Lanisek
15.01, piątek, godzina 6:18
Andreas Wellinger
Stoję przy tym cholernym oknie, jakby coś mi nie pozwalało się stamtąd ruszyć i sączę herbatę z mojego ulubionego kubka z moją sylwetką. Patrzę, jak kolejne zlepy płatków śniegu opadają na ziemię, przy czym przeklinam pod nosem. Nie uśmiecha mi się odśnieżać samochodu, więc podchodzę do przedpokoju z zamiarem przejścia się przez miasto, lecz przystaję na chwilę w konsternacji z wyciągniętą ręką w stronę wieszaka z kurtką. Czuję, że to już się wydarzyło. Jakby takie deja vu, ale potrząsam głową na znak, że to niemożliwe. Przecież wczoraj wieczorem wróciłem z imprezy z czołową trzydziestką PŚ, schlany w trzy dupy. Aczkolwiek dziś, tak wcześnie rano, czuję się zaskakująco stabilnie. Wychodzę trzaskając frontowymi drzwiami od mieszkania i zmierzam po korytarzu z wysoko podniesioną głową.
Boli mnie to, że w tej czołowej trzydziestce znajduję się dopiero w drugiej połowie.
Boli mnie to, że w zeszłym sezonie wypadłem dużo lepiej.
Boli mnie to, że nie mogę znaleźć przyczyny, dlaczego jestem cieniem samego siebie.
Chcę być lepszy. Najlepszy.
I właśnie tak, zamyślony i lekko wkurzony na samego siebie przemierzam prawie puste ulice mojego miasta, póki ktoś nie wychodzi energicznym krokiem zza rogu i wpada na mnie.
Przed oczyma mimowolnie ukazuje mi się obraz, jakbym miał jakieś omamy.
Obraz, jak wymijam tę osobę i biegnę dalej z uśmiechem przylepionym do twarzy. Jednak coś tu się nie zgadza; nie jestem ani uśmiechnięty, ani nie zamierzam odpuścić.
- Uważaj jak łazisz - warczę łapiąc za łokieć, jak się okazuje, dziewczyny. Gdy nasze spojrzenia się krzyżują wzdrygam się i mogę przysiąc, że ona robi to samo.
- Czy ja już cię gdzieś nie widziałam? - pyta się przekręcając głowę na lewą stronę.
- Trudno żeby nie. No chyba, że żyjesz w jakiejś norze - prycham mrużąc oczy, a ona wyrywa swój łokieć z mojego uścisku. Rozmasowuje miejsce, w którym mogłem za mocno ją ścisnąć.
- Wielki mi skoczek narciarski. Wolałabym żyć w norze, niż mieć z tobą do czynienia - kwituje i odchodzi w przeciwną stronę. Stoję jak wryty w miejscu patrząc, jak idzie wzdłuż ulicy.
Klub, Markus, broń, barmanka.
***
Siedziałem niespokojnie na belce czekając na znak, żeby zjechać. Nie mogę się wyzbyć głosów z mojej głowy, które już od czterech godzin szepczą mi te cztery słowa, więc gdy trener macha mi chorągiewką, nie reaguję. Dopiero jak się wydziera, żebym się ogarnął, odpycham się od belki. Ląduję dużo przed punktem K, więc wściekły odpinam narty, żeby za chwilę rzucić je w kąt. Siadam na ławce zdejmując kask i ciągnę za końcówki moich włosów.
- Zamknijcie się! - wrzeszczę sfrustrowany do głosów siedzących w mojej głowie, które z każdą minutą się nasilały. Nie należę do wrażliwych osób, więc jestem jeszcze bardziej sfrustrowany, gdy moje oczy robią się wilgotne.
- Andreas? - czuję dłoń na moich plecach. Podnoszę wzrok i patrzę w twarz Richarda.
- Klub, Markus, broń, barmanka.
- Wszystko z tobą w porządku? - pyta się zaniepokojony kucając, żeby zniżyć się do poziomu mojej twarzy. - Wellinger, odpowiadaj!
- On się zabił wczoraj, Freitag. - patrzę się w jego oczy, po czym zaczynam błądzić wzrokiem dookoła okolicy uśmiechając się jak obłąkany - On się zabił.
- Kto? - łapie mnie za ramiona i potrząsa.
- Markus. Wczoraj był tu z nami. Nie pamiętałem tego rano, one mi to powiedziały - pokazuję na swoją głowę. Richard wstaje i robi dwa kroki do tyłu.
- Jaki Markus? - pyta się, wciąż się nieznacznie cofając.
- Eisenbichler! Kurwa, Richard! - wstaję. Zaciskam dłonie w pięści.
- Wsz... Wszystk... Wszystko z tobą w-w porządku? - jąka się przełykając głośno ślinę patrząc, na moje pięści.
Rozluźniam uścisk i rozprostowuję dłonie, aby przesunąć jedną z nich po swojej twarzy patrząc się na jego przerażoną twarz.
Ja to zrobiłem. Ja sprawiłem, że się mnie boi.
Pewnie chcą mnie nabrać, Markus dołączy do nas wieczorem, a to wszystko jest moim chorym wyobrażeniem. Podchodzę do Freitaga, ale ten gwałtownie cofa się pod ścianę. Wyciągam ręce przed siebie na znak, że nie mam zamiaru mu niczego nie robić.
- Richi, przepraszam, ostatnio dzieje się ze mną coś niedobrego - chowam twarz w swoich dłoniach, po raz kolejny. Brunet wzdycha podchodząc do mnie i przyciąga do uścisku.
- Dzisiaj zaplanowaliśmy wypad do klubu, żeby się rozerwać. Będzie ci lepiej, zabawimy się, pośmiejemy i wszystko wróci do normy, zobaczysz - zapewnia. Spinam się na myśl o klubie, ale przytakuję mu na wszystko, co mówi.
Ma racje, potrzebuję się rozerwać.Każdy z nas potrzebuje, mogę się założyć, że nie ja jedyny odwalam takie akcje. Rywalizacja wykańcza, a szczególnie między przyjaciółmi.
Muszę też porozmawiać z Markusem, bo jego akcje już dawno przestały być śmieszne. Wiecznie robi wokół siebie szum, szuka atencji i próbuje za wszelką cenę udowodnić swoją wyższość. A teraz to udawanie, że nigdy nie istniał i wciąganie w to swoich kolegów tylko po to, aby mnie nabrać? Słabe, nawet bardzo. Stać go na więcej.
- Chłopaki, słyszeliście, że idziemy dzisiaj do klubu? - odezwał się głos po angielsku zza naszych pleców. Nie musiałem się odwracać - wszędzie rozpoznałbym ten głupkowaty śmiech Laniska.
- I co, załatwisz coś dla nas? - rzucam z wymuszonym śmiechem.
- Możesz złożyć zamówienie, zobaczę co da się z tym zrobić - wzrusza ramionami śmiejąc się. Mogę przysiąc, że puszcza mi oczko, lecz równie dobrze to może być mój umysł znów płatający mi figle.
Lanisek podnosi rękę na pożegnanie.
- Do zobaczenia, chłopaki!
Gdy odchodzi kręcę głową i parskam:
- Nie dał mi nawet dojść do głosu i złożyć tego zamówienia.
***
Wielka trzydziestka wchodzi do klubu, w tym ja i Freitag na czele całego towarzystwa. Zajmujemy ponad połowę całego lokalu, a humor nam zaskakująco dopisuje.
- Andi, zamówisz nam dwanaście kufli piwa? - Lanisek szturcha mnie w bok. Odpowiadam mu śmiechem i przytakuję głową kierując się do barku. Staję znudzony w kolejce obserwując każdy najmniejszy detal całego klubu. Moje ciało przeszywa dreszcz, gdy orientuję się, że ten lokal pokrywa się z moimi chorymi urojeniami sprzed paroma godzinami.
- To musi być jakiś cholerny żart - szepczę do siebie pod nosem.
- Słucham? - odpowiada mi znajomy żeński głos zza lady. Obracam się w prędkości zbliżonej do światła.
To ona. Zołza z ranka. Bez dłuższej chwili zastanowienia wchodzę za ladę, chwytam za nadgarstek i prowadzę do jakiegoś pomieszczenia, które najwidoczniej okazuje się być zapleczem. Pcham ją delikatnie pod ścianę, lecz szybko ją puszczam gdy widzę, że ma łzy w oczach i blady odcień twarzy. Serce mi zamiera.
- Przesadziłem? - przerywam ciszę.
- Chcesz mi zrobić to samo, co twój kolega? - mówi cicho.
- Jaki kolega?
- Niższy niż ty, brunet z zarostem. - spuszcza wzrok na dół.
- Co on ci zrobił? - przekręcam głowę na bok i znów łapię za jej łokieć.
- Jak myślisz? - uśmiecha się bezsilnie przez łzy. Potakuję na znak, że rozumiem, lecz jest dokładnie na odwrót. Nic nie rozumiem, aczkolwiek widzę, iż dziewczyna nie chce o tym rozmawiać, więc nie mam zamiaru drążyć tematu.
- Wiesz gdzie on jest? - pytam się.
- Nie. - ucina. Zaciska usta w kreskę i błądzi wzrokiem po mojej twarzy.
- Puścisz mnie? - wskazuje głową na swój łokieć, który wciąż trzymam. Natychmiastowo ją uwalniam z uścisku, ale w tym miejscu już widnieje całkiem okazały siniak.
- Czuję się jak męski bokser - kwituję oglądając jej rękę dookoła.
- Wystarczyłoby zwykłe przepraszam i byłoby po sprawie - wzrusza ramionami i podnosi lekko kąciki ust do góry.
- Przepraszam. - mówię patrząc się w jej szklane oczy. Jednakże, wraz z skończeniem moich krótkich przeprosin, nagle, jakby znikąd, rozległy się krzyki, szlochy i wołania, nawet błagania o pomoc. Wybiegam z zaplecza zostawiając za sobą zdezorientowaną dziewczynę i wbiegam na górne piętro, skąd dochodzą donośne głosy. Przebijam się przez tłum na dachu i nagle zamieram na widok sceny, która się przede mną odgrywa.
Lanisek trzyma skręta w lewej dłoni. Wszystko byłoby w porządku, gdyby jednak nie chodził po krawędzi dachu czwartego piętra.
- Anze! - krzyczę podchodząc powoli do chłopaka. - Anze, chodź tutaj.
Zachęcam go dłonią i wymuszam ciepły uśmiech na swojej twarzy, a widownia zebrana za mną aż wstrzymuje oddech. Lanisek odwraca się do mnie, a ja zamieram. Jego twarz w żadnym stopniu nie przypomina tej sprzed paru godzin, z wiecznie śmiejącego się chłopaka przemienił się w chodzące zombie. Ma napuchnięte oczy, rozwichrzone włosy i zapadnięte policzki, nie wspominając nawet o białym jak papier odcieniu skóry.
- Do zobaczenia, chłopaki! - wypowiada zdanie spod skoczni zamachując ręką w geście pożegnania.
To samo zdanie, które wypowiedział dosłownie trzy godziny temu. Ten sam gest, który był skierowany do mnie i Freitaga.
I Lanisek skacze w przepaść. Podbiegam do krawędzi i patrzę, jak mój słoweński kolega roztrzaskuje się o ulicę.
A co potem?
Potem ciemność.
***
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro