Rozdział 29 - Porwanie
Pokój był dość skromny. Łóżko, szafa, biurko i jakieś półki. Ale za to ściany oblepione były w rysunkach. Naprawdę pięknych! Jeden, przedstawiający smoka, wydawał się wychodzić z kartki. Też chcę tak rysować...
Chłopak leżał na łóżku i wpatrywał się we mnie.
-No... Cześć. Jestem Azra. -wyciągnęłam dłoń a on ją uścisnął.
-Akuma.
Zmarszczyłam brwi. Kiedy mieszkałam jeszcze z rodzicami, ci nie zaniedbali mojego wykształcenia i kazali uczyć mi się kilku języków. A kiedy ktoś was zmusza, to raczej niewiele zostaje wam w głowach. Uczyłam się między innymi japońskiego.
Potarłam brodę.
-Czekaj... Czy Akuma coś znaczy? Kojarzy mi się coś to z japońskim.
-I masz rację. Moje imię znaczy „demon".
Zmarszczyłam brwi.
-Czemu?
Wskazał oczy i rozprostował skrzydła.
-A jak myślisz?
-Nooooo... Gdybyś miał jeszcze rogi to spokojnie mogłabym przyjąć do wiadomości twoje imię.
Uśmiechnął się lekko.
-Czemu do mnie przyszłaś?
Wzruszyłam ramionami.
-Jakiś taki samotny mi się wydałeś. A poza tym chcę mieć w miarę przyjemne stosunki ze wszystkimi.
Uśmiechnął się lekko.
-Może będą jeszcze z ciebie ludzie.
-Ej!
-No co? Tylko... Uważaj!
W błyskawicznym tempie wstał i skrzydłem powalił mnie na ziemię. Tak, traktujcie mnie jak szmacianą lalkę, jasne. Ja na pewno kiedyś się nie zemszczę.
Kiedy odwróciłam się by wyrazić swoje oburzenie, zamarłam. Akuma stał, a całe jego ciało było oplecione łańcuchami, które ciasno przywierały do jego ciała. Wszytkie ciągnęły go w stronę fioletowej dziury, powstałej w powietrzu.
-Nie gap się tylko wiej! Uciekaj do cholery!
Zerwałam się szybko i wybiegłam z pokoju. Nie spotkałam nikogo na korytarzu, co było naprawdę dziwne.
Przed schodami nie zdążyłam wychamować, a próbując tylko potknełam się o własne nogi (brawo niezdaro) i koziołkując (wiecie, takie kilkanaście przewrotów naraz) walnęłam w szybę, która pod moim rozpędem roztrzaskała się. Wypadłam na zewnątrz, na szczęście w krzaki, a na nieszczęście w krzaki głogu ostrogowego. Taki krzew z cierniami. Co za debil zasadził to wokół domu?!
Zerwałam się i zaczęłam biec dalej. Moje ubranie było pełne dziur, a w krzakach zostały moje buty.
Aktualną porą roku było wtedy zima więc, wiadomo, był śnieg. Stopy kostniały mi z zimna ale niestrudzenie biegłam naprzód. Zostawiałam głębokie ślady na śniegu, w niektórych miejscach śnieg czerwienił się od krwi, wydobywającej się z moich poranionych stóp.
Nagle przede mną otworzyła się fioletowa dziura, poprzecinana wieloma ruszającymi się jak węże łańcuchami.
Próbowałam wychamować, ale tylko zdarłam sobie skórę na stopach. Z pełnym rozpędem wpadłam w nią.
Czyżbym miała déjà-vu ?
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
I jak tam, podoba się rozdział? A tak wogóle, chce wam się to czytać? Rozdziały krótkie i nudne... Takie jest przynajmniej moje odczucie, jako autora.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro