Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝒸𝒶𝓇𝓃𝑒𝓁𝒾𝒶𝓃𝓈

~~~

          Amanda wybiega z sali.

          Patrzę się to na kolię, którą jedna z hostess wynosi z na zaplecze, to na miejsce, w którym przed chwilą zniknęła Amanda. Co się właściwie stało? Dlaczego nie licytowała? Widziałem, jak na chwilę zastygła w miejscu, a jak się okazało to była ta kluczowa chwila. Kompletnie ją sparaliżowało. Cholera, to nie miało tak wyglądać. Muszę koniecznie ją dogonić, zanim zrobi coś jeszcze bardziej głupiego.

          Sam opuszczam salę w znacznie mniej ostentacyjny sposób, co blondynka, i idę jej śladami. Kobieta dociera do, oczywiście, damskiej łazienki i znika za jej drzwiami. Chwilę się waham, ale finalnie wchodzę za nią. W środku i tak nikogo nie będzie — wszyscy są na licytacji.

          Dobrze wiem, że nawet łazienki w tym budynku są wybitnie zdobione, ale tym razem nie mam czasu, by rozpływać się nad ich niespotykanym wystrojem. Nie ulegam nawet świadomości, że prawdopodobnie już nigdy więcej tu nie trafię. Koncentruję się jedynie na Amandzie, która zamknęła się w kabinie. Dokładnie słyszę, jak co chwilą pociąga nosem i jestem przekonany, że po jej policzkach spływa teraz parę słonych łez.

          Czekam w spokoju, a kiedy nudzi mi się bezczynne opieranie o blat, podciągam się i na nim siadam. Uważam, by przypadkowo nie wpaść do umywalki, a kiedy udaje mi się wymanewrować pomiędzy wszystkimi możliwymi podajnikami, opieram się o obszerne lustro. Pozwalam sobie zsunąć maskę — zaczęła mnie już trochę uwierać, a szansa, że ktoś mnie tu zdemaskuje jest zaskakująco niska.

          Mijają kolejne minuty, w których bezczynnie wpatruję się to w drzwi kabiny, to w pozłacaną boazerię na jeden ze ścian, i niemal automatycznie bawię się rozwiązaną muszką. Cholera, odzwyczaiłem się już — dawno jej nie nosiłem. Cóż, przynajmniej teraz się przydaje. Nie dość, że wyglądam trochę poważniej niż na co dzień, to mam też czym zająć ręce, kiedy blondynka nie decyduje się na podjęcie jakichkolwiek kroków poza siedzeniem i rozpaczaniem. Nie chcę się narzucać — to nie moja działka, dlatego też potulnie czekam.

          Amanda finalnie wychodzi z kabiny i zrezygnowanym krokiem podchodzi do umywalki. Przyglądam się jej uważnie. Ona też pozbyła się maski, która odsłoniła jej zasmuconą twarz. Płakała — to widać. Ma nieznacznie rozmazany make-up, ale to nic, czego nie można naprawić w ułamku sekundy. Bardziej smuci mnie jej zdystansowane i puste spojrzenie, które wbija w stróżkę wody. Długo myje ręce, a w zasadzie to jedynie je moczy. Ciecz leniwie spływa po jej złotych pierścionkach, mieniąc się szmaragdowym kolorem kamieni.

          Smuci mnie oglądanie jej w takim stanie, w szczególności, że za każdym razem, gdy się widzieliśmy, zawsze emanowała pewnością siebie i pewnym nieodpartym urokiem osobistym. Zdawać by się mogło, że nic na świecie nie jest w stanie zburzyć tej idealnej wizji kobiety sukcesu, a jednak. Ta rozmyła się w ułamku sekundy, prawie tak szybko jak jej tusz do rzęs.

          Kobieta pociąga nosem i finalnie wyciera ręce w papierowy ręcznik. Jeden z płatków przeznacza na otarcie łez i zdawkową poprawę make-upu. Podałbym jej chusteczkę, ale tego nie robię. Nie dlatego, że nie jestem dżentelmenem. Po prostu nie jestem facetem, który nosi ze sobą chusteczki.

          — Muszę przestać prosić Sandrę o kolorowe sukienki — mruczy, co kompletnie mnie zaskakuje. — Potem za każdym razem w nich płaczę.

          Przenoszę wzrok z wieczka kosza, w którym przed chwilą zniknął papier wyrzucony przez Amandę, i koncentruję się na blondynce, próbując poskładać jej słowa w logiczną całość. Sandra. To imię projektantki zjawiskowej sukienki. Projektantki, która na specjalne życzenie Amandy wyszła poza swoją kolorystyczną strefę komfortu i stworzyła coś po części sprzecznego ze swoją sztuką. Zaskakujące, że zdecydowała się na to więcej niż jeden raz. A skoro faktycznie tak jest, to tylko jedna kreacja przychodzi mi do głowy.

          — Ta czerwona też była od niej? — pytam, wspominając bajeczną, rocznicową sukienkę.

Amanda jedynie kiwa głową i zaczyna ponownie wyciągać ręcznik papierowy z podajnika. Spuszcza wzrok, jakby bała się przyznać, że wtedy sytuacja była podobna, choć zakładam, że powód jej zmartwienia był zdecydowanie inny. Czuję się nieswojo ze świadomością, że kobieta wróciła do swojego apartamentu po naszym przedziwnym spotkaniu pod hotelem i prawdopodobnie przepłakała całą noc. To tak jakbym i ja przyczynił się do jej łez, a przecież nie zrobiłem nic złego.

          — Może Nanushka rzuca klątwę na każdą sukienkę spod jej ręki, która nie jest czarna?

Uciekam się do głupkowatego komentarza, licząc, że obojgu nam poprawi on humor. Podświadomie cieszę się, widząc nieśmiały uśmiech na twarzy blondynki, ale wiem, że potrzeba znacznie więcej, by przestała myśleć o licytacyjnej porażce. O ile to w ogóle możliwe.

          — Czarna sukienka akurat mi się przyda. — Zgniata zużyty papier i ze złością ciska go do kosza. — Kiedy Elias i Bodnár dowiedzą się, co stało się z ich kolią, z pewnością mnie zabiją.

          To znaczna przesada, ale wiem, że Amanda nie ma najczarniejszego scenariusza na myśli. Kiedy jednak widzę jej minę, mam wrażenie, że mówi całkowicie poważnie. 

          — To koniec. — Opiera obie dłonie o umywalkę i zrezygnowana spuszcza głowę.

          — Poddajesz się? — To wydaje się niemożliwe.

          — A co mam zrobić? — Podnosi się gwałtownie i wbija we mnie bezradne, a jednak gniewne, spojrzenie. — Nawet nie wiem, kim jest ten typ w szarym garniturze.

          Bo właśnie tylko to wiemy o nowym właścicielu kolii — szary garnitur. I nawet jakbym się bardzo postarał i popytał odpowiednie osoby, to dotarcie do jego tożsamości i tak graniczy z cudem. To ten jeden aspekt tej całej zagadki, którego nawet ja nie przeskoczę, nieważne jak bardzo bym się nie starał.

          — Zresztą i tak nie mam pieniędzy, by ją od niego odkupić, a ukraść też jej nie ukradnę. — Macha zrezygnowana ręką. — A przynajmniej nie sama. Dlatego jeśli jesteś drugim Ambrusem*, to to ostatnia szansa, by się przyznać.

          W innych okolicznościach nie omieszkałbym uświadomić Amandzie nietaktowności jej komentarza porównującego mnie do słynnego węgierskiego złodzieja. Jednak zważając na dzisiejszą sytuację, decyduję się odpuścić. Jedynie ponuro kręcę głową. Naprawdę znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia.

          Amanda długo wpatruje się we mnie niemalże błagalnym wzrokiem. Jakby liczyła, że jeszcze coś wymyślę, że uda mi się znaleźć kolejny genialny pomysł, sposób na odzyskanie jej kolii. Niestety nawet dla takiego optymisty jak ja, to raczej zamknięta sprawa — porażka, z którą należy się pogodzić.

          Nie daję Amandzie upragnionej, a w zasadzie to żadnej, odpowiedzi i widzę, jak momentalnie jej oczy ponownie robią się szklane.

          — Jestem taka głupia — rzuca i odwracając się na pięcie, kieruje się w stronę drzwi.

           — Poczekaj!

          Nie mogę pozwolić jej odejść, ale jestem za daleko, by zagrodzić jej drogę. Natychmiast zeskakuję z blatu i w ostatniej chwili łapię ją za nadgarstek. Amanda się szarpię, ale staram się ją przyciągnąć do siebie, zanim zrobi coś głupiego.

          — Puść mnie — protestuje.

          — Nie możesz wyjść w takim stanie.

          — Teraz to już nie ma znaczenia — rzuca beznamiętnie i próbuje się przepchnąć, ale nadal jej nie pozwalam.

          — Ma znaczenie — naciskam. — Chcesz, żeby cię rozpoznali?

          Dopiero ta uwaga uspakaja Amandę, która przestaje ze mną walczyć. Pamiętam, jak wiele znaczyła dla niej anonimowość, dlatego wiem, że to jedna z tych rzeczy, której nie zaryzykuje stracić. I nie mylę się, bo blondynka nie podejmuje dalszej próby ucieczki z łazienki.

          Jedynie stoi przede mną, praktycznie na wyciągnięcie ręki, ale nie chce na mnie spojrzeć. Wciąż wbija wzrok w podłogę, jakby się czegoś bała, a raczej wstydziła. Kurczy się w oczach, jej postawa jest zamknięta, jeszcze chwila, a Amanda kompletnie zleje się z tłem i zniknie — chyba właśnie tego chce. Kilka razy mruga, by pozbyć się ponownie zbierających się łez, ale już chwilę później przestaje z nimi walczyć. Chowa twarz w dłonie i nieznacznie pochyla się do przodu. To jednak wystarcza, by oparła się o moje ramię.

          Reaguję w jedyny słuszny sposób i delikatne ją obejmuję. To sprawia, że blondynka wtula się we mnie jeszcze mocniej, a jej cichy szloch zamienia się w poważny płacz. Pozwalam jej się wypłakać, ale czuję, jak niespokojna jest w moich ramionach. Nie wiem, co robić. Chcę jej pomóc, zapewnić, że wszystko się ułoży, ale chyba żadne słowa nie są teraz wskazane. Czasami to cisza i powolne zaakceptowanie rzeczywistości wydają się być tym najlepszym rozwiązaniem.

          I tak też dzieje się teraz. Stoimy w łazience, sam nawet nie wiem jak długo, ale nie mam zamiaru się stąd ruszać, dopóki Amanda nie przestanie płakać.

          Nie zanosi się na to, ale mimo wszystko staram się dodać otuchy blondynce. Delikatnie głaszczę ją po ramieniu, licząc, że to pomoże. A może zwyczajnie potrzebuję jakiejś wymówki, by to zrobić. Jednocześnie staram się unikać jej włosów, z których kilka kosmyków znalazło się niebezpiecznie blisko moich ust. Normalnie nie byłoby tego problemu, ale o dziwo Amanda w tych szpilkach jest ciutkę wyższa niż na co dzień, a to właśnie robi różnicę. Teraz mogę dokładnie wyczuć jej różany szampon i dość mocny lakier do włosów. O najnowszym zapachu od Chanel nie wspominając.

          Amanda zaczyna się wiercić i już wiem, że częściowo się uspokoiła. Ma bardziej miarowy oddech, przestała się trząść i zaczyna ponownie przecierać oczy, by pozbyć się łez. Niestety te cały czas są widoczne w postaci mokrych strużek na jej policzkach.

          — Ach, wybacz — mruczy, odsuwając się ode mnie. — Mam nadzieję, że nie zapłakałam ci marynarki.

          Zaczyna delikatnie układać czarny materiał na moim ramieniu, jakby chciała pozbyć się pozostałości po swoim emocjonalnym incydencie. Wątpię, że cokolwiek zostało na marynarce, a nawet jeśli, to mało mnie to obchodzi. Dla Amandy to jednak sprawa życia i śmierci, bo nie daje za wygraną dopóki nie pozbędzie się wyimaginowanej plamy. Choć pewnie prawda jest taka, że zwyczajnie musi zając czymś drżące ręce, a ja nawet cieszę się, że trafiło na mnie.

          — Sam popatrz. Jestem taka żałosna — mówi ledwo słyszalnie, wciąż wpatrzona w moją marynarkę.

          Oboje wiemy, że cała ta sytuacja nie miałaby miejsca, gdyby tylko Amanda bezmyślnie nie wyrzuciła kolii do kosza. Ale to nie czas na wypominanie jej własnej głupoty. W szczególności nie teraz, kiedy widzę kolejne łzy zbierające się w kącikach jej oczu.

          — Przestań — proszę i sam zaczynam przecierać jej policzki z pozostałości łez. — Użalanie się nad sobą nic już nie zmieni. Przecież to tylko kolia.

          Amanda momentalnie podnosi wzrok i posyła mi ostre spojrzenie. Zupełnie jakby w jednym momencie odzyskała pełnie siebie i to do tego tę bojową siebie.

          — Tylko kolia? Żartujesz sobie ze mnie?

          Blondynka robi krok do tyłu, odpychając moją dłoń i mierzy mnie wzrokiem. Nie rozumiem jej reakcji. W zasadzie nie rozumiem też, skąd u niej taka agresja. Powiedziałem coś nie tak?

          — Nie... nie żartuje — próbuję się wytłumaczyć. — Po prostu jest tyle innych ważniejszych rzeczy, o które mogłabyś się martwić, że kolia przy tym wszystkim wydaje się naprawdę trywialną sprawą.

          Amanda wpatruje się we mnie całkowicie poważnie i dopiero po chwili zaczyna kiwać głową. Łapie się pod boki, a robi to dość teatralnie, po czym cmoka i zaczyna niemalże drwiącym tonem:

          — Aaa... Aha. Już rozumiem. Czyli to cały czas ta sama śpiewka? — pyta, ale nie oczekuje odpowiedzi. W sumie, sam nie wiem, jak odpowiedzieć. — Jeśli masz zamiar robić mi wykład o tym, że powinnam doceniać dach na głową, jedzenie w garnku i inne podobne pierdoły, to daruj sobie.

          Mimo że tego nie chciałem, najwyraźniej podświadomie zasugerowałem Amandzie, że jej wysublimowany problem jest niczym w porównaniu z problemami innych, zwykłych ludzi. W końcu prawda jest taka, że większość miałaby kompletnie gdzieś przegarną aukcję i straconą kolię, o ile w ogóle byliby w posiadaniu jakiejkolwiek. Jest naprawdę mały odsetek ludzi, którzy rozumieją, przez co przechodzi teraz Amanda, a ja nie należę do takiej grupy. Ba, w zasadzie jestem na drugim końcu takiego grupowego spektrum i może właśnie to tak bardzo rozjuszyło kobietę. W końcu wróciliśmy do tematu naszej nieustającej kłótni.

          — Nie patrz się tak na mnie. Widzę, że właśnie to chcesz mi powiedzieć — kontynuuje, tym razem agresywnie wbijając palec w moją pierś. — Dlatego posłuchaj, zanim znowu wtrącisz swoje spłukane trzy grosze. Nie mam zamiaru zniżać się do waszego poziomu, żeby poczuć się lepiej.

          O ile poprzednie komentarze Amandy były raczej neutralne, tak przy tym przeszła samą siebie. Wiem, że jest załamana, rozgniewana i kompletnie rozbita emocjonalnie, ale najwyraźniej nie jest na tyle sobą, by myśleć trzeźwo. Czy nie widzi, że próbuję jej pomóc? Skąd ta agresja i ten atak, w zasadzie też i na mnie? Już nic z tego nie rozumiem i choć powinienem się zamknąć i ustąpić dla dobra ogółu, nie potrafię przejść obok tego obojętnie.

          — Wybacz, nie na co dzień gubię milionowe kolie. Nie wiem, co powinno się czuć w takiej sytuacji — dodaję sarkastycznie.

           Amanda prycha.

           — Ale wiedziałeś na co się piszesz, pomagając mi. Wiedziałeś, że to dla mnie ważne. — Jej ręka ląduje niebezpiecznie blisko mojej twarzy. — Więc nie wymyślaj mi teraz.

          — Nie wymyślam, próbuję ci pomóc. — Łapię ją za nadgarstek, zanim przez przypadek, bądź nie, mi przywali. — Pomogłem ci w znalezieniu pereł, ale nie udało się ich odzyskać, dlatego próbuję pomóc ci teraz. Bo no nie oszukujmy się, nie jesteś w najlepszym stanie.

          — No to, panie miłosierny, możesz wrócić do niesienia pomocy tym ewidentnie bardziej potrzebującym. Sprawa zakończona. Nie ma pereł, więc już cię nie potrzebuję.

          Jej słowa wybrzmiewają echem w łazience — nie tylko dlatego, że jest tu dobra akustyka, ale i przez sam fakt, jak ważne one są. Nie potrzebuje mnie. Amanda mnie nie potrzebuje. Świetnie. Załatwiłem jej wszystko, praktycznie podałem kolię na tacy, a przy pierwszej porażce wyrzuca mnie na bruk. Nie jest to pierwszy raz w moim życiu, ale chyba pierwszy, w którym czuję się tak wykorzystany. Mogłem się tego spodziewać w zasadzie od początku. Bogaci ludzie nigdy nie mają honoru. Myślą, że pieniądze załatwią wszystko, a to przecież nawet nie one zadecydowały, że Amanda nie odzyskała kolii.

          No właśnie, kolia. Wszystko rozchodziło się o te głupie świecidełka. Zaczynam żałować, że sam nie wyciągnąłem ich z kosza. Chociaż znając siebie, po jednym spojrzeniu na perłowe arcydzieło sam nie mógłbym się powstrzymać i cisnąłbym je do kosza. Należało mu się.

          — To wszystko bez sensu. — Amanda macha zrezygnowana ręką i mijając mnie, szybkim krokiem opuszcza łazienkę. Tym razem nawet nie próbuję jej zatrzymać.

          Chcę krzyczeć w niebogłosy — tak bardzo jestem zły. Na usta cisną mi się same złe określenia na tę głupią babę i o mały włos nie kopię ze wściekłości w kosz na śmieci. Tak to jest gdy pomaga się niewdzięcznikom. Tyle razy już się o tym przekonałem, a jednak wciąż jestem zaskoczony. Cholerny altruizm.

          Początkowo mam ochotę to wszystko kompletnie zignorować. Olać w taki sam sposób, w jaki Amanda olała mnie i moje starania. Niech ma. Bogata idiotka, której największym problemem jest odkupiona kolia. Jakże bym chciał, aby to był mój jedyny problem w życiu. Chociaż w sumie nie. Chyba jednak bym nie chciał. Po co w ogóle ja to robię? Przecież wiedziałem, że to się tak skończy.

          I naprawdę jestem od krok od porzucenia Amandy, kiedy mój wzrok pada na jej zieloną maskę, którą zostawiła przy umywalce.

          — Cholera.

          Klnę pod nosem i łapiąc maskę, natychmiast rzucam się w pogoń za blondynką. Wiem, że nikłe są szanse, że akurat na kogoś wpadnie, ale nie mogę pozwolić na to, by ktoś ją rozpoznał. Nie po tym jak bardzo zależało jej na anonimowości i nie po tym, kiedy na oczach niemal wszystkich zgromadzonych wybiegła z sali.

          Sam nasuwam maskę, nie przejmując się wciąż rozwiązaną muszką — są ważniejsze rzeczy, chociażby znalezienie Amandy. Pospiesznie rozglądam się po kolejnych salach, gdy nagle kątem oka, widzę fragment jej zielonej sukienki, który znika za rogiem. Puszczam się biegiem w tamtą stronę, ale nie jestem jedyną osobą, która chce dotrzeć do Amandy. Widzę mężczyznę w szarym garniturze, tego mężczyznę w szarym garniturze, który zdecydowanym krokiem idzie w jej stronę. Muszę być tam pierwszy.

          Niestety mężczyzna również znika za rogiem i już wiem, że nie zdążę. Jeszcze bardziej przyspieszam, ale jest już za późno. Kiedy wypadam z zakrętu, mężczyzna szarpie Amandę za ramię, a ta wyraźnie próbuje wyrwać się z jego uścisku. Dopadam do nich i chcę reagować, kiedy nowy właściciel kolii nagle się odzywa.

          — Amanda, poczekaj, to ja.

          Kobieta natychmiast przestaje się szarpać, zupełnie jakby kompletnie ją sparaliżowało. Powoli odwraca się w stronę mężczyzny i widzę na jej twarzy zdziwienie pomieszane z przerażeniem. A może ulgą? Trudno mi powiedzieć. Dopiero po chwili spoglądam na jej towarzysza, który zdążył już zdradzić swoją tożsamość, zsuwając maskę. Widziałem go już wcześniej, podobnie jak ten charakterystyczny, szary garnitur.

          — Marcell? Co ty tu robisz? — pyta Amanda.

          — Zabawne. Mógłbym zadać ci to samo pytanie.

          Wbijam pytający wzrok w Amandę, która dyskretnie daje mi do zrozumienia, że nie jest w niebezpieczeństwie, a nawet dobrze zna naszego współrozmówcę. Do mnie też powoli zaczyna docierać, skąd go kojarzę. To ten sam typ, na którego wpadłem tamtego słynnego wieczoru pod Corinthią. Rzucających się na mnie ochroniarzy nie da się zapomnieć. Podobnie jak i tego charakterystycznego garnituru.

          Nie przestaję wpatrywać się w mężczyznę — Marcella, czy jak mu tam dokładnie — co oczywiście zostaje przez niego po pewnym czasie zauważone. Na początku posyła mi jedynie zdawkowe spojrzenie, jakby po prostu przyjął do wiadomości, że stoję obok nich, ale po chwili wpatruje się we mnie z podobną intensywnością, co ja przez ostatnie chwile.

          — A to kto? — pyta, wskazując na mnie palcem, a ja niemal od razu koncentruję się na ogromnym, srebrnym zegarku na jego nadgarstku.

          — Ochroniarz.

          Amanda odpowiada bez wahania i dość łatwo zbywa jego pytanie, a ja staram się utożsamić z nowo nadaną mi rolą. Nieznacznie się prostuje i delikatnie kiwam głową, sugerując, że jestem na usługach blondynki. Chcę wyjść przekonująco, bo wiem, że z postury wcale nie wyglądam na ochroniarza. I do tego ta rozwiązana muszka. To nie może wyglądać profesjonalnie.

          Mężczyzna ponownie lustruje mnie wzrokiem, w którym widzę nutę zniesmaczenia. Dobrze, że wciąż mam na sobie maskę. Istnieje szansa, że mógłby mnie rozpoznać, choć liczę, że podobni ludzie nie zapamiętują twarzy przypadkowych biedaków błąkających się pod luksusowymi hotelami.

          — Mhm — mruczy, po czym odwraca się w stronę blondynki i proponuje: — Możemy porozmawiać?

          — Nawet powinniśmy.

Amanda przyznaje mu rację i kiwa głową, a jej postawa sugeruje, że jest gotowa do rozmowy. Czeka, aż Marcell wykona pierwszy ruch, ale ten wyraźnie zwleka. Dopiero po chwili daje jej, a właściwie to i mnie, do zrozumienia, że nie jestem mile widziany podczas tej konwersacji. Kobieta przez chwilę się waha, zastanawia się, jak to rozegrać, ale finalnie posyła mi jedno znaczące spojrzenie. Już wszystko wiem. Muszę odpuścić.

          Rozkładam ręce i robię krok do tyłu, dając im trochę miejsca, ale mężczyzna ma inny pomysł na tę rozmowę. Wyciąga dłoń i wskazuje Amandzie wyjście na jeden z przestronnych balkonów, po czym oboje udają się we wskazanym kierunku. Są na tyle daleko, że nie słyszę, o czym rozmawiają, ale przynajmniej widzę, co się dzieje.

          To ożywiona rozmowa, ale jeszcze nie kłótnia. Mężczyzna ewidentnie próbuje wytłumaczyć coś niezbyt zadowolonej Amandzie, ale nie idzie mu to najlepiej. Kobieta kwestionuje i co chwila o coś dopytuje. Początkowo mocno gestykuluje i wymachuje rękami, ale im dłużej rozmawiają, tym kobieta staje się spokojniejsza, a jej dłonie bezradnie opadają na biodra. W tym momencie już wiem, że reszta rozmowy przebiegnie w raczej spokojnej atmosferze, dlatego też przestaję ją dłużej śledzić.

          Błądzę okiem po niezbyt dużej sali, w której się znalazłem, i finalnie zawieszam wzrok na jednym z wyeksponowanych obrazów. Nigdy nie byłem fanem sztuki, ale teraz, wyjątkowo, interesuje mnie bardziej niż kiedykolwiek. Wpatruję się w jakiś monochromatyczny pejzaż, a w międzyczasie ponownie wiążę muszkę — wypada jakoś się prezentować, kiedy para wróci z przedłużającej się pogadanki.

          Nie zajmuje mi to długo, podobnie jak im nie zajmuje długo dokończenie rozmowy. Kiedy ponownie odwracam wzrok w ich stronę, ci już nie rozmawiają. Amanda zostaje sama na balkonie, kiedy Marcell poprawia mankiety marynarki i pewnym krokiem kieruje się w moją stronę. Ponownie naciąga maskę na twarz, a kiedy to robi staje się zupełnie inną osobą. Nic dziwnego, że mimo charakterystycznego garnituru, Amanda nie poznała go wcześniej. Mężczyzna ponownie wbija we mnie swoje przeszywające spojrzenie, ale tym razem posyła mi również blady uśmiech. Kiedy jest już blisko mnie, wyciąga dłoń, którą decyduję się uścisnąć.

          — Dobra robota — przyznaje. — Dopilnujesz, by wróciła do domu?

          Początkowo nie rozumiem, skąd ta uwaga, ale szybko przypominam sobie, że przecież gram rolę ochroniarza Amandy. Dlatego też pewnie kiwam głową, sugerując, że wypełnię swoje obowiązki. To wystarcza mężczyźnie, który jedynie mruczy coś na pożegnanie i chwilę potem znika za rogiem.

          Postanawiam dołączyć do wciąż stojącej na balkonie Amandy. Opiera się o balustradę tyłem do mnie i namiętnie wpatruje się w rozciągające się wokoło ogrody. Pozwalam sobie zrobić to samo, choć mało mnie interesuje, co tak właściwie znajduje się naokoło zamku. Bardziej ciekawi mnie sama Amanda. Niestety ponownie założyła maskę — zapewne z polecenia mężczyzny — a to znacznie utrudnia mi odczytanie emocji z jej twarzy. Wydaje się jednak głęboko zamyślona, choć znacznie mniej zrozpaczona niż jeszcze chwilę temu w łazience.

          Nie chcę od razu zasypywać jej poważnymi pytaniami, dlatego zaczynam od tego najbardziej delikatnego, choć równie ważnego. A przynajmniej dla mnie.

          — Jak się czujesz?

          Amanda powoli odwraca wzrok, by mi się przyjrzeć. Mam wrażenie, że próbuje zrozumieć, dlaczego właśnie to pytanie padło czy może zwyczajnie się przesłyszała. Widzę, jak próbuje sobie wszystko poukładać, by finalnie wzruszyć obojętnie ramionami.

          — Sama nie wiem.

          Jej głos jest raczej ponury. Początkowo sądzę, że nie chce ze mną rozmawiać, co dosadnie powiedziała mi parę chwil temu, ale finalnie dochodzę do odmiennego wniosku. Jej postawa sugeruje coś innego, coś bardziej niewygodnego, może nawet tragicznego. Nie wygląda na kogoś, kto właśnie dowiedział się, że odzyskał kolię, co może oznaczać, że wcale do tego nie doszło, a ja się mylę. No ale jaki wtedy byłby cel mężczyzny w garniturze? Miałby jedynie przechwalać się swoim zakupem? To bez sensu. W szczególności, że Amanda ewidentnie go zna.

          I choć mógłbym godzinami patrzeć jak nocne powietrze delikatnie trąca jej blond fale, kiedy zapatruje się w mroczny pejzaż, to jednak muszę zadać korcące mnie pytanie.

          — Kto to był?

          — Marcell — rzuca obojętnie, jakby samo imię miało mi wszystko wyjaśnić. Na szczęście po chwili orientuje się, że to nie wystarczy i dodaje: — Marcell Támas. Prawa ręka Eliasa.

          To już ma większy sens i zaczynam rozumieć humor, w jakim znajduje się Amanda. Nie trudno się domyślić, co wprawiło ją w podobny stan. Już wiem, że sprawa będzie bardziej skomplikowana i osobista, niż się spodziewałem. A fakt, że w równaniu pojawił się narzeczony blondynki, naprawdę nie napawa optymizmem.

          — Czy on... — chcę zapytać, ale Amanda mnie uprzedza.

          — Elias nie wie. A przynajmniej tak twierdzi Marcell.

          Uff. Chociaż tyle. Wiem, jak bardzo Amanda chciała ukryć całe zamieszanie przed Eliasem, choć jak dla mnie to kompletne bez sensu. O ile łatwiej byłoby się przyznać i uniknąć tej całej farsy. Kimże jednak jestem, by dawać kobiecie rady, nieważne jak trafione by one nie były. Totalny absurd, dlatego jedynie po części cieszę się, że nic się nie wydało.

          — To skąd ta ponura mina?

          — Bo sama będę musiała mu o tym powiedzieć.

          Amanda spogląda na mnie wymownie i w ułamku sekundy rozumiem, skąd wziął się u niej taki humor. To, czego unikała od początku poszukiwań, będzie musiała sprezentować swojemu narzeczonemu prawie że na srebrnej tacy.

          — Marcell obiecał, że odda mi perły, jeśli powiem o wszystkim Eliasowi — kontynuuje. — Dał mi tydzień. Jeśli tego nie zrobię, sam mu wszystko wyśpiewa. A gwarantuję ci, że jego wersja będzie naprawdę obrzydliwa. Kto wie, co wymyśli.

          Blondynka niemalże histerycznie wymachuje rękami i nie umyka mi lekkie drżenie jej prawej dłoni. To nie może być dla niej łatwa sytuacja. Nie przekonuje mnie również pewna niechęć, a nawet odraza, wobec mężczyzny w szarym garniturze. Jeśli faktycznie jest on prawą ręką Eliasa, musi znać się z Amandą dość dobrze. A jednak kobieta nie pała do niego przesadnym entuzjazmem. Ba, jest wręcz odwrotnie.

          — Ten Marcell... Nie brzmi na gościa, któremu można ufać. — Postanawiam to sprawdzić i niemal od razu otrzymuję gniewną, ale jednoznaczną odpowiedź blondynki:

          — Bo nie można. Jest dobrym biznesmenem, dlatego Elias mu ufa, ale człowiek z niego okropny. Obyś nigdy się o tym nie przekonał.

          Jakby nie patrzeć, już zdążyłem się przekonać, ale postanawiam pominąć fakt mojego wcześniejszego spotkania z tym typem. Nie chcę dodatkowo martwić Amandy. Układ, który jej postawił, wydaje się fair, a przynajmniej z obiektywnego punktu widzenia. Niestety to również układ bez dobrego, oczywistego wyjścia. No, może poza jedną opcją, którą finalnie sugeruję kobiecie.

          — To może lepiej się do wszystkiego przyznać na własnych warunkach? — proponuję, choć wiem, że to jest ostatnia rzecz, którą Amanda ma zamiar zrobić.

          — Zwariowałeś? — Tak jak sądziłem, moja sugestia wywołuje u blondynki jeszcze większą histerię. — Co mam mu niby powiedzieć? Hej, pamiętasz tę kolię, o którą biłeś się pół roku z Bodnárem? Wyrzuciłam ją do kosza. Jakiś randomowy typ z gitarą pomógł mi się wkręcić na super nielegalną aukcję u jakichś świrniętych bandziorów, gdzie spektakularnie dałam plamę, ale wszystko uratował miłosierny Marcell. A i przy okazji, wisisz mu trzynaście i pół miliona dolarów.

          Taka wersja wydarzeń brzmi absurdalnie, nawet dla mnie, ale wiem, że Amanda stanowczo wszystko wyolbrzymia. Choć w sumie tak bardzo nie mija się z prawdą.

          — Właśnie to mu powiesz.

          — Czy ty słyszałeś, co mówiłam? — Ponownie mnie atakuje.

          — Słyszałem. Ale to jedyna opcja — tłumaczę spokojnie. — Skoro możesz przedstawić sytuację ze swojej strony, to właśnie to powinnaś zrobić. W szczególności, że przecież nie zrobiłaś niczego, co wzbudziłoby jego brak zaufania względem twojej osoby. W zasadzie wszystko obeszło się dość legalnie. W końcu nic tu nie kupiłaś.

          Co racja, to racja. Może i Amanda spektakularnie położyła tę aukcję, ale przez to nie przyłożyła ani jednego dolara czy forinta do tego szemranego interesu. Sumienie powinna mieć czyste, a przynajmniej w tej sprawie. Blondynka jednak patrzy na to inaczej. Widzę to w jej niepewnym, a może nawet skruszonym, spojrzeniu, co jedynie potwierdzają jej koleje, ciche słowa.

          — Tak, ale... Robiłam też inne rzeczy...

          Ta lakoniczna odpowiedź nieco mnie irytuje.

          — Cholera. Zabiłaś kogoś? Nie. Napadłaś na bank? Nie. Zdradziłaś go? Nie. Więc czego się boisz?

          — Kłamałam. I to sporo.

          — Jeśli nic nie mówisz, to nie możesz kłam... — zaczynam, ale Amanda wchodzi mi w słowo.

          — Jestem teraz na premierze nowej sztuki w teatrze.

          Jej wymowne spojrzenie mówi wszystko i rozumiem, że moje dość pokrętne rozumowanie nie może zostać użyte jako argument. Dlatego też zwyczajnie kiwam głową przyznając jej rację.

          — Faktycznie, to dość niefortunne, ale... — próbuję, lecz nie do końca wiem, co dokładnie powiedzieć.

          — Ale co? — Amandzie nudzi się czekanie.

          — Jeśli jest takim super facetem, jakim go malujesz, to powinien to zrozumieć.

          Uciekanie się do podobnego argumentu jest mało taktowne, ale nie mam wyjścia. To jedyne, co na razie przychodzi mi na myśl. Zresztą, po wszystkim tym, co usłyszałem od Amandy o jej narzeczonym — no, może z wyjątkiem tego, co stało się tego pamiętnego wieczoru — zawsze malował mi się jako porządny facet; o ile takie typy jak on kiedykolwiek mogą być porządne. Nie wiem, jak mocna jest ich więź, ale zakładam, że po tylu latach to coś naprawdę silnego. Taka rozmowa, nieważnie jak dziwna i nieprzyjemna by nie była, nie powinna znacząco wpłynąć na ich relację. Choć w sumie mogę się mylić. Nic o nich nie wiem.

          Tak jak sądziłem, ten argument nie przekonuje Amandy, a nawet jestem pewien, że jedynie bardziej denerwuje. Kobieta kręci z niedowierzaniem głową i zakładając ręce, ponownie opiera się o balustradę. Jej wzrok pada na jedną z fontann w ogrodzie, ale wiem, że myśli zupełnie o czymś innym. Nie mam tylko sposobu, by do niej dotrzeć.

          — Ja na jego miejscu, chciałbym wiedzieć — przyznaję cicho.

          Prawda jest taka, że nie mam pojęcia, co zrobiłbym na miejscu Eliasa, i w zasadzie to nawet nie chcę o tym myśleć. Liczy się tylko to, że osobiste i szczere argumenty przeważnie lepiej działają na innych i tak też dzieje się w tym momencie. Blondynka porzuca bezczynne wpatrywanie się w ogrody i spogląda w moją stronę. Zaczyna przyglądać mi się uważniej, już z mniejszym zdystansowaniem niż wcześniej. Mam wrażenie, że próbuje na tę chwilę zajrzeć w głąb mojej duszy, by przekonać się, czy naprawdę tak myślę. To trochę niekomfortowe, ale przez chwilę łączy nas jakaś niewidzialna więź i nie wiem, czy chcę ją zerwać.

          Za to Amanda doskonale wie, bo wystarczy jej chwila, by z powrotem odwrócić wzrok w stronę ogrodów.

          Wzdycham ciężko. Blondynka nie jest łatwą rozmówczynią. Przez to zostaje mi tylko jeden argument — ten najbardziej trywialny, a jednak ten, o który jeszcze chwilę temu blondynka zażarcie walczyła w łazience.

          — Poza tym, odzyskałaś kolię, a chyba o to od początku chodziło, nie?

          Tak sądzę, skoro niedawno widziałem kompletnie zrozpaczoną Amandę wylewającą tonę łez nad straconymi świecidełkami.

          — Co mi po kolii, jeśli stracę narzeczonego? — mruczy obojętnie.

          — Nie pałasz optymizmem, co?

          Pozwalam sobie na luźną uwagę, bo już naprawdę nie mam pojęcia, jak rozmawiać z Amandą. Nie mam siły dłużej wymyślać kolejnych argumentów — żaden z poprzednich nie był nawet blisko sukcesu. Dlatego też decyduję się skończyć rozmowę uciekając się do zdania, które towarzyszy mi przez całe życie.

          — Pamiętaj, że niektóre rzeczy...

          — Po prostu się dzieją. Wiem.

          Amanda kończy za mnie, ale robi to w raczej zrezygnowany sposób. Jakby wreszcie przestała się opierać i zrozumiała, w jakiej sytuacji faktycznie się znalazła. Słyszę w jej głosie zrezygnowanie, ale i pewne pogodzenie się ze swoim losem. W końcu nie pozostaje nam nic innego, jak się z nim zgodzić. Zrozumienie tego nie przyszło mi z łatwością, ale kiedy już wreszcie dotarło do mnie, że tak właśnie jest, życie stało się dla mnie łatwiejsze. A ja chyba właśnie stałem się świadkiem podobnej realizacji u Amandy.

          — Masz rację. Choć to dość smutne podejście do życia.

          — Smutne, niesmutne. Ważne, że jakieś mam. I jak dotąd jeszcze się na nim nie zawiodłem.

          Amanda prycha, ale nie jest to odpowiedź na moje wyznanie. Bardziej na jakieś jej wewnętrzne przemyślania, jakąś konkretną myśl, która wpadła jej akurat do głowy. Jakby w ten sposób chciała skomentować swoje zachowanie. Mam podejrzenia, co do powodu, które jedynie potwierdzają się chwilę później.

          — Przepraszam, za to, co powiedziałam w łazience. Nie chciałam, by to tak zabrzmiało. — Doskonale wiem, że powiedziała to, co chciała powiedzieć, ale uznaję jej pokraczne przeprosiny. Przynajmniej zrozumiała swój błąd. — Wychodzi na to, że chyba jednak wciąż cię potrzebuję.

          — Mam cię potrzymać za rękę podczas tej rozmowy? — Ponownie pozwalam sobie na niewinny żart, który blondynka od razu kontruje swoim:

          — Napisz mu piosenkę. W tym powinieneś być dobry.

          Śmieję się pod nosem. To akurat jej się udało.

          — A tak na serio, to po prostu... kiedy nie snujesz tych swoich prawideł o życiu i równości, to nawet łatwo się z tobą o tym wszystkim rozmawia. Dobrze czytasz ludzi, ich emocje, zamiary. Wiesz, co robić w beznadziejnych sytuacjach, a to chyba jeszcze mi się przyda. Zawsze miałeś takie gadane?

          Nie od zawsze, ale fatycznie nauczyłem się dość dobrze czytać ludzi wszelakiej maści. Nie twierdzę, że robię to bezbłędnie, ale niewątpliwie lata praktyki pomogły mi w doskonaleniu tej umiejętności. Czy daje dobre rady? Zazwyczaj się sprawdzają, ale może to kwestia mojej dziwnej intuicji i ogólnej obojętności na przeróżne rzeczy. Dla mnie nigdy nie było jeszcze tak źle, żeby jakoś nie było, a kiedy spojrzy się na świat z takiej perspektywy, czasami łatwiej zrozumieć rządzące nim siły.

          Dziwi mnie jednak, że Amanda uznaje mnie za łatwą osobę do takich zwierzeń, w szczególności, że nasze rozmowy nie należą do najłatwiejszych — zawsze kończą się na jakiejś kłótni. W sumie, kobieta jest chyba pierwszą osobą, która aż tak bardzo działa mi na nerwy i do której nie mogę w prosty sposób dotrzeć. A przynajmniej nie od razu. Nie mam podobnych problemów ze znajomymi, Enikő czy nawet Cintią — choć nastolatka się buntuje, to jakoś zawsze jestem jedyną osobą, której się słucha. Dlatego ta cała Amanda ma na mnie taki dziwny wpływ. Jest wyzwaniem, które chętnie podejmuję, choć nie do końca wiem dlaczego.

          Ach. Jak mógłbym zapomnieć? Przecież jest jeszcze jedna osoba, która nigdy mnie nie słucha.

          — Szkoda, że sam nie słucham się swoich rad — rzucam pod nosem. Moja hipokryzja nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać.

          — O ile prościej by było, gdybyśmy słuchali sami siebie — dopowiada Amanda. — Uwierz mi, coś o tym wiem.

          Uśmiecham się blado. Najwyraźniej to nie jest jedynie mój problem. Nie chcę jednak tego dłużej przeciągać. Między słowami Amanda wyznała, że jednak wciąż jestem jej potrzebny, dlatego chcę ją zapewnić, że jeśli tylko będzie potrzebowała pomocy, to taką pomoc z mojej strony otrzyma.

          — Jakbyś chciała porozmawiać, to wiesz, gdzie mnie znaleźć.

          Amanda kiwa głową. Budapeszt jest ogromnym miastem, jednak oboje wiemy, że jest jedno miejsce, w którym przesiaduje najczęściej — to żadna tajemnica.

          — Spadajmy stąd. Mam dość tego miejsca.

          Blondynka odlepia się od balustrady i kiwa głową w stronę budynku. Jej postawa ewidentnie sugeruje, że nie chce dłużej znajdować się w tym miejscu. Nie winię jej. Ten wieczór może jedynie połowicznie zaliczyć do udanych. Dlatego też sam przyznaję jej rację i nieznacznie wyciągam łokieć, sugerując, że odprowadzę ją do wyjścia. Amanda odpowiada mi szczerym uśmiechem i wsuwa swoją dłoń pod moją rękę, a chwilę później oboje kierujemy się do wyjścia. 

~~~

~~~

Mała prywatka od autorki.

Kiedy nad głową wisi widmo niedokończonej inżynierki, najlepiej wrócić do pisania opowiadania. Wiadomo. Także macie kolejny rozdział. Perły się znalazły, ale to nie koniec przygód naszej pary. Jeszcze sporo przed nimi, a przecież czeka nas jeszcze obiecana, hotelowa gala. Trzymajcie się krzeseł i czekajcie na coś kolejnego.

Życzę miłego życia. 


*Atilla Andrus — jeden z najsłynniejszych węgierskich przestępców-złodziei. Okradał głównie banki, a w swojej karierze przytulił ponad pół miliona dolarów z kradzieży. Charakteryzowała go niebywała elegancja w popełnianych przestępstwach, często widywano go w pobliskich barach, w których sączył whisky tuż przed napadem. Stąd jego przydomek "The Whisky Robber". Często wspominany w węgierskiej popkulturze jako temat filmów, książek i piosenek. 


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro