Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝒸𝒾𝓉𝓇𝒾𝓃𝑒𝓈

~~~ 

          — Robin.

          Wydaje mi się, że słyszę swoje imię, ale nie jestem do końca pewny. Przebija się do mojej świadomości, ale nadal mam wrażenie, że znajduje się gdzieś za mgłą i plątaniną przeróżnych myśli. Nie potrafię się skupić, bo część mnie chce zareagować, a część chce wracać do przerwanych przemyśleń. O czym to ja...? Ach, tak. Zastanawiałem się nad...

          — Robin!

          Ponownie je słyszę. Tym razem wyraźniej, jakby było tuż obok mnie. Podświadomie denerwuję się, że znowu wybija mnie to z rytmu. A byłem już tak blisko znalezienia odpowiedzi. Świetnie. Teraz to już kompletnie nie będę mógł się skupić. A to tak ważny temat. Wystarczy tylko...

          — Robin!!!

          Dopiero za trzecim razem udaje mi się otrząsnąć z transu i wreszcie spoglądam na Brigittę, która od dobrych kilku minut próbuje do mnie dotrzeć. Staruszka opiera się o kuchenny blat, a drugą rękę kładzie z pretensją na biodrze. Sytuacji wcale nie poprawia ścierka, którą kurczowo trzyma w dłoni, a którą prawdopodobnie mogę zaraz oberwać. Dlatego jeszcze zanim kobieta zdąży przerodzić pełne irytacji spojrzenie w równie niegrzeczny komentarz, kręcę szybko głową i wracam do swoich obowiązków.

          — Wybacz. Zamyśliłem się — tłumaczę i zaczynam energiczniej niż to potrzebne myć kolejny z poobiadowych talerzy. — Coś się stało?

          Nawet nie podnosząc wzroku znad zlewu, jestem w stanie powiedzieć, że Brig właśnie pokręciła z niedowierzaniem głową i powstrzymała się przed jednym z wychowawczych komentarzy. Jej głośne westchnięcie chwilę później jedynie potwierdza moje domysły. W duchu karcę się za zadanie tak głupiego pytania — przecież dobrze wiem, że coś się stało. W przeciwnym razie staruszka nie wierciłaby mi dziury w brzuchu od dobrych paru minut.

          — Mam do ciebie sprawę —zaczyna, ale nie spodziewam się niczego konkretnego. Brigitte niemal codziennie ma do mnie jakąś sprawę. — Wpadłam dzisiaj rano na Enikő, kiedy wychodziłam...

          — Wychodziłaś? — przerywam jej, zanim zdąży dokończyć zdanie. — Mówiłem ci, żebyś tyle nie chodziła. Nie w twoim stanie.

          Podświadomie denerwuję się na Brig. Ostatnio ma przewlekłe problemy z sercem, a ciągłe wchodzenie i schodzenie z czwartego piętra wysokiej kamienicy raczej nie jest wskazane przy podobnych chorobach. Próbuję wybić jej z głowy podobne niepotrzebne wycieczki, w szczególności, że mam mnie. Ale jak to z babciami bywa, czasami ciężko jest im coś wbić, bądź wybić, z głowy. Podobnie jest z tą moją, choć nie biologiczną.

          — Może od razu zamknij mnie tutaj na klucz, co? — fuczy obrażona. — Wtedy to już kompletnie zdziadzieję. Dobrze wiesz, że ostatnie, o czym marzę, to spróchnieć na czwartym piętrze jak te wszystkie rychłe denatki, sąsiadeczki od siedmiu boleści.

          Nawet nie dziwi mnie agresywny ton Brig. Nawet rozumiem jej podejście. Od zawsze była ruchliwa i nigdy nie lubiła bezczynnie siedzieć w fotelu. Zawsze powtarzała, że ruch to zdrowie i nigdy nie stroniła od długich spacerów po Budapeszcie. Nawet wtedy, gdy dwa kolejne dni narzekała, że bolą ją nogi i kręgosłup. Mimo że to ja zajmuję się jej sprawunkami, to ona i tak od czasu do czasu wyjdzie sama na rynek, bo przecież ja nie znam się na ciuchach i pomidorach. Podobno zawsze kupuję niewłaściwe, choć nigdy nie widzę różnicy.

          — Zresztą, to się nie liczy, bo byłam u lekarza. — Wzrusza ramionami, podając solidną wymówkę.

          Jednak ta wcale mnie nie uspakaja. Po pierwsze, dlatego że wizyty i diagnozy lekarzy zawsze mnie przerażały, nawet jeśli były tylko niewinnymi, mało znaczącymi uwagami. I po drugie, dlatego że dopiero teraz przypominam sobie o rzeczonej wizycie u kardiologa i podświadomie ganię się, że o niej zapomniałem. Ostatnio o zbyt wielu rzeczach zapominam.

          — I co? — Chcę znać szczegóły.

          — Co, co? — przedrzeźnia mnie. — Nic. Masz tylko trochę recept do zrealizowania.

          — Brig.

          Łapię się pod boki, bo nie kupuję jej zuchwałej i obojętnej postawy. Chce w ten sposób zapewnić mnie, że wszystko u niej w porządku, ale skutek jest kompletnie odwrotny. To jedynie sprawia, że zaczynam martwić się jeszcze bardziej. Zawsze mówiła mi o wszystkich diagnozach, zwierzała z dolegliwości, objawów. Jakby nie patrzeć, byłem jej najbliższą osobą i poza czysto medycznym i praktycznym aspektem mojego wtajemniczenia, zależało jej na zwykłej konwersacji i zrozumieniu. Dlatego nie podoba mi się, że tym razem nie zdecydowała się na podobną rozmowę.

          — Oj, daj spokój, Robin. — Macha ręka, by już kompletnie zmienić temat. — To tylko kilka buteleczek, które akurat się skończyły. Dam ci recepty, to wskoczysz do apteki, jak będziesz wracał z centrum.

          Zanim zdążę ponownie się wtrącić, Brig drepcze do przedpokoju i zaczyna przeszukiwać swoją torebkę. W tym momencie odpuszczam, bo wiem, że i tak nic nie wskóram. Jedynie odkładam ostatni talerz na suszarkę i wycieram dłonie w szmatkę. Obiecuję sobie jednak, że dopadnę ją później, jak już dowiem się, jakie leki zmuszony jestem wykupić. Wtedy nie będzie mogła się wywinąć.

          Brigitte wraca do kuchni i wpycha mi do ręki recepty wraz z paroma banknotami, które mają pokryć ich wartość. Szybko przeliczam sumę i jestem zdruzgotany, jak wiele pieniędzy będę zmuszony wydać na leki.

          — Tylko pamiętaj, żeby iść do tej apteki na Dózsa György. Tam jest zdecydowanie taniej, a i będziesz miał po drodze.

          Unoszę brew zdziwiony jej uwagą. Dózsa György nie jest ani blisko centrum, ani blisko placu św. Istvana, ani nawet blisko sklepu, w którym zazwyczaj robię zakupy. Jedno miejsce znajduje się w pobliżu tego adresu i już jestem niemal pewny tego, o co poprosi mnie zaraz kobieta.

          — Ach, bo ci w końcu nie powiedziałam. Cholerna skleroza. — Brig nagle przypomina sobie o czymś istotnym w sprawie. — Rozmawiałam rano z Enikő. Biedna ma dzisiaj dodatkową zmianę i nie da rady odebrać Fanni z przedszkola. Prosiła, żebyś ty to zrobił. Mówiła, że będziesz mógł.

          — A co z Milanem? — pytam od razu, bo jeszcze on, jako brat, stoi w kolejce do tego zaszczytnego obowiązku.

          — Trudno powiedzieć. Enikő twierdzi, że posprzeczali się dzisiaj rano i nie wie, czy Milan w ogóle wróci na noc. Och, Matulu, co się z nim ostatnio dzieje, to ja nie wiem — wzdycha prawdziwie zaniepokojona.

          Bez większego zastanowienia jestem w stanie podać kilka dobrych powodów na zachowanie Milana. Dojrzewanie, bunt, nieciekawa sytuacja w domu, presja znajomych, ojciec brutal i pijak, a no i jakiś randomowy ziomek, który okazyjnie wpieprza się nieproszony do spraw rodzinnych i łóżka ich matki. Idealnie dzieciństwo, nie ma co.

           Zachowuję jednak wszystkie te uwagi dla siebie. Wolę by Brig nie przekonała się o moim głębszym udziale w całej tej sprawie, mimo że wraz z Enikő po części zostawiliśmy ten etap za sobą. Staruszka wie tylko tyle, co wszyscy. Zwyczajnie pomagam sąsiadom w potrzebie, nic więcej.

          Podobnie jak dzisiaj mam jej pomóc z wykupieniem recept, dlatego już zawczasu chowam papiery wraz z pieniędzmi do wewnętrznej kieszeni kurki. I tak zaraz będę się zbierał.

W zasadzie to nie czekam długo. Batsy zaczyna kręcić się pod drzwiami, a Brig zasiada w fotelu przed telewizorem, by obejrzeć kolejny odcinek jej ulubionej telenoweli. Nie chcę jej przeszkadzać, a losy Pedra czy innego Pablo jakoś mało mnie interesują. Po prostu zabieram ze sobą gitarę i udaję się w spacer po Budapeszcie.

          Ostatnio nie wychodziłem tak często, jakbym chciał. A jeśli już to zdecydowanie nie w celach muzycznych. Wszystko głównie za sprawą tej cholernej kolii i okoliczności związanych z jej poszukiwaniami. Załatwiłem parę istotnych spraw, ale kilku kolejnych spotkań chciałem uniknąć. Warto było zniknąć na parę dni — nawet gitara nie dawała mi odpowiedniej pewności siebie.

          Dzisiaj już nic nie staje mi na przeszkodzie, choć z tyłu głowy wciąż mam wizję ostatniego ze spotkań. Specjalnie przechodzę na drugą stronę Dunaju i wybieram raczej ustronne miejsce blisko nabrzeża, by możliwe zredukować szanse spotkania tej jednej, niechcianej osoby, nawet kosztem potencjalnych słuchaczy. Rozkładam się bliżej starych doków i restauracji z czerwonej cegły; nie pamiętam, kiedy ostatnio tu byłem. Chyba zapomniałem już jakie to miłe uczucie pooglądać inne, równie piękne budynki na horyzoncie, które nie są jednocześnie sławnym gmachem parlamentu. Fajna sprawa.

           Siadam na niewysokim murku i biorę gitarę w ręce. Przez jakiś czas brzdąkam pojedyncze dźwięki, próbując znaleźć ten odpowiedni. Szukam inspiracji. Czuję, że jedną z nowych piosenek mam już z tyłu głowy. Wystarczy chwila skupienia, a melodia sama spłynie na moje palce, a one już będą wiedziały, co z nią zrobić. I tak faktycznie się dzieje. Nie mija chwila, a ja gram już wcześniej nieznaną mi piosenkę. Podświadomie układam już do niej słowa, licząc, że w ten sposób kompletnie nie zapomnę mojej nowej kreacji.

           Po takim eksperymencie wracam do klasyków: kilku piosenek autorskich — moich ulubionych, choć mniej prywatnych — i coverów znanych i kultowych utworów, choć nie na tyle kultowych, by zniszczyć je moimi marnymi próbami. Mam kilka takich, których kategorycznie nie gram, nawet sam dla siebie. Na szczęście, bądź i nie, Black z repertuaru Pearl Jam nie należy do tej zakazanej kategorii, dlatego to właśnie po ten utwór sięgam.

           W trakcie dość ponurej, ale charakterystycznej, piosenki, kilkoro z przechodniów zatrzymuje się, by wrzucić parę groszy do futerału. Uśmiecham się do nich blado, choć nic, o czym śpiewam, nie powinno mnie do tego nakłonić. Nawet Batsy łapie klimat utworu — ciężko wzdycha i smętnie kładzie się w na mojej stopie. Choć sam nie wiem, czy ona faktycznie rozumie, co dzieje się wokół niej. Mam wrażenie, że mógłbym liczyć na identyczną reakcję przy najweselszym utworze Wham!.

          — Nie spodziewałam się, że będziesz grał na nabrzeżu.

         Słyszę głos kobiety, której udawało mi się unikać przez ostatni tydzień, choć jak widać, finalnie nieskutecznie. Przeklinam w duchu, a przez chwilę wydaje mi się, że niektóre z niecenzuralnych słów jednak wydostają się z moich ust. To jest koniec mojego grania na dzisiaj. To w ogóle jest mój koniec. Najchętniej zapadłbym się pod ziemię, tylko po to, by z nie musieć z nią rozmawiać. Nawet rzucenie się do Dunaju brzmi atrakcyjniej niż czekająca mnie rozmowa.

          Wiedziałem, że prędzej czy później musiało dojść do tego spotkania, choć chciałem odkładać je możliwie jak najdłużej. Nie wziąłem jedynie pod uwagę tego, że coraz dłuższe czekanie sprawia, że z coraz bardziej zdenerwowaną blondynką przyjdzie mi się zmierzyć. Dlatego sam sobie strzelam w kolano, odpowiadając w niezbyt miły sposób:

          — Gdybyś się spodziewała, pewnie bym tu nie grał. A jednak coś nie wyszło.

          Na reakcję Amandy nie muszę długo czekać. Podchodzi do mnie zdecydowanym krokiem i jeszcze zanim zdążę przyjrzeć się jej, zapewne, zjawiskowej kreacji, jestem zmuszony wysłuchać jej równie zjawiskowej, choć zdecydowanie bardziej agresywnej, wypowiedzi:

          — Słuchaj no. Nie odbierasz telefonów, nie dzwonisz, jesteś nieuchwytny i wyraźnie mnie unikasz. Mieliśmy układ, więc wsadź sobie te żałosne komentarze głęboko w futerał i porozmawiaj ze mną jak człowiek.

           Z każdym kolejnym słowem coraz mocniej wbija mi palec w pierś, co po jakimś czasie staje się bardziej irytujące niż bolesne. Muszę jednak przerwać tę napaść, zanim przerodzi się w większą kłótnię, co, znając blondynkę, jest całkiem możliwe. Łapię ją za nadgarstek i delikatnie odsuwam od siebie jej rękę. Nie życzę sobie podobnego ataku.

          — Uspokój się, bo jak na razie to ty nie zachowujesz się jak człowiek.

          Amanda mruży oczy wyraźnie urażona moją uwagą i zanim zdążę cokolwiek dopowiedzieć, wyrywa dłoń z mojego uścisku. Przez chwilę myślę, że zostanę ponownie zaatakowany, ale na szczęście, ręka kobiety ląduje na jej biodrze.

          — Nie uważasz, że mam powód, by się tak zachowywać? — pyta zirytowana i choć mam wielką ochotę odpowiedzieć jej równie sarkastycznym komentarzem, to finalnie gryzę się w język. Niestety Amanda nie idzie podobnym tropem i nakręca się jeszcze bardziej.

          — Ostatnim razem pozwoliłam ci się na mnie powściekać, to chyba teraz moja kolej, co?

          To zdanie jest tak absurdalne, że tym razem nie potrafię się powstrzymać i sam dodaję:

          — Mmm. Czyli mam rozumieć, że będziemy się tak spotykać co tydzień, by na zmianę na siebie pokrzyczeć? Może zróbmy do tego jakiś grafik, co? Wybacz, ale taka znajomość jest dla mnie wyjątkowo mało atrakcyjna.

          Potrafię być złośliwy i w tym momencie nie widzę powodów, dla których miałbym z tego nie skorzystać. Amanda jak zwykle zachowuje się tak, jak na prawdziwą paniusię przystało, i już podświadomie przygotowuję się na jej równie mało wyszukaną odpowiedź. Nie muszę długo czekać, bo blondynka atakuje mnie niemal od razu.

           — A wiesz, że mam świetne rozwiązanie tej sytuacji? — Nie daje za wygarną. — Wystarczy, że pomożesz mi odzyskać tę cholerną kolię i nasza znajomość sama się rozwiąże. Będziesz miał święty spokój, którego tak bardzo pragniesz.

           Przeczuwam, że to nie jest ostatnia rzecz, którą chce mi powiedzieć, ale jej coraz głośniejszy ton zaczyna przyciągać uwagę przechodniów. Patrzę się to na nich, to na Amandę, by zasugerować jej, że niepotrzebnie robi scenę, w szczególności w tak ruchliwym miejscu. Blondynka zdaje się rozumieć moją aluzję i uspakaja się na tyle, by nie wzbudzać żadnych podejrzeń. Spogląda przez ramię na wciąż nieufnie przyglądającym się nam spacerowiczów, po czym dyskretnie łapię mnie za ramię i zbliża się na tyle, bym tylko ja mógł usłyszeć jej ściszony ton.

          — Robin, słuchaj. Ja tylko... — zaczyna, ale widzę, że nie może znaleźć odpowiednich słów. — No dobra. Sorry za tamtą akcję z papierosami. Nie chciałam, żeby tak wyszło. Po prostu zależy mi na tej kolii i nie myślę logicznie. Za dużo ważnych rzeczy naraz dzieje się teraz w moim życiu i nie wiem, jak to wszystko pogodzić. Dlatego... proszę, pomóż mi ogarnąć chociaż tę jedną.

          Patrzy na mnie niemalże błagalnie i nie mogę się oprzeć temu przenikliwemu spojrzeniu. I choć jeszcze przed chwilą krążyły mi po głowie przeróżne, głównie niemiłe, odzywki, tak teraz mam w niej kompletną pustkę. Kompletną. Przez chwilę nie czuję nic poza dłonią Amandy ściskającą moje przedramię i uznaję, że to znacznie przyjemniejsze uczucie niż jej palec, który jeszcze chwilę temu wbijał się w moją pierś.

          Taka zmiana nastawienia Amandy pozytywnie mnie zaskakuje. Kobieta wreszcie podchodzi do sprawy na spokojnie i mniej desperacko niż wcześniej. Przestaje być arogancka, a nawet przeprasza; na swój sposób, ale jednak przeprasza. Po raz pierwszy widzę w niej osobę szczerze potrzebującą pomocy zamiast bogatej dziuni, która uważa, że ta pomoc jej się należy. I to może właśnie to sprawia, że i ja zmieniam swoje nastawianie.

          — Nie można było tak od razu? — mruczę, na co Amanda gwałtownie podnosi głowę, by na mnie spojrzeć. Wygląda na lekko zaskoczoną moją zmianą, ale widzę też, że jest z niej niesamowicie zadowolona. Gdyby tylko przyszła do mnie z podobnym nastawieniem od razu, zdecydowanie łatwiej byłoby mi się zgodzić; może nawet nie unikałbym jej w ostatnich dniach. A tak to mamy już za sobą kilka niepotrzebnych przekomarzanek — choć przeczuwam, że nie ostatnich.

          — Najwyraźniej nie potrafimy ze sobą rozmawiać — przyznaje lekko zawstydzona, kiedy finalnie i ja kiwam głową z lekkim uśmiechem na ustach.

          — Najwyraźniej.

          Dukam tylko to jedno słowo, bo nie ma sensu dodawać niczego więcej. Amanda ma rację. To komunikacja jest naszym największym problemem i gdybyśmy tylko chcieli, moglibyśmy go bardzo łatwo uniknąć. Niestety oboje jesteśmy na tyle uparci i dumni, choć z zupełnie różnych powodów, by ustąpić. Może teraz, gdy wreszcie oboje przyznaliśmy się do winy, kolejne rozmowy pójdą nam zdecydowanie lepiej.

          Mam taką nadzieję i najwyraźniej Amanda również. Widzę, że jest zdecydowanie bardziej wyluzowana, jakby zeszły z niej wszystkie negatywne emocje. Uśmiecha się, choć wciąż widzę, że nerwowo przebiera nogą — nogą przyozdobioną w niebanalne czarne koturny. Dopiero teraz zwracam uwagę na jej długą, także czarną sukienkę ze złotymi dodatkami, lekko powiewającą przy Dunajskiej bryzie. Dzień wydaje się za zimny na taką kreację, ale Amanda zupełnie się tym nie przejmuje.

          — Załatwiałem pewne sprawy od naszego ostatniego spotkania — przyznaję, nie mijając się z prawdą. — Nie wszystkie da się ogarnąć od zaraz, stąd ta zwłoka. Ale... jesteśmy na dobrej drodze.

         — Nawet po tej mojej... wpadce?

         — Nawet po niej.

         — I tak nic z tego nie rozumiem. — Wzdycha sfrustrowana.

         — Wszystko ci wytłumaczę, obiecuję. Ale... — Ukradkiem zerkam na jej złoty zegarek i wiem już, że powinienem być gdzie indziej. — Ale nie teraz.

         Amanda ponownie mruży oczy. Pewnie spodziewała się tłumaczeń tu i teraz. Ewentualnie liczyła na przyjemne dla niej, a niekoniecznie dla mnie, popołudnie przy kawie. Niestety widzę już, że zbliża się szesnasta, a to najwyższy czas bym udał się po Fanni. Z nabrzeża do przedszkola jest spokojnie czterdzieści minut piechotą, dlatego nie mogę zwlekać ani chwili.

          — Muszę pilnie coś załatwić, ale możemy pogadać wieczorem.

          Propozycja wydaje się racjonalna, dlatego dziwię się, kiedy Amanda reaguje dość gwałtownie.

         — I myślisz, że tak po prostu pozwolę ci pójść, kiedy wreszcie cię złapałam? Zapomnij.

         Zaskakuje mnie jej zachłanność i nieufność wobec mojej osoby. Ponownie. I już mam się skrzywić na te słowa, kiedy uświadamiam sobie, że w zasadzie dałem jej solidny powód do podobnych przesłanek. Nie żebym się jakoś specjalnie obwiniał, ale tym razem decyduję wykorzystać sytuację.

         — Jesteś autem? — pytam, co wyraźnie wybija Amandę z rytmu.

         — Tak, ale...

         — To świetnie. — Klaszczę w ręce. — Podrzucisz mnie gdzieś.

         Nie czekam na odpowiedź, a jedynie kończę pakowanie futerału i zdecydowanym ruchem zakładam go na ramię. Kiwam głową na Batsy, która bez zbędnego ociągania się wstaje z chodnika i biegnie za mną. Kątem oka widzę wciąż zaskoczoną minę Amandy, która próbuje połączyć wątki, ale bezskutecznie. Dlatego zanim jeszcze zdąży zadać jakiekolwiek pytanie, udaje się w stronę, z której przyszła, zakładając, że to właśnie tam zaparkowała.

          — Dobra. O co chodzi? — dopytuje, kiedy wreszcie udaje jej się mnie dogonić.

          — No przecież chciałaś ze mną porozmawiać — tłumaczę, jakby to była najprostsza rzecz na ziemi. — W taki sposób załatwię szybciej to, co mam załatwić, i potem możemy dogadać kwestie... biznesowe.

          Amanda prycha i przez chwilę mam wrażenie, że dorzuci swoje trzy grosze do tej sprawy — widzę to w jej postawie, że korci ją dodanie jakiegoś pasywno-agresywnego komentarza. Finalnie jednak zdaje się przystać na taki układ, choć przeczuwam, że nie jest z niego całkowicie zadowolona. Jedynie kręci głową z niedowierzaniem i bez słowa prowadzi mnie w stronę swojego białego audi. Pozwalam sobie otworzyć bagażnik i wrzucić do niego futerał z gitarą, a to wszystko pod czujnym okiem blondynki, która nie przestaje mnie obserwować.

          Nie mogę się tym mniej przejmować i z głupawym uśmieszkiem na ustach dokładnie układam instrument w bagażniku. Oczywiście nie umyka mi kilka markowych toreb znajdujących się już w środku, które zwiastują naprawdę szykowne, ale i równie drogie, artykuły w środku.

          — Widzę, że nie tylko ja byłem dzisiaj na zakupach. — Pozwalam sobie na niezbyt śmieszny komentarz, który Amanda oczywiście ignoruje i bez słowa siada za kierownicą.

          Dziwi mnie jej brak dobrego humoru, ale po naszej wcześniejszej rozmowie w zasadzie mogłem się tego spodziewać. Zresztą blondynki nigdy nie ciągnęło do żartów — ani tych głupich, ani tych bardziej ambitnych. Dlatego ja sam rezygnuję z kolejnej głupawej uwagi i po uprzednim wrzuceniu Batsy na tylne siedzenie, po prostu kieruję się w stronę miejsca pasażera.

         Auto w środku jest równie zjawiskowe jak na zewnątrz, ale niczego innego nie zakładałem po tak dobrej marce i... w sumie samej Amandzie. Blondynka nieraz podkreślała, że lubi to, co najlepsze, i nawet tak mało kobiecy (choć jedynie z pozoru) aspekt jej życia, nie mógł obejść się bez dawki wygody i ekskluzywności. Przez chwilę czuję, że zaraz zapadnę się w znacznie za miękkim, skórzanym fotelu. Lecz zamiast zastanawiać się nad znalezieniem wyjścia z tej siedzeniowej pułapki, ja dywaguję, czy mój przeciętny tyłek nie jest zbyt przeciętny na zajmowanie tak zaszczytnego miejsca.

         — To gdzie masz... te sprawy do załatwienia?

         Głos Amandy wyrywa mnie z bezmyślnego podążania za kołyszącą się zawieszką, którą zapewne właścicielka auta zaczepiła o wsteczne lusterko. Blondynka zdążyła się już zapiąć, sprawdzić, czy mój pies nie demoluje tyłu jej auta, oprzeć dłoń na kierownicy i czekać na dalsze wskazówki.

          — Jedź — nalegam. — Ja cię poprowadzę.

          Amanda jeszcze przez chwilę się waha, jakby wciąż chciała poznać dokładny adres celu naszej podróży, ale kiedy wskazuję jej ulicę, w którą ma skręcić, wreszcie się poddaje i wbija jedynkę. Snujemy się ulicami Budapesztu we własnym tempie, choć biała audica wyraźnie ma problem z korkową prędkością. Czuję, że każde szarpnięcie silnika niemalże błaga kierowcę o dodanie gazu i wrzucenie szosowej szóstki. Niestety Amanda nie ulega uporczywym prośbą swojego skarbeńka i spokojnie kieruje we wskazanym przeze mnie kierunku.

          Na miejsce docieramy zaskakująco szybko, a to wszystko za sprawą wyjątkowych drogowych umiejętności Amandy. Jak się okazuje wie, gdzie jest lewo, a gdzie prawo, i do tego jest blondynką. Najprawdziwszy cud.

          Jest parę minut przed czwartą, kiedy parkujemy pod niewielkim budynkiem publicznego przedszkola numer cztery. Czekam, aż Amanda zada jakieś pytanie; wiem, że cholernie ją korci. Jednak nie robi nic podobnego, nawet nie sugeruje nic swoim podejrzanie spokojnym spojrzeniem. Zupełnie jakby nie była sobą. Dlatego też decyduję się łapać szansę, dopóki blondynce się coś nie odwidzi.

          Łapię za klamkę i otwieram drzwi, a kiedy jedna z moich stóp dotyka chodnika, Amanda nagle przemawia:

          — Mam iść z tobą?

          Jestem pozytywnie zaskoczony jej pytaniem. Założyłem, że kobieta i tak ze mną pójdzie — jeszcze nie było takiej sytuacji, w której dobrowolnie zdecydowałaby się zostać. Zawsze lubiła wpraszać się bez pytania i po prostu być tam, gdzie akurat uważała, że powinna być. Sam przekonałem się o tym dość brutalnie w zeszłym tygodniu. Tym razem jednak nie zależy mi na prywatności czy innych pierdołach. To taka sytuacja, której nawet Amanda nie może zniszczyć.

          — Jak chcesz — odpowiadam dość enigmatycznie, zabieram psa i po prostu wysiadam z auta.

          Daję jej wolność wyboru, choć i tak wiem, co zdecyduje. Dlatego nie dziwię się, kiedy chwilę później słyszę za sobą dźwięk zatrzaskiwanych drzwi.

          Nie odwracam się całą drogę do wejścia — nie chcę dać Amandzie szansy na zadanie jakiegokolwiek pytania, a wiem, że przyjazd do przedszkola kreuje wiele z nich. Dlatego też pewnie wchodzę do środka i nie zwracając uwagi na blondynkę, odnajduję salę Jagódek — to do tej grupy należy Fanni.

          Pani przedszkolanka, Szilvia o ile dobrze pamiętam, od razu mnie rozpoznaje; nie jestem tu po raz pierwszy. Już dawno temu Enikő upoważniła mnie do odbierania Fanni z przedszkola, a w zasadzie to ubłagałem ją, by to zrobiła. Nie zawsze jest w stanie urwać się z pracy, a wiem jak wiele nadgodzin ma na co dzień. Jakab niespecjalnie pali się do swojego rodzicielskiego obowiązku wzglądem małej, a i nigdy nie wiadomo w jakim stanie akurat się znajduje. A Milan aktualnie przechodzi okres buntu i pomimo swojej niekończącej się miłości do siostry, czasami ulega presji znajomych, o czym sam zdążyłem się przekonać kilka dni temu.

          I podobnie jest dzisiaj, kiedy jestem jedyną osobą, z którą Fanni może bezpiecznie wrócić do domu.

          Przedszkolanka znika w pokoju, a chwilę później w drzwiach staje Fanni. Szczerze uśmiecha się na mój widok i nie zwracając uwagi na rozpięty plecaczek, biegnie w moją stronę. Przykucam, by się do niej przytulić, a blondyneczka zarzuca mi ręce na szyję.

          — Robin! — piszczy ucieszona, po czym wręcza mi koślawo złożoną kartkę.

          Widzę, że czeka aż ją otworzę, dlatego niezwłocznie to robię. Kartka szybko okazuje się być laurką, której adresatem jest oczywiście Milan — świadczy o tym jego imię napisane wszystkimi możliwymi kolorami różu. Całość dopełnia krzywo narysowana sylwetka brata, który trzyma za rękę równie krzywo narysowaną autorkę laurki. Wszystko tworzy uroczą całość, którą Milan na pewno by docenił, gdyby tylko się tutaj zjawił.

          — Spodoba mu się? — pyta zadowolona Fani.

          — Oczywiście — zapewniam ją i wreszcie się prostuję. — Leć zmienić buty. Poczekam na ciebie.

           Zabieram od dziewczynki niewielki, różowy plecaczek i po wcześniejszym wsadzeniu laurki do środka, szczelnie zapinam otwartą kieszeń. Fanni kiwa głową, a chwilę potem pędzi w stronę schodów prowadzących do szatni. Odprowadzam ją wzrokiem, a kiedy blondyneczka znika za rogiem, finalnie odwracam się w stronę Amandy. Ta wciąż przygląda mi się niepewnie, ale tym razem wreszcie decyduje się coś powiedzieć.

          — Zadałabym pytanie — zaczyna powoli — ale może się po nim zrobić niezręcznie, dlatego tego nie zrobię.

          Uśmiecham się pod nosem, bo nie sądziłem, że Amanda może powstrzymać się przed jakimkolwiek pytaniem. Na szczęście zanim zdąży zmienić zdanie, Fanni melduje się przed nami, gotowa do spaceru. Uznaję to za dobry moment na przedstawienie obu pań, dlatego kucam, by dodać otuchy i odwagi zwykle spłoszonej dziewczynce.

          — Fanni, przedstawiam ci moją znajomą, Amandę. — Wskazuję dłonią na górującą nad nami kobietę. — Amando, a to moja ulubiona sąsiadka, Fanni.

          Obie blondynki, ta młodsza i ta starsza, mierzą się wzrokiem, ale jest to bardziej miły niż zacięty pojedynek. O ile rozumiem zakłopotanie Amandy — zapewne zupełnie nie spodziewała się wizyty w podobnym miejscu — tak zaskakuje mnie otwartość Fanni. Dziewczynka uśmiecha się od ucha do ucha i patrzy na moją kompankę z niemałym podziwem. Jest w nią wpatrzona jak w obrazek i zdaje się nie zwracać uwagi na nic innego dookoła. Mało to do niej podobne. Przeważnie jest skryta w kontaktach z nowymi osobami. Cóż, wszystko za sprawą sytuacji rodzinnej, w której się znalazła. Jest jeszcze za mała, by ją zrozumieć, a jednak i tak mimowolnie odbija się to na jej zachowaniu. Nieufność i ostrożność są jej towarzyszami niemal od zawsze. Dlaczego więc w obecności Amandy zdają się kompletnie znikać?

          — Ojej, ale pani ładnie wygląda. — Fanni w ekspresowym tempie zostawia mój bok i podbiega do Amandy. Wskazuje palcem na zjawiskową sukienkę blondynki i przez chwilę mam wrażenie, że bardzo chce jej dotknąć. Jestem równie zaskoczony tym gestem, co sama właścicielka kreacji, która lekko speszona jest w stanie wydukać jedynie kilka słów:

         — Och, dziękuję.

         Następuje niezręczna cisza, ale zanim zdążę się wtrącić, Amanda dodaje:

         — Ty też... masz bardzo ładne warkocze. Sama plotłaś?

         Fanni cieszy się z komplementu, jednak łapie się za włosy, jakby chciała jej skrzętnie ukryć w dłoniach. Oczywiście to nie pomaga, a pomiędzy palcami wciąż widać wystające różowe spinki i parę kręconych loków, które samoistnie wydostały się z luźnego upięcia.

         — Nie... Mama robiła — przyznaje nieśmiało Fanni. — Mama robi najładniejsze.

         Uśmiecham się pod nosem, bo doskonale wiem, ile czasu Enikő poświęciła na internetowe poradniki, by finalnie do mistrzostwa doprowadzić sztukę plecenia przeróżnych warkoczy i warkoczyków. Mam wrażenie, że cały rytuał czesania Fanni, czy ten poranny, czy ten tylko na próbę spokojnymi popołudniami, to swoista odskocznia od problemów, a zarazem ulubiony czas Enikő. Spędza wtedy czas ze swoim największym skarbem, dając coś od siebie, choć gdyby tylko mogła, dałaby jej znacznie więcej. Ale wtedy, przez te kilka minut, gdy dłonie Enikő delikatnie uwijają się wokoło głowy Fanni, może być pewna, że nic nie stanie się jej ukochanej córce.

          Sam nawet kiedyś próbowałem podobnej sztuki. Niestety, moje dłonie nie potrafiły, ani zapleść porządnych warkoczy, ani zapewnić upragnionej ochrony.

          — Jak dorosnę, to chcę wyglądać tak jak pani.

          Fanni rzuca odważne założenie, które natychmiast sprowadza mnie na ziemię.

          — Cóż, kolor włosów się zgadza — rzucam żartobliwie, kiedy widzę, że Amanda nie za bardzo wie, jak odpowiedzieć. Ogólnie mam wrażenie, że nie ma dużej styczności z dzieciakami, a to nie wróży bezproblemowego popołudnia. — To co, Fanni? Idziemy?

         Pytam, licząc, że w ten sposób przekonam mniejszą z blondynek, choć w zasadzie i dużą, do wyjścia z przedszkola. Na szczęście Fanni kiwa ochoczo głową i od razu kieruje się w stronę drzwi. Wzdycham z ulgą i zarzucam różowy plecaczek na ramię, lecz zanim udam się śladami dziewczynki, pozwalam sobie jeszcze raz spojrzeć na Amandę. Oczywiście ta wciąż posyła mi na wpół zmieszane, na wpół ciekawskie spojrzenie, ale nie mogę się tym bardziej nie przejmować. Zwyczajnie wskazuję jej drogę skinieniem głowy i bez zbędnego ociągania wychodzę na zewnątrz.

          Tam od razu odnajduję Fanni głaszczącą Batsy, która zadowolona macha ogonem. Od zawsze się lubiły, choć blondynka nieraz niemal zaprzytulała mojego futrzaka na śmierć. Sam nie wiem, skąd brała się u niego taka cierpliwość. Gdyby to mnie ktoś tak nieskończenie tulił i głaskał, chyba zagryzłbym na śmierć.

          Postanawiam uratować mojego psiaka od niechybnej przytulankowej śmierci i wręczam Fanni kilka smakołyków wydobytych z kieszeni kurtki. Dziewczynka z chęcią zabiera je i od razu podaje Batsy, która łapczywie pochłania wszystkie naraz. To wystarcza, by Fanni odpuściła i dała psu zjeść w spokoju.

           Finalnie kierujemy się w stronę ulicy, a potem chodnikiem wzdłuż kamienic. Stąd na Szinyei Merse jest jakieś dwadzieścia minut spokojnym spacerem. Jednak najważniejszym punktem naszego powrotu jest jedna z budek stojąca przy alei Ajtósi Dürer, w pobliżu Városliget — parku miejskim. To tam sprzedają jedne z najlepszych i w miarę tanich lodów. Mało kto o tym wie, bo mało kto zapuszcza się w te strony parku, ale kiedy wracam tędy z Fanni, nie potrafię przejść obok tej budki obojętnie. To nasza tradycja.

           — Halo? — słyszę zdziwiony głos Amandy i natychmiast obracam się przez ramię. Blondynka stoi za otwartymi drzwiami auta od strony kierowcy, wyraźnie czekając aż dołączymy do niej i wsiądziemy do środka. — Nie jedziemy?

           — Idziemy na lody — rzucam, a kiedy wciąż wydaje się nieprzekonana, dodaję: — Dziecku odmówisz?

           Amanda przez chwilę mierzy mnie wzrokiem i dokładnie widzę, jak mocno zaciska usta, powstrzymując się przed rzuceniem kilku niepotrzebnych słów. Finalnie jednak wzdycha i ze sztucznym uśmiechem na ustach, zatrzaskuje za sobą drzwi. Śmieszy mnie ten widok, jest naprawdę osobliwy. Zapowiada on jednak równie osobliwe popołudnie. Już nie mogę się doczekać. 

~~~

~~~ 

Mała prywatka od autorki.

Jak tam mijają wam wakacyjne miesiące? Mam nadzieję, że spędzacie je przyjemnie i w przeciwieństwie do mnie nie pracujecie prawie cały czas. Na szczęście za tydzień wreszcie tydzień wakajek. A weekendowy wyjazd do mojego ukochanego Budapesztu też już zaklepany. Kto wie, może znajdę coś wartościowego w jednym z koszy na śmieci. 

Nawet nie wiecie, jak cieszę się, że wreszcie usiadłam do kolejnych rozdziałów. Trochę mi to zajęło, ale jak już się wzięłam, to machnęłam kilka naraz, więc możecie spodziewać się kontynuacji już wkrótce. A nadmienię, że kolejne rozdziały są naprawdę ciekawe, a przynajmniej tak mi się wydaje. 

Życzę miłego życia!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro