak wiele to dla niej znaczy. Zaskakuje mnie jej postawa. W szczególności, że jeszcze kilka dni temu niemal wykrzyczała mi w twarz, że już mnie nie potrzebuje. A teraz? Nagle obudził się w niej wiecznie uśpiony altruizm?

         I jeszcze to dziwne założenie, że potrzebuję pomocy. Dlaczego? Bo włóczę się po mieście z gitarą zamiast zarabiać w inny sposób? Bo nie mam własnego mieszkania? Nie mam do kogo wracać? Bo nie mam własnej firmy, stałego planu na życie, czy czego tam jeszcze wszyscy pragną mieć? Niby skąd ten wniosek?

          Chcę wiedzieć, ale najbardziej zależy mi na wyprowadzeniu Amandy z wielkiego błędu, w którym znalazła się po części z własnej winy.

         — Ja... nie potrzebuję pomocy. Lubię to, jak jest — przyznaję szczerze. — Nie gram na ulicy z przymusu, tylko z wyboru.

         No właśnie. I to chyba jest zarazem moje największe szczęcie i mój największy problem.

         Prawda jest taka, że gdybym tylko chciał, mógłbym zatrudnić się w każdej przeciętnej pracy — gdzieś w sklepie czy na zmywaku. I choć nie są to lukratywne zajęcia, to jednak zarobiłbym zdecydowanie więcej niż grając codziennie na tych zakurzonych schodach. Może gdybym musiał płacić czynsz i wszystkie rachunki, myślałbym inaczej. Ale dopóki pomieszkuję na strychu u Brigette i nie przejmuję się takimi wydatkami, to nie widzę ani powodu, ani motywacji do zmiany mojego życia.

          — Wiem, że trudno ci to zrozumieć, bo to zupełnie inna bajka, a przynajmniej dla ciebie — tłumaczę, bo widzę, że Amanda nie rozumie mojej uwagi. — Ale za nic w świecie nie zmieniłbym tego, jak jest. To mi po prostu... pasuje.

         Studiując ludzi, natknąłem się na jedno ciekawe spostrzeżenie. W tych czasach wielu z nas nie pasuje to, jak jest. Wszyscy gonią za czymś więcej, za czymś lepszym, niepowtarzalnym. Za wszelką cenę chcą wyróżnić się z tłumu, zaprezentować swoją indywidualność, unikatowość, a nieposiadanie jej traktowane jest niczym porażka. Ludzie boją się być przeciętni. A przecież nie ma nic złego w byciu przeciętnym. Nie każdy zostanie prezesem wielkiej firmy, nie każdy dostanie Nobla, nie każdy osiągnie sukces, nie każdemu pisana jest wielka kariera. I to nie do tego wszystkiego powinniśmy dążyć. Świat potrzebuje przeciętnych ludzi. A przede wszystkim potrzebuje ludzi szczęśliwych.

          Poza tym, dlaczego każdy aż tak bardzo chce być inny niż wszyscy? Przecież kiedy wszyscy są inni, to nikt nie jest.

          — Z jednej strony możesz mnie nazwać niezależnym muzykiem, z drugiej leniwym bumelancikiem, któremu nie chce się pracować. Tak czy siak, będziesz miała rację. Z tym, że jakoś mało obchodzi mnie twoja... To znaczy. Ogólnie. Opinia innych.

           Reflektuję się, zanim zdążę dokończyć zdanie. Nie chcę, by Amanda odebrała to jako atak na jej osobę, bo zupełnie nie o to mi chodzi. Jest wręcz przeciwnie. Gdzieś tam trochę zależy mi właśnie na jej opinii. Może nawet troszkę bardziej, niż chciałbym przyznać. Nie zmienia to jednak faktu, że to, co mi proponuje, to zupełnie nie moja bajka.

           Wzruszam ramionami i odkładam pustą tackę po sushi na ziemię. Sięgam ręką do futerału i wyciągam z niego niewielką puszę oranżady — mojego ukochanego napoju. Ma kiczowatą etykietkę i jest najtańsza ze wszystkich na rynku, ale chyba jeszcze nic na świecie aż tak nie skradło mojego serca. No może poza Batsy. Oranżada to jedna z niewielu nagród, które sprawiam sobie od czasu do czasu. To taki mój mały rytuał. I nie zamieniłbym tego okropnie słodkiego, gazowanego napoju na najlepszy szampan na świecie.

           Amanda obserwuje mnie uważnie i widzę, że jest porządnie skołowana tym, co właśnie jej powiedziałem. Uważnie obserwuje moje ruchy, kiedy głośno otwieram puszkę, po czym biorę obszerny łyk. Właśnie tego w tym momencie potrzebowałem — chwili radości wywołanej cukrowym szałem. I może to przez niego decyduję się kontynuować:

           — Rozumiem, że wolałabyś być teraz w swoich drogich restauracjach, to znaczy... nie rozumiem tego, ale rozumiem... No, wiesz, co mam na myśli — gubię się w tym, co mówię, ale finalnie chodzi tu o przekaz i to na nim się skupiam. — Po prostu, chcę ci pokazać, jak niewiele trzeba do chwili szczęścia. Że coś tak prostego, jak siedzenie w cieniu bazyliki z puszką oranżady i gitarą, też może być przyjemne. Może wtedy zrozumiesz, dlaczego nie potrzebuję pomocy.

           Wygrzebuję z futerału jeszcze jedną puszkę i podaję ją Amandzie. Kobieta chwilę się waha, podążając wzrokiem między mną a puszką, ale finalnie zabiera napój. Obraca go niepewnie w dłoni — widzę, że nie jest przekonana do mojego pomysłu. Zgaduję, że dawno nie piła podobnego specyfiku, o ile w ogóle. Czuję, że ciężko mi będzie ją zaprzyjaźnić z moją wizją świata, choć w sumie nie to jest moim celem. Po prostu chcę, by na moment przestała myśleć o wszystkim w tak poważny sposób i zatraciła się w chwili. Żeby znalazła szczęście w czymś naprawę błahym. Tak jak ja robię to od lat.

          — Poza tym są piosenki, które nie pasują nigdzie indziej — dodaję pod nosem.

         Momentalnie odstawiam puszkę na ziemię i chwytam za gitarę. Amanda musi zrozumieć, czym tak naprawdę jest dla mnie muzyka.

          — Poszła mi struna, więc może brzmieć dziwnie, ale nie zwracaj na to uwagi — dodaję, próbując się usprawiedliwić, ale już chwilę potem zaczynam grać. 


Her green plastic watering can; For a fake Chinese rubber plant

In the fake plastic Earth

That she bought from a rubber man; In a town full of rubber plans

To get rid of itself

It wears her out


She lives with a broken man; A cracked polystyrene man

Who just crumbles and burns

He used to do surgery; For girls in the eighties

But gravity always wins

And it wears him out


She looks like the real thing; She tastes like the real thing

My fake plastic love

But I can't help the feeling; I could blow through the ceiling

If I just turn and run

And it wears me out


And if I could be who you wanted

If I could be who you wanted

All the time**


          To piosenka, którą śpiewam rzadko, ale zawsze jest bliska mojemu sercu. Ma nostalgiczny wydźwięk i jak dla mnie idealnie miesza smutek z pewną nadzieją. Przekazuje właśnie to, co w tym momencie czuję, a czego chcę, by Amanda właśnie teraz doświadczyła. I mam nadzieję, że się udało.

          Spoglądam na blondynkę, która podczas całej mojej piosenki wpatrywała się bez wyrazu to we mnie, to w moją gitarę. Niepewnie obraca puszkę w dłoniach, jakby jej powolny obrót miał odwzorowywać kręcące się po głowie myśli kobiety. Ucieka wzrokiem gdzieś w końcówkę cienia i podświadomie się uśmiecha. Jest coś niesamowicie magicznego w jej reakcji. Zupełnie jakbym na własne oczy obserwował zachodzącą w niej przemianę.

        Amanda w jednej chwili przestaje obracać puszkę i spogląda na mnie poważnie. Jedną ręką zaczesuje włosy za ucho i zaczyna bawić się podłużnym złotym kolczykiem. Delikatnie przygryza wargę, jakby wstydziła się tego, co zaraz powie.

         — Masz rację. To był głupi pomysł — mruczy. — Gdybyś zaśpiewał to w mojej restauracji, większość gości skarżyłaby się, że zakłócasz im rozmowy biznesowe.

         O ile w ogóle dane by mi było coś takiego zaśpiewać. Pewnie od razu dostałbym wytyczne do grania jedynie jakiś dziwnych popierdółek i na tym skończyłoby się moje twórcze granie. A to dla mnie najczarniejszy scenariusz.

         — I pomyśleć, że ci wszyscy ludzie tak wiele tracą. — Jestem niemal pewny, że usłyszałem ciche prychnięcie ze strony Amandy. Nie spodziewałem się u niej takiej szybkiej zmiany. — Szkoda, że nie zwracają uwagi na tę prawdziwą muzykę.

         — Nie ma czegoś takiego, jak prawdziwa muzyka — dopowiadam natychmiast. Muszę koniecznie wyprowadzić Amandę z błędu. — Każdy widzi muzykę inaczej i do każdego muzyka przemawia w inny sposób. Dla jednych będzie to brzdąkanie jakiegoś kolesia pod katedrą, dla drugich najnowsza piosenka z topowej listy przebojów, jakiś hit z kasety babci, dźwięki oceanu, a nawet te tragiczne jazzowe kompozycje w waszej restauracji.

         Spoglądam wymownie na blondynkę, bo nie sądzę, by ktokolwiek naprawdę zachwycał się tym typem muzyki. A jednak i takie muzyczne wypadki się zdarzają.

         — Dlatego kiedy gram, chcę przekonać ludzi do mojej muzyki. Może dla kogoś to właśnie ona okaże się tą ulubioną? Może uda mi się zwrócić uwagę tych kilku przechodniów, którzy w zapracowany dzień przystaną na chwilę i poświęcą mi część swojego cennego czasu? Może to sprawi, że ktoś po raz pierwszy tego dnia się uśmiechnie? Nie wiem. Ale o wiele bardziej zależy mi na tej chwilowej zadumie moich słuchaczy niż na wszystkich pieniądzach w futerale.

         Może to strasznie idealistyczne podejście, ale już takie towarzyszy mi odkąd tylko pamiętam. Uśmiechy innych ludzi to dobra waluta, ale tylko dla tych, którzy wiedzą jak ją spieniężyć. Na szczęście to sztuka, którą opanowałem już dawno temu. Dlatego cieszę się z dobicia jednego z największych targów w moim życiu, ponieważ szczery uśmiech Amandy w odpowiedzi na moją muzykę, jest warty grube miliony. A przynajmniej w moim mniemaniu.

         — Dlatego cieszę się, że przeciągnąłem cię na swoją stronę. — Posyłam Amandzie ciepły uśmiech, po czym sugeruję niewielki toast oranżadą. Stukam w jej jeszcze nie otwartą puszkę tą swoją, licząc, że to zmieni jej zdanie.

         — No dobra, udało ci się — rzuca kąśliwie, uprzednio przewracając oczami, i wreszcie otwiera puszkę. Bez wahania bierze łyk oranżady, ale widzę jak chwilę później całkowicie się krzywi. — Cholera, jakież to słodkie. Jak ty możesz to pić?

         Zaczyna dokładniej przyglądać się puszcze i znajdującej się na niej etykiecie. Prawdę mówiąc, sam nigdy jej nie czytałem — wolałem zignorować mocno podejrzany skład jej zawartości.

         — Każdemu należy się trochę słodkości w życiu, co nie?

         — No właśnie, trochę. — Amanda kładzie znaczący nacisk na ostatnie słowo. — Pięćdziesiąt gramów* to zdecydowanie za dużo, nie uważasz?

         — Pięćdziesiąt gramów za sto pięćdziesiąt forintów. Jak dla mnie to dobry układ.

         Wzruszam ramionami i ponownie upijam łyk oranżady. Kątem oka widzę, jak Amanda krzywi się na sam widok i nieprzekonana wbija wzrok w swoją puszkę. Zdziwię się, jeśli wypije jeszcze więcej niż dwa łyki. No trudno. Zostanie coś dla mnie. 

         — Czyli co? Jak to z tobą jest? — pyta, ale nie do końca wiem, dokąd zmierza. — Kiedy tak sobie grasz, to nie patrzysz co ci wrzucają? Nie liczysz pieniędzy? Nie przejmujesz się ich ilością?

         Dziwi mnie, że decyduje się zapytać o to właśnie w tym momencie, ale nie widzę powodu, dla którego miałbym jej nie odpowiedzieć. Jakby nie patrzeć zaciekawiłem ją swoją osobą, choć może bardziej moim stylem życia, który, o dziwo, kobieta decyduje się choć trochę zrozumieć.

         — Nie no, liczę. Nie jestem aż takim narwańcem, bez przesady — odpowiadam natychmiast. — Ale z drugiej strony jeszcze nigdy nie było tak, żeby jakoś nie było, nie?

         — To kolejna z twoich wielkich maksym? — pyta sarkastycznie.

         — Mhm. Druga najważniejsza zaraz po: nie wyrzucaj cennych rzeczy do kosza.

         Amanda przewraca oczami, a ja nie mogę powstrzymać się od cichego śmiechu. To zdecydowanie za wcześnie, by żartować z tej sytuacji, ale wątpię, by blondynka miała mi to za złe. No chyba, że to wyczekiwane spotkanie z Bodnárem pójdzie jej naprawdę tragicznie. Wtedy na pewno dostanie mi się bez powodu.

          No właśnie. A co jeśli to spotkanie odbędzie się bez problemów? Nie będzie żadnych afer, rzeczy, z których można się zwierzyć, wspomnieć. Jeśli wszystko pójdzie po myśli kobiety, to jest szansa, że nawet się o tym nie dowiem. Bo choć liczę, że Amanda będzie na tyle łaskawa, by mi o tym opowiedzieć (jakby nie patrzeć, wciąż jestem uwikłany w sprawę, choć już nie w tak dużym stopniu), to może stać się zupełnie odwrotnie. Blondynka wróci do swojego królewskiego apartamentu i następnym razem, kiedy ją zobaczę, będzie gdy jej goryle ponownie usuną mnie spod hotelu.

           Nie mogę pozwolić, by to się tak skończyło. Nie teraz, kiedy czuję, że Amandę da się przeciągnąć na moją stronę i zakończyć nasz wieczny konflikt.

           — Wiesz co? Jak tak świerzbi cię, by zobaczyć mnie na scenie, to jest na to jedna okazja — rzucam, licząc, że Amanda złapie haczyk.

           Kobiet unosi brew zaskoczona moim stwierdzeniem i już wiem, że mój plan się powiódł. Dlatego też nie zwlekam długo i wyjaśniam:

           — Jest jeden bar na Belgrád, przy moście Wolności. Od strony bulwarów. Mój znajomy jest tam barmanem. Wieczorami w każdy czwartek mają muzykę na żywo i nie ukrywam, że często tam grywam. Wiesz, tak dla funu. Jak chcesz, zawsze możesz wpaść.

           Od zawsze wolałem grać tu — na schodach — czy gdziekolwiek indziej w Budapeszcie, niż po jakichś barach czy klubach. Niestety moja ukochana opcja nie jest dostępna przez cały rok. Zima to nie najlepsza pora dla ulicznych muzyków. Dlatego też od ładnych paru lat korzystam z propozycji mojego znajomego. Kilka piosenek dla stałej, barowej społeczności w zimowe wieczory za parę groszy na tydzień to uczciwy układ. I choć gdy tylko robi się ciepło, nie jestem już stałym bywalcem baru, tak z sentymentu zawsze pojawiam się tam w niektóre czwartki.

          — Tylko ostrzegam, to jeden z moich barów. Takich zupełnie... nie w twoim stylu.

          Oboje wiemy, co to znaczy. Zakładam, że Amanda, o ile w podobnych kiedykolwiek była, nie przepada za starymi ruderami i spelunami. I choć takie miejsca mają swoją wartość sentymentalną, a i nie grzeszą złą atmosferą, to nawet najbardziej rodzinne i przyjacielskie uczucie towarzyszące podobnej wizycie przegra z poczuciem estetyki blondynki. Tego mogę być pewny. Stąd tak wielkie ryzyko tej propozycji. Jest spora szansa, że Amanda nawet się tam nie pofatyguje.

         — Sprzedają tam to... to... to coś? — pyta z odrazą i eksponuje puszkę z oranżadą, co znacznie mnie rozśmiesza. Że też to jest jej jedyne zmartwienie względem tego baru.

         — Mhm — mruczę na potwierdzenie.

         — Matko kochana. Toż to nawet nie bar drugiego sortu. Trzeci sort jak nic.

         Pozwalam sobie na szczery śmiech.

         — Ostrzegałem.

         — Aha, czyli taka... taka... miejscówka może cię wynająć na koncert, a pięciogwiazdkowa restauracja już nie? — pyta, ale nie wyczuwam w jej głosie pretensji. Jest to raczej nasz ukochany sarkazm. Jednakże nie powstrzymuje mnie on przed przyznaniem jednej dość istotnej rzeczy. 

         — Taka miejscówka bierze mnie całego, wraz z moją muzyką. A wiedz, że to duet, którego się nie rozdziela. 

         Amanda jeszcze chwilę uważnie mi się przygląda, ale w końcu kiwa głową. Może spodziewała się mniej poważnej odpowiedzi na jej żartobliwą zaczepkę, ale tak czy inaczej, cieszę się, że zrozumiała moją uwagę. Bo właśnie o to mi od początku chodziło. Nie dam się odseparować od mojej muzyki — to jedna z niewielu rzeczy, których nigdy się nie wyrzeknę. 

          — Zapamiętam sobie — dodaje pod nosem, po czym podejmuje próbę wzięcia kolejnego łyka oranżady. Przychodzi jej to z ogromnym trudem, ale finalnie udaje jej się ta sztuka. O dziwno, z mniejszym grymasem niż wcześniej. 

         — Dlatego jeśli dalej tak bardzo chcesz się odpłacić i mi pomóc, to wpadnij w któryś czwartek. Przydałaby mi się jakaś widownia — namawiam ją.

         Kobieta uśmiecha się, ale czuję, że jest to wymuszony uśmiech. Zupełnie jakby nie wiedziała, w jaki sposób mi odmówić. Jednak z całego serca mam nadzieję, że to nie jest powód jej wahania.

          — Z chęcią, ale... nie wiem, czy dam teraz radę. Jest tyle rzeczy do zrobienia, że nie mam gdzie ręki włożyć. I jeszcze to spotkanie z Bodrárem. Czekają mnie naprawdę ciężkie dni.

          Mówi zrezygnowanym głosem, w którym mimo wszystko obecna jest nutka smutku. Zupełnie jakby żałowała, że nie znajdzie dla mnie chwili w swoim napiętym grafiku. Wszystko rozchodzi się o pracę i obowiązki, a, wbrew pozorom, to dobrze wróży. Bałem się, że powód będzie zupełnie inny. A tak istnieje szansa, że jeśli nie w ten, to może w kolejny czwartek, czy jeszcze kolejny, Amanda znajdzie wreszcie dla mnie czas. Jestem gotów poczekać.

          — Hmm. To myślę, że tym bardziej przyda ci się jeszcze chwila relaksu w cieniu — dodaję, doskonale wiedząc, że najbliższe dni nie będą dla kobiety łatwe. A skoro w niedalekiej przyszłości nie znajdzie nawet kilku minut na zwykłe nic nierobienie, to powinna korzystać z czasu, który ma teraz. Niby nie można wypocząć na zapas, ale kto zabroni spróbować.

           Odchylam się do tyłu, opierając dłonie na chłodnym kamieniu, i zamykam oczy, by znaleźć się w swojej oazie spokoju. Mógłbym tak przesiedzieć całe życie, pozwalając, by rześki, wiosenny wiatr tańczył na moich policzkach. W jednej chwili zapominam o bożym świecie i doceniam tak istotną dla mnie chwilę wyciszenia.

           Ukradkiem uchylam jedną powiekę, by spojrzeć na to, co robi Amanda. Zaskakuje mnie, a może nawet cieszy, kiedy widzę, że postanowiła pójść w moje ślady i choć na chwilę zrelaksować się w cieniu bazyliki. Sama odchyliła głowę do tyłu, sprawiając, że końcówki jej lekko falowanych włosów opadły swobodnie na plecy. Bierze powolne, ale głębokie wdechy, nabierając miejskiego powietrza w płuca — a to jest dzisiaj wyjątkowo suche. Mimo wszystko nic nie odbierze mu tego charakterystycznego zapachu. Poznam je wszędzie.

          I tak siedzimy sobie w ciszy, racząc się chwilą spokoju, i nawet dźwięk tłuczonej butelki, którą musiał upuścić jeden z chłopaków siedzących na schodkach, nie jest w stanie sprawić, by którekolwiek z nas choć na chwilę otworzyło oczy. 

~~~

~~~

Mała prywatka od autorki.

Wyszło trochę dłuższe niż pierwotnie planowałam, ale to chyba nic złego, kiedy publikuję znowu miesiące po ostatnim rozdziale. Ale no... Tak bywa. Dlatego w nagrodę na dniach powinien pojawić się kolejny rozdział, dlatego wyczekujecie go na horyzoncie. Tymczasem pozdrawiam was ze słonecznej Pragi. Dozo!

Życzę miłego życia.

* to 50 gramów to na całą puszę 330ml, a przy okazji to 150 forintów, które za nią Robin dał, to niecałe dwie złotóweczki

** piosenka to oczywiście Fake Plastic Trees z reperuaru Radiohead

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro