Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝓈𝒶𝓅𝓅𝒽𝒾𝓇𝑒𝓈

~~~

          Przez całe popołudnie nie jestem w stanie się na niczym skupić. Ostatnie pokłady mojej koncentracji opuściły mnie bezpowrotnie i nawet najprostsza praca przychodzi mi z trudem. Próbuję nie myśleć o zbliżających się poszukiwaniach i po prostu wrócić do pracy, ale kiedy siadam przed laptopem, nie potrafię wykonać podstawowych czynności. Finalnie rzucam wszystko na biurko i idę zapalić. Pomaga. Ale nie na długo.

          Zdaje się, że odzyskuję część siebie, kiedy tuż przed szesnastą opuszczam apartament. Liczę, że Robin wywiąże się z obietnicy i pojawi się przed hotelem. Wciąż nie wierzę, że to właśnie jego potrzebuję do rozwiązania tej całej zagadki. W zasadzie to mogłoby się obyć bez tego całego dochodzenia, ale za nic w świecie nie przyznam się Eliasowi, dopóki nie będę pewna, że mogę to załatwić bez jego ingerencji.

          Na szczęście pomimo mojego wybitnego roztrzepania w ostatnich dniach, Elias nie zauważył niczego podejrzanego w moim zachowaniu. A przynajmniej nie dał tego po sobie poznać. Oczywiście wszystko to do momentu, w którym niemal taranuję go, wychodząc z windy. Zderzamy się ramionami i Elias w ostatniej chwili chwyta mój łokieć, nie pozwalając mi upaść. Odpuszcza dopiero wtedy, kiedy udaje mi się odzyskać równowagę. 

          — Nie wiedziałem, że jesteś aż tak zapracowana — żartuje i posyła mi jeden ze swoich czarujących uśmiechów.

          W zasadzie to nie wiem, co mam mu odpowiedzieć. Nie przewidziałam tego, że wpadnę na Eliasa w lobby, a przecież to pierwsza rzecz, która powinna przyjść mi na myśl. Co prawda rzadko kiedy wraca tak wcześnie do hotelu, w szczególności, gdy pracuje poza nim, ale z jego dziwacznym harmonogramem pracy wszystko jest możliwe. Automatycznie staram się wyglądać na bardziej opanowaną i poukładaną, niż jestem, ale to potknięcie jedynie pokazuje, że niesamowicie daleko mi do tej codziennej Amandy.

          — Wszystko dobrze? — pyta zaniepokojony, kiedy przez dłuższy czas nie odpowiadam.

          Dopiero wtedy otrząsam się z szoku i niekończącego się natłoku myśli. Szybko schodzę na ziemię i od razu posyłam Eliasowi szeroki uśmiech. Nie chcę, żeby się zamartwiał, choć jeszcze bardziej nie chcę, by dowiedział się, co takiego knuję za jego plecami.

          — Ach, wybacz. Mam dzisiaj spore urwanie głowy — tłumaczę się i mam nadzieję, że robię to w miarę wiarygodnie.

          — To przez ten bankiet?

          Początkowo nie wiem, co Elias ma na myśli, i dopiero po chwili przypominam sobie, że faktycznie dzisiaj wieczorem w naszym hotelu odbędzie się bankiet. Wpadnie kilku przedstawicieli banków — nie do końca wiem, w jakim celu, ale jakoś przesadnie mnie to nie obchodzi. Ja tylko załatwiam sprawy organizacyjne. Oczywiście sam Elias pojawi się na tym całym bankiecie, sama pewnie też się pokażę i to nie tylko po to, by sprawdzić, czy obsługa pracuje według wskazanych wytycznych. Po prostu, dbając o dobre imię naszej marki, wypada czasami pokazać się w podobnym towarzystwie, nawet gdy nie mam pojęcia, o czym rozmawiają.

          — Pamiętasz o bankiecie, prawda? — pyta Elias, wyraźnie zaciekawiony moim brakiem reakcji na jego wcześniejszą uwagę.

          — Oczywiście, że pamiętam. — Kiwam głową. — Przecież go organizuję.

          Chcę wyjść na obrażoną, zupełnie tak, jakby Elias kwestionował oczywistą oczywistość. Nonszalancko wzruszam ramionami i unoszę wyżej brodę. Nie mogę pozwolić, by Elias mnie przejrzał, choć przeczuwam, że już dawno to zrobił. Wystarczy jedno jego spojrzenie, a ja uświadamia sobie, że byłam wybitnie głupia, sądząc, że brunet nie ma o niczym pojęcia. Za dobrze mnie zna, by nie zauważyć mojego roztrzepania. I tak jak się spodziewam, chwilę później Elias daje mi do zrozumienia, że nie tak łatwo go oszukać.

          — Po prostu nie wysłałaś mi jeszcze dwudziestu wiadomości z przypomnieniem. Nie sądziłem, że to w ogóle możliwe.

          Zaczyna się lekko śmiać, ale mi wcale nie jest do śmiechu, dlatego delikatnie szturcham go w ramię, by przestał się zgrywać. Nie jestem jego asystentką — od tego ma Marcella, ale lubię przypomnieć Eliasowi o niektórych imprezach, a w szczególności o tych organowych u nas w hotelu bądź tych, na których mamy pojawić się razem. To nie tak, że Elias o nich zapomni. Po prostu, znając jego zapracowany styl życia, wiem, że przyjedzie w ostatniej chwili, a mnie szlag trafi, że nie jest do niczego idealnie przygotowany.

          — No już. Przecież wiesz, że lubię, gdy do mnie piszesz. Nawet jeśli to sprawy biznesowe. — Chwyta moją dłoń, pewnie po to, by mnie uspokoić, a chwilę potem składa na niej delikatny pocałunek. — Dlatego nigdy nie przestawaj do mnie pisać.

          Przez chwilę jestem w stanie zapomnieć o całym bożym świecie, kiedy Elias patrzy na mnie z taką czułością. Tyle razy już gubiłam się w jego oczach, a jednak za każdym czuję się tak, jakbym odkrywała je na nowo. I teraz nie jest inaczej. Mam wrażenie, że czas się zatrzymał, a w hotelowym holu jesteśmy tylko my i nasza miłość.

          Niestety wiekowy zegar szybko sprowadza mnie na ziemię, wybijając kolejną, pełną godzinę. Jest szesnasta, a to oznacza, że muszę być gdzie indziej.

          — Leć. — Elias kiwa głową w stronę wyjścia, a kiedy patrzę na niego pytająco, dodaje: — Przecież widzę, że gdzieś cię niesie.

          Ponownie uśmiecha się do mnie i ponownie jestem pod wrażeniem, jak dobrze mnie zna. Nie muszę już nic więcej mówić. Elias zrozumiał, że w tym momencie jestem potrzebna w innym miejscu, dlatego dłużej mnie nie zatrzymuje. Choć pewnie gdyby wiedział, gdzie dokładnie się wybieram, nie byłby taki skory do puszczenia mnie samej.

          — Zobaczymy się wieczorem — mówię, zanim zdąży o cokolwiek zapytać. — Mam dla ciebie nową koszulę.

          To wystarcza, by Elias mnie wyminął i w ekspresowym tempie rzucił się w stronę windy. Nienawidzi mierzenia i przymierzania ubrań, dlatego sama wzmianka o jakiejś nowej części garderoby skutecznie go odstrasza. Uśmiecham się pod nosem, widząc paniczny strach malujący się na jego twarzy, kiedy zamykają się za nim drzwi windy. Kręcę głową z niedowierzaniem i w umiarkowanie dobrym humorze wychodzę na zewnątrz.

          Jednak momentalnie tracę cały entuzjazm, kiedy okazuje się, że Robina jeszcze nie ma. Denerwuję się, choć spodziewałam się, że chłopak nie zjawi się tu punktualnie. Prawdę mówiąc, zdziwiłabym się, gdyby był o czasie. Nienawidzę spóźnialców, ale tym razem nie mam wyboru i muszę czekać.

          Naburmuszona udaję się w stronę przystanku, przy którym stoi ten nieszczęsny kosz na śmieci. Obrzucam go nienawistnym spojrzeniem, jakby to on, a nie ja, był winny całej tej sytuacji, i omijając go szerokim łukiem, zbliżam się do wiaty przystanku. Nie zwracam uwagi na starszą kobietę z dzieckiem, która przygląda mi się nazbyt ciekawie, i siadam z założonymi nogami na ławce. O dziwo jest na tyle czysta, bym mogła z niej skorzystać.

          Wpatruję się w ludzi wysiadających z autobusu. O tej godzinie przewija się tu spora grupa ludzi, ale żaden z nich nie przykuwa mojej uwagi. Wszyscy wyglądają zbyt przeciętnie, bym mogła chociaż na chwilę zawiesić na kimś wzrok.

          Serce skacze mi do gardła, kiedy słyszę potężny huk spowodowany uderzeniem w wiatę. Automatycznie spoglądam lekko w górę, by zobaczyć co wywołało tak okropny dźwięk. Zresztą nie tylko ja. Wszyscy zgromadzeni w przestrzeni przystanku kierują swój wzrok w stronę Robina, który wygodnie opiera się barkiem o szklano-metalową powierzchnię.

          — Przegapiłem coś? — pyta beztrosko, a ja mam ochotę zapaść się pod ziemię.

          Robin zupełnie nie przejmuje się wścibskimi spojrzeniami gapiów i czeka aż wreszcie mu odpowiem. Mam jednak wrażenie, że od teraz naszej rozmowie przysłuchuje się cały wracający z pracy Budapeszt. Dlatego też wstaję szybko i chwytając muzyka za ramię, odciągam go od przystanku, zanim zdąży nas ponownie skompromitować.

          — Czy ty wiesz, która jest godzina? — pytam wyraźnie zirytowana i podświadomie wskazuję na mój srebrny zegarek.

          Robin wydaje się kompletnie zagubiony tym całym zamieszaniem i moimi oskarżeniami, a jednak udaje mu się odpowiedzieć w ten swój pokraczny sposób:

          — Wybacz, nie wszyscy na tym świecie odmierzają czas w Rolexach.

          Chcę odpowiedzieć, ale w ostatniej chwili gryzę się w język. Taka słowna przekomarzanka nie jest nam teraz potrzebna — mamy zdecydowanie ważniejszą sprawę i coraz mniej czasu na jej rozwiązanie. Dlatego też finalnie puszczam osobliwą uwagę Robina mimo uszu i proponuję:

          — Skoro już się pojawiłeś, to może zaczniemy, co?

          Robin kiwa głową i w przesadnie artystyczny sposób dyga, przyznając mi rację. Przewracam oczami i, w przeciwieństwie do chłopaka, chcę podejść do sprawy poważnie. Cholernie zależy mi na odnalezieniu tych pereł i aż nie chcę mi się wierzyć, że jedyną osobą, poza Eliasem, która może mi realnie pomóc, jest właśnie Robin.

          Od naszej porannej rozmowy w chłopaku zaszły trzy poważne zmiany. Po pierwsze zamiast czerwonej bluzy z kapturem, tym razem nosi niemal identyczną granatową. Po drugie nie ma przy sobie gitary, a nie sądziłam, że kiedykolwiek się z nią rozstaje. I po trzecie, nigdzie wokół nas nie lata jego czarny kundel. Nawet ciekawi mnie, gdzie też podziała się Batsy, ale jeszcze bardziej imponuje mi przygotowanie Robina do naszej misji. Zostawianie za sobą tego wszystkiego, z czym zapewne rzadko się rozstaje, oznacza, że jest stuprocentowo skoncentrowany na zadaniu. Nie wiem, czy podchodziłby do niego tak samo, gdyby przy okazji musiał uważać na psa. A to dobrze wróży.

          — Jest i nasze miejsce zbrodni — rzuca raczej żartobliwie muzyk.

          Stajemy nad tym nieszczęsnym koszem, który do końca życia będzie mi się śnił w najgorszych koszmarach. Nie mam pojęcia, co mnie podkusiło, by wyrzucić do niego te perły.

          — Zakładam, że sprawdziłaś już monitoring? — Chłopak wskazuje ręką na jedną z kamer umiejscowioną na elewacji budynku.

          — Oczywiście, że sprawdziłam. Nie jestem aż taką blondynką — rzucam z przekąsem. — Mamy kilka kamer. Te dwie monitorują samo wejście, a tamte dwie boki. Niestety żadna z nich nie pokazuje przystanku. Jest w martwym punkcie.

          Robin kiwa ze zrozumieniem głową, a raczej godzi się z suchym faktem, że monitoring Corinthii na nic zda się w tych poszukiwaniach. Przecież gdyby kamera zarejestrowała złodzieja, nie spotykalibyśmy się przy tym cholernym koszu, a w moim gabinecie.

          — Pytałaś ochronę, czy coś widzieli? — Robin próbuje od innej strony. Niestety i ta już została przeze mnie sprawdzona.

          — Rzadko kiedy monitorują to miejsce. Raczej nie obchodzi ich, kto wysiada czy wsiada do autobusu. To już za daleko od wejścia.

          — Za daleko? Doskonale pamiętam wzrok twoich goryli, kiedy rozmawialiśmy tamtej nocy, wcale nie tak daleko tego miejsca.

          Przypominam sobie, że faktycznie ochrona była wtedy w gotowości, ale to w głównej mierze dzięki mojej osobie i naszej małej sprzeczce.

          — To była raczej... wyjątkowa sytuacja.

          Przyznaję i spuszczam speszona wzrok. Głupio mi, że uderzyłam wtedy chłopaka, ale doszło do ogromnego nieporozumienia. I choć Robin przyznał, że nie chowa urazy, to jednak teraz mimowolnie łapie się za prawy policzek. I jego dłoń zostaje tam na długo, nawet wtedy, kiedy muzyk bezradnie opiera się biodrem o kamienną oprawę kosza.

          Widzę, że intensywnie nad czymś myśli. Ma przy tym lekko ściągnięte brwi i mocno zaciśnięte usta, co wygląda dość groteskowo w zestawieniu z kilkoma kosmykami, które co chwila spadają mu na czoło. Robin uporczywie próbuje zaczesać je sobie za ucho, ale akurat te są do tego za krótkie i wracają na swoje miejsce. I tak w kółko. Nie sądziłam, że będę obserwowała właśnie taką walkę, zamiast tej o moją kolię, ale w pewien sposób jest ona równie ekscytująca.

          Robin zaczyna rozglądać się po kolejnych budynkach wokół, dokładnie skanując kolejny z nich. Mam wrażenie, że chłopak namiętnie czegoś szuka, ale nie może tego znaleźć — po ostatnich dniach doskonale znam to uczucie. Widzę, jak jego wzrok błądzi w poszukiwaniu upragnionego celu, by w jednym momencie zatrzymać się na jednym z budynków po drugiej stronie ulicy. Oczy Robina stają się pełniejsze, bardziej świecące, a ja już wiem, że coś wykombinował.

          — Ten sklep. Ten, o tam. — Wskazuje na jeden z szyldów. — To jubiler?

          Podążam za jego ręką i znajduję lokal, o który pyta. Ma rację. Faktycznie po drugiej stronie znajduje się jeden ze sklepów z biżuterią. Nie jest może najsłynniejszy w mieście, ale ma swoją nienaganną reputację. Nie jestem tam częstą klientką, w sumie to chyba jeszcze w życiu tam nie byłam, dlatego dziwi mnie pytanie Robina. Widzę, że zniecierpliwiony wyczekuje odpowiedzi, dlatego nie męczę go dłużej i zwyczajnie kiwam głową.

          — Bingo. — Klaszcze w ręce. — Tam znajdziemy odpowiedź.

          Nie rozumiem, w jaki sposób te dwa fakty mogą się łączyć, ale na szczęście Robin chwilę później precyzuje:

          — Sklep jest naprzeciwko przystanku. Nie ma opcji, by u jubilera zabrakło kamer, a to spora szansa na to, że nasz szczęśliwy znalazca znajduje się na jednym z ich nagrań.

          Teoria wydaje się genialna, gdyby nie jeden mały, a w zasadzie duży, szczegół — główna ulica. Erzsébet jest na tyle szeroka, że jej druga strona wydaje się być kilometry stąd. Nie wiem, czy zapis z jakiejkolwiek z kamer umieszczonych na tamtych budynkach będzie w stanie podać nam tożsamość złodzieja. Decyduję się skonfrontować moje obawy z planem Robina, dlatego szybko dodaję:

          — Możliwe. Ale z takiej odległości nie mamy szans zidentyfikowanie tej osoby.

          — Z tamtej kamery nie. Ale możemy porównać postać i jej sylwetkę, a przede wszystkim godzinę zajścia, z nagraniami z twoich kamer. Jeśli to ktoś, kto szedł tą stroną ulicy, to będzie widoczny na obu kamerach.

          Plan Robina układa się w logiczną całość i z każdą kolejną sekundą nabieram przekonania, co do jego powodzenia. Do filmowej układanki brakuje jedynie kawałka nagrania, który pokazywałby, co działo się na przystanku po moim powrocie do hotelu. A skoro jest to materiał niedostępny z tej strony ulicy, to musimy uciec się do szukania go po tej drugiej stronie. Taki film nie da nam bezpośredniej odpowiedzi, ale pomoże zidentyfikować któregoś z przechodniów zarejestrowanych na moich kamerach. Jak na razie to jedyna opcja, dlatego tak bardzo zależy mi na jej sprawdzeniu. Czuję, że jestem o krok bliżej prawdy, nawet jeśli ma to być naprawdę mały krok.

          W tym jednym momencie dostaję ogromny zastrzyk energii, a moje serce zalewa rozgrzewająca nadzieja. Jednak nie wszystko stracone.

          — W takim razie nie traćmy czasu — mówię i od razu ruszam chodnikiem w dół ulicy.

          Oglądam się za siebie tylko raz, by upewnić się, że chłopak nie został w tyle. Kiedy kątem oka widzę snującego się za mną Robina, ponownie koncentruję się na drodze. Chcę pokonać wyznaczoną trasę możliwie jak najszybciej, dlatego denerwuję się, gdy sygnalizacja świetlna odmawia współpracy. Naciskam guzik po raz setny, licząc, że to pobudzi ją do działania, ale na próżno.

          W tym samym czasie Robin dogania mnie i staje między mną a sygnalizatorem, uniemożliwiając mi dalszą walkę z przyciskiem. Początkowo chcę skarcić go wzrokiem za pozbawienie mnie takiej szansy, ale szybko uświadamiam sobie, jak głupio musiałoby to wyglądać. Jestem kompletnie zacietrzewiona na punkcie tego sklepu i nie zwracam już uwagi na tak podstawowe rzeczy. Podobnie jak nie zwracam uwagi na Robina, który wyraźnie chce mi coś powiedzieć, ale gdy tylko zapala się zielone światło, ruszam przed siebie, kompletnie go olewając.

          Gdybym nie miała na sobie szpilek, pewnie puściłabym się biegiem w stronę sklepu. Na szczęście mam na sobie jedną z moich ulubionych par, która zmusza mnie do normalnego marszu. Ale może to i lepiej. Muszę ochłonąć i odzyskać panowanie nad sobą. Trudno jednak to zrobić, kiedy w rogu witryny sklepowej widzę niewielką kamerę. To nie może skończyć się źle.

          Nie przestając się uśmiechać, pokazuję Robinowi ową kamerę, ale chłopak nie wydaje się podobnie zachwycony co ja. Nie rozumiem jego zachowania, ale nie mam, ani czasu, ani ochoty, by się nad tym zastanawiać. Finalnie biorę głęboki wdech i z kamienną miną idę zdobyć dla nas cenne nagrania.

          Wchodzimy do niewielkiego sklepu po drugiej stronie ulicy. Nigdy tu nie byłam, choć tak często mijałam tę bogato zastawioną wystawę. Prawdę mówiąc, rzadko kiedy wchodzę do takich sklepów jubilerskich. Po prostu mam swój jeden — najbardziej zaufany z nich — i to tam dokonuję większości zakupów. Mam nadzieję, że Elias nigdy nie dowie się, ile faktycznie pieniędzy tam wydałam.

          Ten jubiler zdecydowanie różni się od mojego ulubionego. Pomieszczenie jest znacznie mniejsze, a i wystawa nieco mniej bogata, lecz wciąż imponująca. Zanim jednak zdążę się rozejrzeć i zawiesić wzrok na jakimś ciekawym świecidełku, materializuje się przede mną ekspedientka i pyta z nieznośnym entuzjazmem:

          — W czym mogę pomóc?

          Słyszę jej wesoły głos i całą sobą powstrzymuję się przed jakimś niemiłym komentarzem. Nigdy nie rozumiałam takiego zachowania. Czy ci ludzie mogą chociaż przez chwilę nie rzucać się na klienta i dać mu chwilę odetchnąć? Takie naprzykrzanie się wcale nie pomaga, a jedynie odstrasza ludzi. Jak będę potrzebowała pomocy, to o nią poproszę — tak to powinno działać. I choć denerwuje mnie takie zachowanie obsługi, to jednak tym razem okazuje się przydatne, bo faktycznie mam niecierpiącą zwłoki sprawę do załatwienia.

          — Jeśli to możliwe, chciałabym porozmawiać z właścicielem — mówię raczej chłodnym tonem, w nadziei, że uspokoję tym trochę entuzjazm kobiety.

          W przeciwieństwie do pracownicy, nie bawię się w jakieś zbędne kurtuazje i od razu przechodzę do rzeczy. Kobieta patrzy się na mnie zdziwiona i przez chwilę mam wrażenie, że zastygła w bezruchu bez zamiaru ruszenia się z miejsca. Najwyraźniej nie przywykła do takich próśb, a może zwyczajnie się jej nie spodziewała. Nie wiem, co takiego dziwnego może być w takim pytaniu, ale zanim zdążę się nad tym zastanowić, ekspedientka ożywa, kiwa głową i znika gdzieś na zapleczu.

          Czekając na właściciela, powoli przechadzam się po sklepie, rzucając okiem na kolejne wystawy — tym razem mam do tego sposobność bez towarzystwa wścibskiej ekspedientki. Pomieszczenie jest małe, a jednak zdaje się większe — wszystko za sprawą obecności licznych luster i kreatywnego oświetlenia. Estetycznie również mi się podoba. Dominują kolory bieli, beżu i złota, ale można się było tego spodziewać. W końcu nie sprzedaje się tak drogich rzeczy w lokalu z fioletową fototapetą ze wzorem nie wiadomo czego.

          Moją uwagę przykuwa jedna z wystaw, a dokładniej Robin, który namiętnie wpatruje się w jej zawartość. Puszczam chłopakowi uważne spojrzenie, sugerujące, aby nie wtrącał się w czekającą mnie rozmowę z właścicielem. Nie chcę, by się mieszał, bo i tak z naszej dwójki to ja mam większe szanse na wyciągnięcie pożądanych informacji. Na szczęście Robin rozumie, co mam na myśli, bo w odpowiedzi szybko kiwa głową i ponownie całkowicie skupia się na jednej z wystaw.

          Częściowo zadowolona odwracam się w stronę kontuaru, przy którym znajduje się kasa, czyli centrum tego jubilerskiego przybytku. Kątem oka widzę, jak z zaplecza wyłania się mężczyzna w garniturze, dlatego też od razu zmierzam w jego stronę. Właściciel uśmiecha się do mnie, choć wiem, że to raczej sztucznych niż szczery uśmiech.

          — Imre Takács, słucham.

          Mężczyzna jest raczej w średnim wieku, ale w jego idealnie ulizanych włosach można dostrzec już kilka siwych kosmyków. Ma idealnie wypielęgnowany zarost — zupełnie jakby golił się przy linijce — i nie do końca wiem, czy bardziej jest to imponujące, czy już zwyczajnie dziwne. Może również pochwalić się naprawdę wysokiej jakości garniturem, jak na właściciela tak drogiego sklepu przystało. Emanuje od niego ogromna pewność siebie, na czym początkowo cierpi ta moja, ale tylko przez chwilę. Szybko wracam do mojej najlepszej formy, jednak już po ostrym spojrzeniu mężczyzny, wiem, że to nie będzie łatwa rozmowa.

          — W zeszłą środę, na tamtym przystanku doszło do kradzieży. — Wskazuję dłonią odpowiednie miejsce, które jest doskonale widoczne przez sklepową szybę. — Zauważyłam, że pana lokal ma kamery i jest szansa, że jedna z nich uchwyciła moment popełnienia przestępstwa. Chciałabym obejrzeć te nagrania.

          Widzę, jak na twarzy mężczyzny pojawia się zaciekawienie, które chwilę później ustępuje wyraźnemu zaniepokojeniu.

          — Och, czy to coś poważnego?

          — Na pewno wartościowego, jeśli o to chodzi.

          Właściciel kiwa głową — najwyraźniej rozumie moją uwagę. Kładzie ręce na klawiaturze, jakby chciał mi pokazać, że pomoże mi w poszukiwaniach i zaraz znajdzie potrzebne nagrania. Lecz wystarczy jedno zdanie, bym przekonała się, że stoimy po dwóch, zupełnie różnych, stronach walki o moją kolię.

          — Czyli musi być pani z policji.

          Nie spodziewam się takiego podejścia i w zasadzie dopiero po uwadze mężczyzny, uświadamiam sobie, że mogę mieć problemy z uzyskaniem pożądanych informacji. Może to właśnie przed tym próbował mnie ostrzec Robin? Zaczynam żałować, że wcześniej nie ustaliłam z nim żadnej strategii działania. 

          To, że nie jestem z policji, jest raczej oczywiste i właściciel nie ma zamiaru udawać, że tego nie widzi. Jednak mimo to zadaje pytanie i mam wrażenie, że robi to tylko, by mnie upokorzyć. W końcu muszę się przyznać, że nie jestem upoważniona do prowadzenia podobnego śledztwa, a takie słowa nie przychodzą mi z łatwością.

          — Nie... nie jestem z policji.

          — Ach, czyli ma pani nakaz? — pyta ponownie i jestem niemal pewna, że dobrze się przy tym bawi. Jego lekko sarkastyczny ton od razu go zdradza.

          — Też nie — mruczę ledwo słyszalnie i jeszcze zanim zdążę skończyć, mężczyzna dodaje:

          — Zatem wybaczy mi pani, ale w takich okolicznościach nie mogę udostępnić pani nagrań.

          Ponownie rozkłada ręce, ale tym razem po to, by pokazać mi, że nic już się nie da zrobić. Powstrzymuję się przed głośnym prychnięciem, bo doskonale wiem, że przecież ma te nagrania. Co więcej pożądane przeze mnie filmy zapewne zapisane są na komputerze, który mam na wyciągnięcie ręki. Filmy są tak blisko, a jednak tak daleko. Czuję narastającą frustrację, bo nie chcę, aby całe nasze poszukiwania skończyły się w tym momencie.

          Nie sądziłam, że mogę zostać odprawiona z kwitkiem już po tak krótkim czasie; nasza rozmowa nie trwała nawet kilku minut. Nie mogę się poddać, dlatego uciekam się do błagalnego tonu, mimo że tak bardzo nienawidzę tego robić.

          — Proszę. To dla mnie niezmiernie ważne. — Próbuję zagrać na emocjach, ale mężczyzna jest nieugięty.

          — W takim razie polecam zgłosić się na policję.

          Właściciel ponownie się uśmiecha, ale tym razem jestem przekonana, że robi to szczerze. Miał okazję mnie wyśmiać i właśnie to zrobił. Co prawda przyzwoitość i profesjonalizm pozwoliła mu tylko na danie mi subtelnego kuksańca, ale jestem pewna, że w innych okolicznościach oberwałabym zdecydowanie mocniej.

          — Te kolczyki są z szafirów?

          Słyszę głos Robina i, podobnie jak zdziwiony właściciel, odwracam się w jego stronę. Chłopak lekko pochyla się do przodu, by lepiej przyjrzeć się jednej z gablot z biżuterią. Trzyma lewą rękę w kieszeni, a prawą niecierpliwe puka w szkło, wskazując na poruszone w pytaniu kolczyki. Doskonale widzę, jakie zniesmaczenie maluje się na twarzy właściciela sklepu, któremu wyraźnie nie podoba się zachowanie Robina. Pewnie gdyby tylko mógł, złamałby chłopakowi palec za zabrudzenie codziennie polerowanego szkła.

          — Zgadza się. To są szafiry — cedzi przez zaciśnięte zęby, ale widzę, jak bardzo próbuje utrzymać profesjonalną postawę.

          Odprowadza Robina wzrokiem i dopiero po chwili ponownie skupia swoją uwagę na mnie. Nie mam pojęcia, czemu miało służyć to pytanie Robina, ale podświadomie okropnie denerwuję się, że chłopak w ten sposób przerwał moje negocjacje. Może nie były one owocne, ale uwaga Robina była znacznie bardziej niepotrzebna.

           W takim układzie pozostaje mi tylko jedna opcja, która na pewno nie spodoba się muzykowi, ale jest szansa, że przypadnie do gustu właścicielowi. Dlatego też nachylam się nad kontuarem, ściszam ton i lekko rozmarzonym głosem proponuję inne rozwiązanie:

          — A gdybym tak... wspomogła pana sklep dobrowolnym datkiem o wybranej przez pana kwocie? Wtedy też nie byłby pan tak pomocny?

          Widzę, jak w jednym momencie w oczach mężczyzny pojawia się błysk nadziei i jestem niemal przekonana o własnym sukcesie. Zdaje się, że właściciel rozważa taką opcję, a ja już podświadomie sięgam dłonią do swojej torebki w poszukiwaniu karty. Już tak niewiele dzieli opuszki moich palców od złotej plakietki, gdy w jednym momencie ekscytacja w oczach mężczyzny szybko ustępuję zniesmaczeniu. Właściciel ściąga brwi, prostuje się i raczy mnie najbardziej poważnym, a zarazem stanowczym tonem, jaki kiedykolwiek słyszałam.

          — Ta niemoralna propozycja obraża nie tylko mój sklep, ale przede wszystkim moją osobę. Proszę opuścić lokal i więcej się tu nie pojawiać.

          Wiem, że nie ma sensu dłużej próbować, ale nie mogę uwierzyć, że to już koniec. Nie chcę rezygnować, ale finalnie muszę, bo ostatnie, o czym marzę, to zostanie przymusowo odprowadzoną do drzwi przez dwóch, ogromnych ochroniarzy. Trudno mi się pogodzić z porażką, dlatego jeszcze chwilę stoję w miejscu w nadziei, że w ostatnim momencie mężczyzna zmieni zdanie. Jednak nic takiego się nie dzieje i jestem zmuszona odpuścić lokal. Prycham i z wysoko uniesioną brodą wychodzę na zewnątrz.

          Jestem okropnie rozczarowana, że jedyne, poważne źródło potencjalnej informacji okazało się tak trudne do zdobycia. Mam ochotę krzyczeć zarówno z bezsilności jak i z wściekłości, która teraz podsuwa mi kilka fatalnych pomysłów. Chcę coś uderzyć, rozwalić, kopnąć, cokolwiek, byle wyładować z siebie tę całą złą energię. Trochę zajmuje mi uspokojenie się, ale i to nie powstrzymuje moich dłoni, które co jakiś czas samoistnie zaciskają się w pięści.

          Nie chcę mi się wierzyć, że nie udało mi się zdobyć tych nagrań. Przed wejściem do sklepu, byłam pewna, że to kwestia prośby, zwykłego ludzkiego uczynku, a jak się okazało, wszystko sprowadziło się do policji, której tak bardzo chciałam uniknąć.  

          Dziwi mnie też, że właściciel nie przyjął ode mnie pieniędzy. Był już tak blisko podjęcia korzystnej dla mnie decyzji, a jednak w ostatniej sekundzie zmienił zdanie. Moje pieniądze na nic się tu zdały, mimo że powinno być zupełnie inaczej. Jeszcze przez chwilę żyję w przekonaniu, że to mężczyzna popełnił błąd, odmawiając mojej skromnej zapłaty, kiedy wreszcie uświadamiam sobie, co takiego zrobiłam. Ponownie założyłam, że pieniędzmi jestem w stanie załatwić wszystko i po raz drugi w tym tygodniu takie myślenie mnie zgubiło.

          Jednak Robin miał rację. Nie wszystko da się załatwić pieniędzmi.

          No właśnie, Robin. Dopiero po chwili zauważam, że nie ma go nigdzie w pobliżu. Dziwię się, ale początkowo sądzę, że po prostu sobie poszedł, To jednak kompletnie nie pasuje mi to do jego charakteru. Chłopak zapewne nie mógłby się powstrzymać od jakiegoś komentarza, który skutecznie skrytykowałby moją metodę przekupstwa właściciela. Dopiero wtedy dociera do mnie, że Robin nie wyszedł wraz ze mną ze sklepu. Automatycznie zaczynam zastanawiać się, w jakim celu został w środku, a jeśli wciąż tam jest, to dlaczego go jeszcze stamtąd nie wyrzucili.

          Odpowiedź przychodzi sama, kiedy chwilę później chłopak zamyka za sobą drzwi sklepu i uważnie stąpa po kolejnych schodkach, by do mnie dołączyć. Nie czekam na żadne tłumaczenia z jego strony, bo od razu chcę się dowiedzieć, co też go zatrzymało.

          — Coś ty tam robił? — pytam trochę bardziej agresywniej, niż powinnam.

          — Och, wybacz — rzuca sarkastycznie. — Załatwiałem pewne sprawy.

          Jego ton głosu jest dość tajemniczy, a nawet podejrzany, i dopiero po chwili orientuję się, co jest tego powodem. Robin wesoło macha plastikowym opakowaniem i ciężko jest przeoczyć znajdującą się w środku srebrną płytkę. Niemal od razu dopadam to chłopaka i wyrywam mu z dłoni opakowanie. Robin nie protestuje, a jedynie przygląda mi się z tym triumfalnym uśmieszkiem na ustach. Oboje wiemy, co znajduje się na płycie, z tym, że to ja nie mam pojęcia, jak muzyk znalazł się w jej posiadaniu.

          — Skąd to masz? — Nie mieści mi się w głowie, że to on z naszej dwójki był w stanie załatwić to nagranie. Chcę wiedzieć, jak do tego doszło, ale Robin zwleka z odpowiedzią.

          — Wystarczyło odpowiednio porozmawiać — dodaje enigmatycznie, wzruszając ramionami.

          Spoglądam się na niego wymownie, bo nie o taką odpowiedź mi chodziło. Moja rosnąca ciekawości i stopniowo kończąca się cierpliwość wprawiają chłopaka w wyśmienity humor. Widzę, jak kąciki jego ust wędrują do góry, formując triumfalny uśmieszek. Jestem pewna, że Robin napawa się swoim sukcesem jak i tym, że nie jestem w stanie pojąć, w jaki sposób udało mu się wymusić od właściciela to nagranie. Mam wrażenie, że tylko czeka, aż zadam pytanie, które pozwoli mu się wygadać i zabłysnąć swoją zaradnością, dlatego nie zwlekam ani chwili dłużej.

          — No dobra. — Rozkładam ręce. — Oświeć mnie, mistrzu negocjacji.

         Robin pozwala sobie na niewielkie parsknięcie. Wiem jednak, że zdradzi mi swój sekret. Wystarczyło trochę połechtać jego ego, by z łatwością do wszystkiego się przyznał — na facetów to zawsze działa.

          — Pamiętasz te szafiry, którym się tak przyglądałem? — pyta, a ja sięgam pamięcią do sytuacji sprzed kilku chwil. Co prawda nie widziałam dokładnie szafirów, które bacznie obserwował Robin, ale doskonale pamiętam zniesmaczoną minę właściciela sklepu w odpowiedzi na pytanie chłopaka.

          Nie mam pojęcia, dlaczego właśnie o tych kamieniach wspomina, dlatego ponaglam go, czekając na rozwiązanie zagadki. Nie wiem, czego się spodziewać, a mimo wszystko zaskakuje mnie to, z jaką nonszalancją Robin wypowiada następne zdanie.

          — To podróbki.

          Chwilę zajmuje mi przyswojenie tej informacji i dopiero po pewnym czasie jestem w stanie zadać jakiekolwiek pytania.

          — Jak? Skąd to wiesz?

          To niepojęte, że taki renomowany sklep jak ten, mógłby dopuścić się takiego oszustwa. To nieprofesjonalne i choć wiem, że oszustów na tym świecie nie brakuje, to nie pasuje mi to do reputacji takiej marki. A na dodatek zastanawia mnie, jakim cudem to właśnie Robin — ostatnia osoba, po której się tego spodziewałam — w tak krótkim czasie i bez dotykania był w stanie ocenić prawdziwość klejnotów. Nie wierzę, że producenci dali ciała aż tak, by chłopak mógł w mgnieniu oka rozpoznać fałszywki, jak i nie wierzę w nadprzyrodzone moce Robina. To wszystko zwyczajnie mi nie pasuje.

          A jednak kiedy spoglądam w dół na trzymaną przeze mnie płytkę z nagraniem, dociera do mnie, że Robin musiał ją w jakiś sposób zdobyć.

          — Widzisz, szafiry występują w wielu kolorach — zaczyna muzyk, zapewne w odpowiedzi na moją nad wyraz zmieszaną minę i nieufne spojrzenie. Podnoszę wzrok, przekierowując całą moją uwagę z płyty na Robina, który kontynuuje: — Jednak zawsze są to określone, jednolite i intensywne kolory. Te kamienie miały jedną, oczywistą wadę. 

          Robin na chwilę przerywa, a ja powstrzymuję się przed naprawdę głupim komentarzem dotyczącym palety kolorów i ich kiczowatych nazw rodem ze sklepu budowlanego.

          — Wystarczyło się odpowiednio przyjrzeć, by zobaczyć, że nie miały jednakowego odcienia, a coś na kształt niewielkiego gradientu. To z kolei sprawiało, że odbijały światło nie w tym samym kolorze, w którym był sam klejnot. A i na dodatek za bardzo się mieniły, nawet w takim oświetleniu.

          Kiedy Robin mówi o tym w ten sposób, wszystko staje się dziecinnie proste. Nigdy nie przykładałam wagi do takich szczegółów, bo nigdy specjalnie nie interesowałam się tym tematem. Liczyło się tylko to, że dobrze wyglądałam w kolejnych świecidełkach, kolor czy gradient był gdzieś na drugim planie. Aż trudno uwierzyć, że są ludzie, którzy aż tak znają się na szczegółach i charakterystyce takich kamieni, podobnie jak trudno uwierzyć, że to Robin jest jednym z nich.

           — Okazuje się, że jeśli to samo, co przed chwilą usłyszałaś, powie się właścicielowi i wspomni coś o nielegalnej sprzedaży i oszustwie, to można zdziałać cuda. W tym przypadku uzyskać nagrania z zeszłej środy.

          Muzyk wzrusza ramionami, jakby wszystko, co przed chwilą powiedział, cała ta akcja, była już wcześniej sprytnie zaplanowana, a on wcale nie polegał na łucie szczęścia, którym przecież musiały być te cholerne podróbki. Jego przedziwne umiejętności to jedno, ale fakt, że w sklepie znajdowały się podróbki, to drugie.

           — I co? Jesteś w stanie rozpoznać fałszywki gołym okiem, kiedy inni potrzebują mikroskopów? — Nie mogę pozbyć się tej myśli z głowy. Nie wierzę, że Robin jest aż tak dobry. — To niemożliwe.

          — Musisz wszystko zepsuć, co? — mówi żartobliwie, choć wyczuwam w jego głosie lekką urazę. — Nie możesz po prostu uznać, że jestem superbohaterem?

          Nic już z tego nie rozumiem. Robin najwyraźniej też dostrzega moje zmieszanie, dlatego ponownie decyduje się sprecyzować swoją pokraczną wypowiedź. Jednak tym razem robi to ze znacznie mniejszym entuzjazmem.

          — Szafiry faktycznie mieniły się w trochę inny sposób, ale trudno decydować o ich autentyczności z tak daleka. Tu akurat masz rację.

          — To skąd wniosek, że są fałszywe?

          — Strzelałem — mówi nonszalancko, ale zanim zdążę przewrócić oczami, zaczyna się tłumaczyć: — To znaczy, nie był to aż tak bezpodstawny strzał. Miałem przeczucie, stwierdziłem, że warto spróbować i... zdobyłem to, co trzeba, nie?

          Robin wskazuje na trzymaną przeze mnie płytkę i gwarantuję, że jedynie fakt, a właściwie cud, że ją zdobył, powstrzymuje mnie przed kilkoma dosadnymi słowami w stronę chłopaka. Nadal jestem pod wrażeniem jego umiejętności, choć tym razem już łatwiej jest mi przyswoić sposób, w który muzyk uzyskał to nagranie. A jednak wciąż nie mogę uwierzyć w przeogromne szczęście, jakie nas spotkało. Że też właściciel w ogóle przestraszył się oskarżeń ze strony Robina. Że nie wywalił go ze sklepu zaraz po tym, jak sama stamtąd wyszłam. I że w ogóle poszedł na taki układ. To wszystko wydaje się takie nierealne.

          Najwyraźniej wykorzystałam już moje zasoby pecha. A przynajmniej w to chcę wierzyć.

          Poza tym nie było mnie w środku, kiedy doszło do tej niesamowitej transakcji. Może Robin załatwił to w jeszcze inny sposób, do którego nie chce się przyznać? Ale po co miałby kłamać i wymyślać tak skomplikowane historie? To nie w jego stylu. Chociaż, czy jestem osobą, która może decydować co jest, a co nie jest w jego stylu?

          Finalnie decyduję się nie komentować całego zajścia, mimo że niesamowicie korci mnie, by coś powiedzieć. Biorę głęboki wdech i raczę Robina szczerym uśmiechem. Powinnam się cieszyć, w końcu dzięki niemu jestem o krok bliżej od mojej zaginionej kolii, a nie chcę już dłużej marnować czasu na jej poszukiwania. Wolę mieć ją już przy sobie, a nie w... No właśnie. Kto wie, gdzie może teraz być?

          I choć nogi już podświadomie prowadzą mnie z powrotem do hotelu, gdzie będę mogła odtworzyć nagranie, to mój partner-detektyw ma trochę inne plany niż ja. Zatrzymuję wzrok na Robinie, który właśnie wyjmuje papierosa z paczki. Wsuwa opakowanie do wewnętrznej kieszeni kurtki, a lewą ręką zaczesuje kilka niesfornych kosmyków, które wraz z papierosem trafiają za ucho. Chłopak zaczyna przeszukiwać kieszenie, zapewne w celu znalezienia zapalniczki, ale bez skutku. No oczywiście.

          Uśmiecham się pod nosem, ale finalnie ponownie wyjmuję tę swoją i wręczam ją chłopakowi. Widzę, że i jego rozbawił ten gest, choć pewnie podobnie mocno ucieszył. Dlatego nie dziwię się, kiedy przed skorzystaniem z zapalniczki Robin chwilę wpatruje się w wygrawerowane na niej inicjały i kręci z niedowierzaniem głową.

          — Czy dostanę szczerą odpowiedź, jeśli spytam, skąd to wszystko wiesz? — próbuję, ale wiem, że bezskutecznie.

          Robin śmieje się pod nosem, oddając mi zapalniczkę. Mogę przysiąc, że kręci przy tym lekko głową, niejako odpowiadając na moje pytanie. Męczy mnie to jego wieczne rozbawienie lub nadmierna powaga w sprawach, które bezpośrednio dotyczą jego tajemniczego życia, ale jak na razie nie mam sposobu na dotarcie do prawdziwego Robina. Mam dziwne przeczucie, że ta sztuka jest równie trudna co prosta. Wystarczy znaleźć odpowiedni sposób.

          Lecz to nie czas na taką rozprawę, bo najważniejsza w tym momencie jest płytka, którą kurczowo trzymam w lewej dłoni. To ona zadecyduje o powodzeniu całych poszukiwań. I niezależnie od tego, czy uda mi się odnaleźć kolię, tytuł idiotki roku wygrałam jeszcze zanim ogłoszono sam konkurs.


~~~

~~~

Mała prywatka od autorki. 

I co? Wreszcie można powiedzieć, że coś zaczyna się dziać. Ruszamy pełną parą z poszukiwaniami, a kto wie, co jeszcze może zadziać się po drodze. 🤷‍♀️ 

Rozdział wyszedł mi cholernie długi, dlatego nie zdziwcie się, jeśli w następnym ponownie ujrzycie świat oczami Amandy. Nie miałam innej możliwości.

Życzę miłego życia!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro